- W empik go
Lucifer - ebook
Lucifer - ebook
Lucyfer - niesamowita opowieść o satanizmie i satanistach, o ludzkich losach, dekadentyzmie, poszukiwaniu sensu i celu życia, drogi życiowej, wyborach, skrajnościach i duchowych przemianach. Książka nie pozbawiona nadziei i pokazująca, że ze złej drogi można zawrócić, że Pan Bóg zna tajniki naszych serc i że łaska Boża działała i działa, że zawsze ma się szanse na powrót do Boga, jeśli się tylko nie odtrąci Jego ręki.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-108-3 |
Rozmiar pliku: | 559 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jam ciemny jest wśród wichrów płomień boży,
lecący z jękiem w dal - jak głuchy dzwon północy -
ja w mrokach gór zapalam czerwień zorzy
iskrą mych bólów, gwiazdą mej bezmocy.
Ja komet król - a duch się we mnie wichrzy
jak pył pustyni w zwiewną piramidę -
ja piorun burz - a od grobowca cichszy
mogił swych kryję trupiość i ohydę.
Ja - otchłań tęcz - a płakałbym nad sobą
jak zimny wiatr na zwiędłych stawu trzcinach -
jam błysk wulkanów - a w błotnych nizinach
idę, jak pogrzeb, z nudą i żałobą.
Na harfach morze gra - kłębi się rajów pożoga -
i słońce - mój wróg słońce! wschodzi wielbiąc Boga.
Tadeusz Miciński, Lucifer
Przyszedłem przed innymi. Stół zastawiony był w pierwszym pokoju, w którym Zieniewicz miał nie tyle pracownię, ile artystyczne atelier. Już się był wtedy rozszedł z Niną i w mieszkaniu gospodarował bezkarnie malec groom, największy z latawców i urwisów, wraz ze starą flądrą Leokadią, która była dawniej u Niny jako »ciotka«, potem jako kucharka, a w końcu pozostała po niej w spadku. To też ogromna izba, pełna wspaniałych makat i gobelinów, mosiężnych pająków i renesansowych brązów, przypominała w malowniczym swym nieładzie niezamiataną i niewietrzoną knajpę. Potężne wachlarzowe palmy po kątach żółciły się zeschniętymi i pokrzywionymi liśćmi, na mozaikowych stołach leżała gruba warstwa kurzu, na perskich dywanach walało się wczorajsze śmiecie. Zaraz przy drzwiach, po wielkiej szczerbie majolikowego wazonu, poznałem ślad wprawnej ręki Józka, a brak paru terakotowych figurek i talerzy z saskiej porcelany na ściennych półkach przekonał mnie, że śladów tych jest więcej.
Ale jeżeli w kątach, zapełnionych cieniem, znać było opuszczenie i brak kobiecej ręki, środek pokoju zalewała fala światła, barw, woni. Ponad rzeźbionymi kandelabrami i bogatą zastawą sreber i kryształów wznosiły się piramidy storczyków, pęki hiacyntów i kamelii. Od śnieżnej bieli adamaszkowego obrusa odbijały wieńce z róż, leśnych konwalii i fiołków, oplatające gerydony z owocami, kosze cukrów a nawet amfory z winem i srebrne wanienki, w których mroził się szampan. Ponad garściami płonących świec i strzelistymi łodygami tuberoz górowała w środku stołu znana dobrze brązowa grupa z neapolitańskiego Museo Nazionale: pijany Dionizos wśród szalejących bachantek.
To już sam on musiał urządzać...
Ale on właśnie wychodził do mnie i rękę mi podawał.
— Pogawędzimy tymczasem tutaj — wołał, wciągając mnie w głąb. — Tamci spóźnią się z pewnością.
Atelier i zarazem pokój gościnny Zieniewicza w tym starym, poklasztornym gmachu był kiedyś zapewne kapitularzem: wskazywały na to jego sześciokątny kształt i krzyżowe sklepienie, nadające się dobrze do dekoracji, w jaką ją ubrał wykwintny, choć w pomysłach swych nieraz tak dziwaczny esteta. Drugą izbę tworzyły dwie celki zakonne, połączone szeroką arkadą, i nic w nich nie było z cacek i bric-a-brac'u pierwszej. Nic, prócz dębowych szaf z książkami i kilku dzieł sztuki: prawdziwa pracownia myśliciela i pisarza. Zieniewicz sam powiadał, że tu dopiero zasługuje na przydomek, jakiego używał w naszym gronie: w atelier zwlekał skórę Giordana i stawał się Erazmem z Rotterdamu.
Lubiłem nad wyraz, gdy mnie wprowadzał do tego sanktuarium, otwierającego się dla niewielu. Imponowała mi, przygniatając ogromem swym ku ziemi, jego potężna inteligencja i genialna twórczość: sugestionował mnie i jako pisarz i jako człowiek. Nie mogłem przecie zapomnieć, jak za szkolnych jeszcze lat serce mi się tłukło pod mundurkiem, ilekroć na kartach czasopism spotkałem świeży jeszcze wówczas, a już palący duszę, jak rozpieczone żelazo, podpis: Giordano Bruno, — jak z entuzjazmem, rozsadzającym piersi, gardłowaliśmy na uniwersyteckich ławach o jego sławę przeciw garstce wsteczników, napastujących »apostatę« i »wywłokę«. I dziś, jak wtedy, czułem, że jedno spojrzenie tych oczu, bezdennie posępnych a głębokich, potrafi mnie powieść na kraj świata, że za jeden uśmiech tych ust, nie uśmiechających się nigdy, gotów-em oddać część życia.
Zieniewicz usiadł w swym wysokim, skórą obitym krześle, podobnym do konfesjonału, przysunął mi fotel i podał cygaro.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. — Sklepiona izba o ciemnych obiciach i sztywnych, surowych liniach sprzętów, spowita, była w mrok: z jednej tylko strony podniesiona nieco nad lampą umbra otwierała wąską szczelinę światła na kawał ściany, wydobywając z cieniów w górze nad szafami kilka brązowych popiersi: kwadratową twarz Lutra, ostry profil Husa i małpi grymas Woltera. Za to w kręgu świetlnym nad Murkiem jaśniała w całej swej potwornej a przedziwnej piękności postać Judasza. Znany jest wszystkim z niezliczonych reprodukcji ten »paradoks w brązie«, jak któryś z krytyków nazwał arcydzieło Grygiera, — nie wszyscy wiedzą jednak, że obstalowując go, nie tylko pomysł, ale i dokładny rysunek tego wyidealizowanego i uszlachetnionego Judasza-Prometeusza dał Grygierowi sam Zieniewicz.
Postać ta z przenikającym ją wyrazem nadludzkiego cierpienia miała dla mnie zawsze dziwny urok. Tym razem za wzrokiem moim poszedł Zieniewicz.
— Patrzysz na mego Judasza? — rzekł mi — tak: to może najbardziej udane z moich dzieł!
Chciałem coś odpowiedzieć. Przerwał mi.
— Protestujesz w imieniu moich prac literackich, a mógłbyś dodać, że i twórcą Judasza jest przecie Grygier, nie — ja. Otóż nie! W tym jednym dziele Grygier był rzemieślnikiem i narzędziem: myśl, dusza — są moje. I to tak bardzo moje! W całej twórczości pióra jest tylko cząstka mojej myśli: tu jestem ja, ja cały! Więcej: tu jest ludzkość! Tak! W tym Zdrajcy typowym, w tym odwiecznym celu zniewagi i nienawiści wszystkich ludzkich pokoleń, w nim jest wcielona prastara niewolnica, wiecznie wyrywająca się ku światłu i woli, i wiecznie znów odrzucana w loch i jarzmo Psyche ludzkości, ta sama, którą filisterski świat przeklina w Kainie, ta sama, którą żyły silne duchy wszystkich buntowników, których twarze otaczają nas w tej izbie, ta sama, której wyrazem najwyższym, choć w abstrakcję ujętym — Szatan!
Wpiłem się weń oczyma. Zdało mi się, że rósł i promieniał ponurymi blaskami otchłani. Tak wyglądać musiał Lucifer, gdy wypowiadał bój Niebiosom!
Z całego naszego grona satanistów, z dekadentyzmu i mody on jeden w ideę Carducciego włożył duszę. Był jej fanatykiem. Cały dogmatyzm jego natury, na którym klerykalne wychowanie wycisnęło niezatarte piętno, zwracał się dziś przeciw staremu Bogu i budował ołtarz nowemu. I ten nowy bóg — on nie był u Zieniewicza abstrakcją, choć go tak nazywał; on był nawet więcej, niż uosobieniem wyzwalającej się z pętów dogmatu ludzkości: on był kimś żywym, znanym, owszem, jakoby bardzo bliskim i drogim. W walce na życie i śmierć, jaką prowadził od lat dziesiątka z wyznawanym niegdyś przez się dogmatem, Zieniewicz zdawał się spełniać z namaszczeniem i entuzjazmem, czasami nieledwie z ekstazą, akt tajemniczego jakiegoś kultu. Nazywano go też często arcykapłanem Lucifera.
Przez chwilę trwało milczenie.