Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lucky - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,90

Lucky - ebook

Książka miesiąca klubu czytelniczego Reese Whiterspoon. Bestseller „New York Timesa”.

Czy potrafisz to sobie wyobrazić?

Wygrywasz na loterii kwotę, która może odmienić twoje życie, lecz nie masz jak jej odebrać.

Zaprawiona w bojach, utalentowana naciągaczka Lucky Armstrong i jej chłopak kupili szczęśliwy los i wygrali milion dolarów. Ona gotowa jest na całkiem nowe życie i równie nową tożsamość. Lecz sprawy nie idą po jej myśli.

Nie może spieniężyć losu, ponieważ jest poszukiwana i gdy tylko ujawni swoją tożsamość, zostanie aresztowana i na długo trafi do więzienia. Więc… czy Lucky naprawdę jest szczęściarą?

Powieść ekranizowana przez wytwórnię Hello Sunshine.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-063-1
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lucky

Luty 1982

Nowy Jork

Ktoś zosta­wił nie­mowlę przed wej­ściem domu zakon­nego. Tej nocy to Mar­ga­ret Jean miała dyżur. Pozo­stałe sio­stry wło­żyły do uszu sto­pery, więc nie sły­szały dzie­cię­cego pła­czu, który prze­szy­wał nocne powie­trze. Mimo wszystko Mar­ga­ret Jean leżała dłuż­szą chwilę na swoim posła­niu z nadzieją, że któ­raś z zakon­nic zbu­dzi się i wyrę­czy ją w tym przy­krym obo­wiązku. Na przy­kład sio­stra Fran­cine, która tak uwiel­biała się krzą­tać, albo sio­stra Danielle, która znała roz­wią­za­nie każ­dego pro­blemu. Krzyki maleń­stwa sta­wały się jed­nak coraz gło­śniej­sze, a nikt inny na­dal nie zwra­cał na nie uwagi.

Mar­ga­ret Jean dotknęła pal­cami zło­tego krzy­żyka na szyi. Prze­by­wała w klasz­to­rze zale­d­wie od kilku mie­sięcy i na­dal była jedy­nie postu­lantką, a sio­stry miały zade­cy­do­wać w przy­szłym tygo­dniu, czy w końcu będzie mogła stać się jedną z nich. Dzi­siaj po raz pierw­szy wyzna­czono jej samo­dzielny dyżur, to miało być coś na kształt osta­tecz­nego spraw­dzianu.

Tak naprawdę wcale nie była kato­liczką, sfał­szo­wała świa­dec­two chrztu. Wyda­wało się jej to dosko­na­łym prze­krę­tem, naj­lep­szym w jej dotych­cza­so­wej karie­rze – uda­wać młodą kobietę gotową poświę­cić życie Kościo­łowi. Nikt by jej tutaj nie szu­kał, byłaby bez­pieczna. Tyle że ocze­ki­wano od niej zacho­wa­nia god­nego świę­tej. A ona święta nie była.

Płacz nie milkł, na zewnątrz musiał pano­wać okropny ziąb. Maleń­stwo mogłoby nawet zamar­z­nąć. Mar­ga­ret Jean nie­chęt­nie wstała i wło­żyła swe­ter, a potem z latarką w ręku ruszyła kory­ta­rzem do wej­ścia.

Musiała nie­źle się namę­czyć, żeby poko­nać napie­ra­jącą wichurę i otwo­rzyć drzwi. Na środ­ko­wym stop­niu scho­dów leżało nie­wiel­kie zawi­niątko. Różowy kocyk, spod któ­rego wysta­wała maleńka, zaci­śnięta w piąstkę rączka, drżąca teraz lekko. Dobry Boże, czy naprawdę nie mógłby się tym zająć ktoś inny? Mar­ga­ret Jean zaczęła mimo­wol­nie modlić się w duchu. Ten zwy­czaj był dla niej cał­kiem nowy, podob­nie zresztą jak habit, który miała dzi­siaj na sobie. Czuła się w nim jak w prze­bra­niu.

Chod­ni­kiem zbli­żał się jakiś męż­czy­zna. Na moment przy­sta­nął u stóp scho­dów wio­dą­cych do kate­dry i przez chwilę nasłu­chi­wał, po czym wbiegł po nich na górę, pod­czas gdy Mar­ga­ret Jean obser­wo­wała go bez słowa. Nie­zna­jomy przy­klęk­nął i powie­dział do maleń­stwa coś, czego Mar­ga­ret Jean nie usły­szała z powodu zawo­dze­nia wia­tru i nie­mow­lę­cia. Kiedy jed­nak wziął maleń­stwo na ręce, natych­miast prze­stało pła­kać.

Mar­ga­ret Jean na­dal ani drgnęła, kiedy męż­czy­zna pod­niósł na nią wzrok i przy­ło­żył dłoń do piersi.

– Pro­szę sio­stry – powie­dział. Wiatr ucichł i szar­pany wcze­śniej jego podmu­chami habit opadł miękko wzdłuż ciała Mar­ga­ret Jean. – Pro­szę sio­stry – powtó­rzył nie­zna­jomy, poko­nu­jąc resztę stopni z maleń­stwem w obję­ciach.

Mar­ga­ret Jean ski­nęła głową.

– Tak?

Męż­czy­zna był aż za bar­dzo przy­stojny, przy­po­mi­nał tro­chę Cary’ego Granta albo Rocka Hud­sona. Zda­rzało się jej daw­niej spo­ty­kać takich męż­czyzn, pozna­wała ich bli­żej, niż zakon­ni­com przy­stoi. Mary­narkę miał prze­tartą na łok­ciach, ale jego buty wręcz lśniły, a przy­gła­dzone bry­lan­tyną włosy nawet nie drgnęły na wie­trze.

– Mam na imię John – powie­dział. – Przy­kro mi, że moja córeczka sio­strę obu­dziła.

– Córeczka?

– No tak. Ale – w tym momen­cie męż­czy­zna wzniósł oczy ku niebu – dzięki Bogu zdo­ła­łem ją odna­leźć. Moja żona Glo­ria cierpi na… sama sio­stra rozu­mie, depre­sję popo­ro­dową. – W jego gło­sie pobrzmie­wały ślady irlandz­kiego akcentu. – Wie­czo­rem wysze­dłem do pracy, a kiedy wró­ci­łem, żona wręcz sza­lała z roz­pa­czy. Powie­działa, że zosta­wiła gdzieś małą. W jakimś kościele. Całą noc bie­gam po mie­ście i pró­buję ją zna­leźć. I dzięki Bogu wresz­cie mi się to udało.

– Dla­czego nie wezwał pan poli­cji?

– Żeby aresz­to­wali żonę? – Wpa­try­wał się jej pro­sto w oczy, jakby szu­kał w nich emo­cji, ona jed­nak wie­działa, że niczego takiego tam nie znaj­dzie. – Zamiast tego modli­łem się o cud. I pro­szę bar­dzo! Zna­la­złem moje maleń­stwo. Może już sio­stra wra­cać do łóżka.

Mar­ga­ret Jean popa­trzyła na nie­mowlę.

– Pań­ska żona powinna poszu­kać pomocy lekar­skiej – stwier­dziła.

– Oczy­wi­ście, pro­szę sio­stry, obie­cuję, że tak wła­śnie zro­bimy. Ale moja żona zasłu­guje na drugą szansę, jak wszyst­kie boże dzieci, prawda?

Mówił to tak, jakby dobrze znał Mar­ga­ret Jean, jakby wie­dział, czy zasłu­guje na drugą szansę, czy też nie. Nagle ogar­nęło ją współ­czu­cie dla tego czło­wieka, poja­wiło się rów­nie nie­ocze­ki­wa­nie, jak nad­jeż­dża­jąca wła­śnie fur­go­netka z pie­karni, roz­po­czy­na­jąca pierw­sze dostawy o poranku.

– Oby Bóg – zaczęła Mar­ga­ret Jean, gorącz­kowo szu­ka­jąc pasu­ją­cych do zakon­nicy słów – oto­czył pań­ską rodzinę łaską.

Męż­czy­zna nie odry­wał tym­cza­sem wzroku od zło­tego krzy­żyka na jej szyi.

– Przy­da­łaby się nam pomoc – powie­dział w końcu. – Mógł­bym sprze­dać to złote cacko, gdyby sio­stra zechciała się z nim roz­stać, sio­stro…?

– Mar­ga­ret Jean – odparła odru­chowo.

– Wtedy mógł­bym kupić coś do jedze­nia – cią­gnął męż­czy­zna. – I mleko dla nie­mow­ląt, bo żona jest w tak kiep­skim sta­nie, że w ogóle nie ma pokarmu.

Ten krzy­żyk sta­no­wił jedy­nie rekwi­zyt. Co prawda ze szcze­rego złota, ale jed­nak rekwi­zyt. Mar­ga­ret Jean odpięła łań­cu­szek i poło­żyła go na zawi­niątku z dziec­kiem.

– Czter­na­ście kara­tów – wyja­śniła i poczuła się lepiej na myśl o tym, że speł­niła dobry uczy­nek. Cza­sem lepiej jest dawać niż brać. – Jak ma na imię? – zapy­tała jesz­cze, spo­glą­da­jąc na buzię maleń­stwa.

Męż­czy­zna zawa­hał się lekko, a potem odparł:

– Luciana, po mojej mamie.

Mar­ga­ret Jean posta­no­wiła mu uwie­rzyć. Dotknęła pal­cami czoła dziew­czynki i uczy­niła na nim znak krzyża, dokład­nie tak jak kilka godzin wcze­śniej zro­bił to kapłan pod­czas nabo­żeń­stwa, bo tego dnia wypa­dała aku­rat środa popiel­cowa.

– Bóg odpusz­cza ci twoje grze­chy – powie­działa i pod­nio­sła wzrok na męż­czy­znę.

Pro­blem ze zbyt czę­stym, prak­tycz­nie codzien­nym czy­ta­niem Biblii, czego osta­tecz­nie się ocze­kuje od przy­szłej zakon­nicy, jest taki, że zaczyna się wie­rzyć w cuda, które mogą się zda­rzyć wła­ści­wie wszę­dzie. Nawet w Queens. Mar­ga­ret Jean wyobra­żała więc sobie, że naprawdę pobło­go­sła­wiła to dziecko i tego męż­czy­znę. Że zdoła ich dzięki temu ochro­nić, a któ­re­goś dnia ponow­nie ich spo­tka. Że postą­piła, jak nale­żało.

Potem sta­ran­nie zary­glo­wała drzwi wej­ściowe i wró­ciła do swo­jej celi, by tam modlić się aż po świt za tę dwójkę. Miała nadzieję, że Bóg obda­rzy ich wszel­kimi łaskami. I że czeka ich szczę­śliwe życie.Rozdział pierwszy

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Luciana Arm­strong stała w toa­le­cie sta­cji ben­zy­no­wej gdzieś w Idaho nie­da­leko gra­nicy z Nevadą. Miała białą bluzkę, gra­na­towy swe­ter i spód­nicę w tym samym kolo­rze oraz buty na pła­skim obca­sie, do tego włosy upięte w schludny kok.

– Żegnaj, Ala­ino – powie­działa do swo­jego odbi­cia w lustrze, sta­ra­jąc się zigno­ro­wać falę smutku, która nie­ocze­ki­wa­nie ją zalała. Była pewna, że Ala­ina utrzyma się dłu­żej.

Zdjęła ubra­nie i upchnęła je w tor­bie, z któ­rej wyjęła z kolei sukienkę mini i parę szpi­lek. Wcią­gnęła obci­słą sukienkę przez głowę i wygła­dziła poły­sku­jący zło­ci­ście mate­riał, a kiedy prze­su­wała dłońmi po pła­skim brzu­chu, poczuła ukłu­cie żalu. Potem roz­pu­ściła jesz­cze włosy, a wów­czas z lustra popa­trzyła na nią obca dziew­czyna.

– Witaj, Lucky – mruk­nęła.

W skle­piku na sta­cji przez chwilę krą­żyła wśród rega­łów, a kiedy wahała się mię­dzy sero­wymi pra­żyn­kami a prec­lami, męż­czy­zna, który wpadł tylko po papie­rosy, aż zagwiz­dał na jej widok. Pospiesz­nie chwy­ciła obie paczki z prze­ką­skami i ruszyła do kasy, gdzie w kolejce obrzu­ciła jesz­cze wzro­kiem gaze­towe nagłówki: _Sądny dzień na Wall Street_ czy _Ana­li­tycy prze­wi­dują, że zała­ma­nie rynku w 2008 roku może się oka­zać naj­gor­szym w histo­rii zachod­niego świata_. Potem jej uwagę przy­cią­gnęła reklama naj­bliż­szego loso­wa­nia gry licz­bo­wej, w któ­rej można było wygrać miliony. Kiedy czy­tała te infor­ma­cje, znowu poczuła się jak dzie­się­cio­let­nia dziew­czynka, zmie­rza­jąca w towa­rzy­stwie ojca auto­stradą I-90 Bóg jeden raczy wie­dzieć dokąd. „Jesteś naj­więk­szą szczę­ściarą na świe­cie”, powta­rzał jej ojciec. A kiedy zatrzy­my­wali się na jed­nej z tysięcy iden­tycz­nych sta­cji ben­zy­no­wych, kupo­wał los na lote­rię. „Marne szanse, że wygramy, ale zawsze warto mieć nadzieję”, mówił przy tym. „Lote­rie to naj­więk­sze oszu­stwo na świe­cie, mała. Rząd jest dokład­nie taki sam jak my, bo zwo­dzi czło­wieka, że każde marze­nie może się speł­nić”. Kiedy mówił jej takie rze­czy, czuła się tro­chę lepiej w związku z tym, kim oboje byli i co robili.

Wresz­cie udało jej się dotrzeć do kasy, a wtedy pod wpły­wem impulsu się­gnęła po jeden z blan­kie­tów lote­rii i zakre­śliła dokład­nie te same liczby, które wybie­rała jako dziecko. Jede­na­ście, bo wła­śnie tyle miała lat, kiedy przy­szło jej do głowy, że mogłaby mieć swoje szczę­śliwe numery. Osiem­na­ście, bo tego wieku nie mogła się wtedy docze­kać, prze­ko­nana, że osią­gnię­cie peł­no­let­no­ści doda jej życiu jakiejś wyjąt­ko­wej magii. Czter­dzie­ści dwa, bo tyle lat miał tata, kiedy zaczęła wymy­ślać szczę­śliwe liczby. Dzie­więć­dzie­siąt pięć, bo taki numer miała auto­strada, którą wtedy jechali. I sie­dem­dzie­siąt sie­dem, tak po pro­stu.

Podała wypeł­niony blan­kiet sprze­dawcy, a ten chwilę póź­niej wrę­czył jej kupon.

– Lepiej niech go pani od razu pod­pi­sze – pora­dził. – Ludzie zapo­mi­nają to zro­bić, a potem gubią kupony albo ktoś im je krad­nie, a w tym tygo­dniu kumu­la­cja jest naprawdę ogromna, trzy­sta dzie­więć­dzie­siąt milio­nów.

– Mam więk­sze szanse na to, że porazi mnie pio­run, i to dwu­krot­nie, niż na roz­bi­cie tej kumu­la­cji – odparła Lucky. – Chcę po pro­stu poma­rzyć, co by było gdyby… To tyle.

Skie­ro­wała się do wyj­ścia, a kiedy mijała kamery moni­to­ringu, pochy­liła głowę. Kupon scho­wała do port­fela i przez chwilę wyobra­żała sobie nawet tę cudowną rezy­den­cję na Domi­nice, w któ­rej mogłaby zamiesz­kać, a od czasu do czasu wyj­mo­wała świ­stek z powro­tem i przy­po­mi­nała sobie ojca z cza­sów, zanim wylą­do­wał w wię­zie­niu.

Jej chło­pak Cary wła­śnie skoń­czył tan­ko­wać srebrne audi, a na jej widok uśmiech­nął się sze­roko i szep­nął samymi war­gami: „O, rany”. Posłała mu całusa i ruszyła w stronę auta, koły­sząc przy tym lekko bio­drami, kiedy nagle czyjś głos zmu­sił ją do odwró­ce­nia głowy.

– Pora­tuje pani drob­nymi?

Pod beto­nową ścianą budynku sta­cji sie­działa kobieta, w ręku trzy­mała tek­turkę z napi­sem: „Bez­ro­botna, spłu­kana, przyj­mie każdą pomoc”. Lucky się­gnęła do port­fela i wyjęła z niego kilka setek, całą gotówkę, jaką miała przy sobie, a po chwili namy­słu wycią­gnęła jesz­cze z torby bluzkę, spód­nicę, swe­ter i buty.

– Pro­szę to wziąć – powie­działa.

– A dokąd się tak wystroję?

– Może je pani sprze­dać w komi­sie. Albo… – Lucky nachy­liła się w jej stronę – pro­szę się w nie prze­brać i uda­wać kogoś innego.

Kobieta zamru­gała, naj­wy­raź­niej nic z tego nie rozu­mie­jąc.

– Co takiego?

– Nie­ważne. Po pro­stu… niech pani na sie­bie uważa, dobrze?

Potem ruszyła znowu w stronę Cary’ego, który posłał jej kolejny pro­mienny uśmiech, a kiedy wsia­dła do samo­chodu, ujął ją pod brodę, odwró­cił twa­rzą ku sobie i poca­ło­wał pro­sto w usta.

– Wygląda dziś pani wyjąt­kowo sek­sow­nie, pani… na jakie wła­ści­wie nazwi­sko zro­bi­li­śmy rezer­wa­cję w hotelu? Ander­son? Super, że kiedy wcho­dzi­łaś do środka, wyglą­da­łaś jak nudna urzęd­niczka z banku, a wyszłaś jako dziew­czyna, którą kie­dyś zna­łem. Od dawna się tak nie ubie­rasz, a ja to uwiel­biam. Teraz rozu­miem, czemu koniecz­nie chcia­łaś jechać do Vegas. – W końcu puścił jej pod­bró­dek, a ona wyczuła zmianę w jego nasta­wie­niu. – Cho­ciaż to zabawne, bo chyba wydaje ci się, że możesz, sam nie wiem, w pew­nym sen­sie odku­pić swoje winy, jeśli będziesz roz­da­wać pie­nią­dze ludziom takim jak tamta babka. Ale wkrótce prze­sta­niesz się tak czuć. I w ogóle o tym zapo­mnisz.

– Ludziom „takim jak tamta babka”? – Nagle ogar­nęła ją iry­ta­cja. – A poza tym wcale nie pró­buję odku­pić swo­ich win. Po pro­stu sta­ram się poma­gać ludziom, któ­rzy tego potrze­bują.

– Dla­czego?

Żebrząca kobieta unio­sła dłoń w geście poże­gna­nia, ale Lucky odwró­ciła wzrok.

– Bawisz się w Robin Hooda i roz­da­jesz pie­nią­dze, które zde­frau­do­wa­li­śmy? – pod­jął tym­cza­sem Cary. – Krad­niesz boga­tym, żeby dawać bie­da­kom? To nawet uro­cze. – Wresz­cie uru­cho­mił sil­nik i ruszył spod dys­try­bu­tora. – Ale nie­re­alne. Jeste­śmy, jacy jeste­śmy, Lucky. – Zawsze potra­fił dotrzeć do naj­bar­dziej bole­snych sekre­tów, jakie czło­wiek skry­wał. A ona nie po raz pierw­szy, zwłasz­cza ostat­nio, poczuła się tym zanie­po­ko­jona. Wybie­rali się na daleką wyspę, na któ­rej zamiesz­kają tylko we dwoje. I któ­rej ni­gdy nie będą mogli opu­ścić.

Cary włą­czył się do ruchu na auto­stra­dzie, uru­cho­mił odtwa­rzacz i wnę­trze auta wypeł­niły ryt­miczne dźwięki techno. Zer­k­nął na nią i się uśmiech­nął, ona też odpo­wie­działa mu uśmie­chem.

– Będzie faj­nie – powie­działa, jakby chciała prze­ko­nać nie tylko jego, ale i sie­bie.

– No jasne, przyda nam się tro­chę zabawy. Żeby odejść w bla­sku sławy, co nie?

Lucky otwo­rzyła opa­ko­wa­nie precli i pod­su­nęła mu. Nie ma się czego bać, są tylko nor­malną parą, która wybrała się we wspólną podróż.

– Jak myślisz, jak nam tam będzie? Jak będzie wyglą­dał nasz nowy dom? – Kiedy się poznali, to była dla nich tylko zabawa, te marze­nia o wspól­nym życiu i o cze­ka­ją­cej ich przy­szło­ści. Tym razem jed­nak nie mieli zbyt wiele czasu na obmy­śle­nie swo­jego nowego wcie­le­nia, w takim pośpie­chu wyjeż­dżali. – Oczy­wi­ście będzie poło­żony nad oce­anem, ale jak myślisz, z base­nem czy bez?

– Hm? – Cary się­gnął do torebki po całą garść precli i znów zer­k­nął we wsteczne lusterko.

– Bez basenu – zde­cy­do­wała. – Komu potrzebny basen, kiedy ma się ocean na wycią­gnię­cie ręki, prawda? Weź­miemy sobie psa ze schro­ni­ska, zupeł­nie jak Betty, i będziemy z nim codzien­nie spa­ce­ro­wać po plaży – urwała, sama wzmianka o Betty spra­wiała jej ból. Ogło­sze­nia o zagi­nio­nej suce na­dal wisiały na słu­pach w ich oko­licy w Boise. Utrata Betty sta­no­wiła kolejny cios dla jej obo­la­łej duszy.

– Myślisz, że ktoś się nią zajął? – zapy­tała jesz­cze. – Jakiś dobry czło­wiek?

Cary zer­k­nął na nią prze­lot­nie, zanim skie­ro­wał wzrok z powro­tem na szosę.

– Ale kim?

– Betty. – Coś ści­snęło Lucky w gar­dle.

– Jasne. Założę się, że ma teraz jak w raju. Nie martw się o nią. Na pewno nic jej nie będzie. – Cary zdjął jedną rękę z kie­row­nicy i ujął dłoń Lucky. – Wiem, że nie jest ci łatwo, ale wszystko się ułoży. – Skórę miał wil­gotną od potu. Bał się, Lucky była tego pewna.

Ale szcze­rze mówiąc, ona czuła dokład­nie to samo.Wrzesień 1992

Góry Adi­ron­dack, stan Nowy Jork

Lucky pra­co­wała z ojcem, a to ozna­czało, że jeź­dziła z nim po całym kraju, odkąd tylko się­gała pamię­cią. Miała zale­d­wie dzie­sięć lat, ale doświad­cze­nie trzy­dzie­sto­latki, jak tata lubił żar­to­wać. Zwie­dziła kawał świata. I zdą­żyła poznać rzą­dzące nim prawa.

Na przy­kład wie­działa już, że pie­nią­dze nie przy­cho­dzą do cie­bie tak po pro­stu, to ty musisz za nimi gonić. Co czę­sto oka­zy­wało się wyczer­pu­jące. „Nie­któ­rzy muszą się przy tym namę­czyć bar­dziej od innych”, tłu­ma­czył ojciec. „Cho­ciaż szcze­rze mówiąc twoje imię oka­zało się pro­ro­cze, bo jeśli cho­dzi o forsę, jesteś praw­dziwą szczę­ściarą. Ale na­dal musisz się sta­rać i dosko­na­lić swoje umie­jęt­no­ści. Pil­nuj, żeby szczę­ście ni­gdy cię nie opu­ściło. To nie będzie łatwe zada­nie”.

Po raz pierw­szy w życiu wybie­rali się na praw­dziwe, uczciwe waka­cje. Ostat­nio nie­źle im się poszczę­ściło, a ojciec był przy for­sie, dla­tego posta­no­wił ją zabrać do ele­ganc­kiego hotelu w górach.

– Żad­nej pracy przez cały tydzień. Będziesz czy­tać, pły­wać, odpo­czy­wać, robić wszystko, co ci się tylko zama­rzy.

Lucky przy­ci­snęła twarz do szyby, a potem dotknęła pal­cami zło­tego krzy­żyka, który zawsze nosiła na szyi. Miała go, odkąd była malut­kim dziec­kiem, pamiątkę po ni­gdy nie­wi­dzia­nej matce, jedną z nie­licz­nych rze­czy, które zawsze zabie­rała ze sobą, dokąd­kol­wiek się wybie­rali, bo tak naprawdę był to jedyny przed­miot nale­żący wyłącz­nie do niej.

Podró­żo­wała na tyl­nym sie­dze­niu auta w oto­cze­niu ksią­żek „poży­czo­nych” z biblio­teki w przed­ostat­nim z mia­ste­czek, które odwie­dzili. Lucky czuła się z tego powodu gorzej niż w przy­padku jakiej­kol­wiek innej kra­dzieży, ale ojciec prze­ko­ny­wał ją, że to rząd pła­cił za te książki – a prze­cież im też był coś winien. Zresztą potrze­bo­wali ksią­żek, skoro kształ­ciła się w ramach edu­ka­cji domo­wej – czy może raczej „ulicz­nej”, jak żar­to­wał ojciec.

Minęli ze sporą pręd­ko­ścią tablicę z napi­sem Witamy w sta­nie Nowy Jork.

– Hej, chyba wła­śnie tutaj się uro­dzi­łam, prawda? To było gdzieś tu?

– Uro­dzi­łaś się w samym Nowym Jorku, a nie w górach – odparł ojciec.

– Ale mama była chyba z tej oko­licy? Sam prze­cież mówi­łeś, że Glo­ria Deve­re­aux pocho­dziła wła­śnie stąd?

– Tak mówi­łem?

Lucky odło­żyła czy­taną wła­śnie książkę _Piękno wszech­świata_. Nie miała poję­cia, że inne dzie­się­cio­latki czy­tają raczej powie­ści z serii „Gęsia skórka” niż książki na temat teo­rii strun, ale w ogóle nie znała innych dzie­się­cio­lat­ków.

– Wła­śnie tak mówi­łeś. Któ­re­goś wie­czora wró­ci­łeś z pokera, a ja zapy­ta­łam cię, skąd pocho­dziła Glo­ria. I wtedy powie­dzia­łeś, że z gór Adi­ron­dack.

– Nie zada­waj mi pytań, kiedy jestem tro­chę pod­cięty, a tak wła­śnie musiało wtedy być. Lepiej powiedz, co czy­tasz?

– Opo­wiedz mi o mamie. – Lucky nie zamie­rzała się tak łatwo pod­da­wać. – Opo­wiedz o Glo­rii.

– Muszę się sku­pić na dro­dze. – To aku­rat było kłam­stwo, bo ojciec mógłby pro­wa­dzić na auto­stra­dzie z zawią­za­nymi oczami.

– Och, pro­szę cię, powiedz cho­ciaż jedną malutką rzecz.

– Któ­re­goś wie­czora wró­ci­łem do domu z mle­kiem dla cie­bie, a jej już nie było. Po pro­stu znik­nęła.

To wszystko, co kie­dy­kol­wiek powie­dział jej ojciec na temat odej­ścia matki. Brzmiało to tak, jakby matka znik­nęła już na zawsze, ale gdzieś musiała prze­cież być, prawda?

Kiedy Lucky zaczy­nała się tak zacho­wy­wać, kiedy usi­ło­wała wydo­być z ojca wię­cej infor­ma­cji, pra­wie ni­gdy nie koń­czyło się to dla niej dobrze. Cza­sami ojciec wpa­dał w złość i krzy­czał, żeby nie roz­dra­py­wała sta­rych ran. A cza­sem mówił, że to okrutne z jej strony poru­szać tematy, które spra­wiają mu ból. Od czasu do czasu ugi­nał się jed­nak i rzu­cał jej jakiś okruch infor­ma­cji.

– Dla­czego ten krzy­żyk był dla niej taki ważny? Czemu zosta­wiła go dla mnie? Bo skoro nie chciała mieć ze mną nic wspól­nego, to po co w ogóle zosta­wiła mi jakąś pamiątkę?

Lucky już miała wra­że­nie, że ojciec nie odpo­wie, on jed­nak w końcu prze­rwał mil­cze­nie:

– Nale­żała do para­fii Świę­tej Moniki – wyja­śnił. – A ten krzy­żyk to pre­zent od zakon­nicy, która tam miesz­kała.

– Para­fii? – powtó­rzyła Lucky.

– No wiesz, do kościoła.

Lucky ni­gdy w życiu nie była w kościele.

– A co się tam robi, to zna­czy w kościele? – zapy­tała.

Kolejna chwila mil­cze­nia. A potem:

– Dużo gadają o tym, co to zna­czy być dobrym czło­wie­kiem. I co może zro­bić Bóg, jeśli jest się złym. Dokąd może czło­wieka wysłać. O pie­kle.

– Och. – Lucky zmarsz­czyła brwi. Sły­szała wcze­śniej o pie­kle, ale ni­gdy się nad tym spe­cjal­nie nie zasta­na­wiała. Po pro­stu ludzie cza­sami mówili ojcu, że trafi do pie­kła.

Znów dotknęła pal­cami krzy­żyka i zapa­trzyła się na widoczne teraz za oknem, jakby aksa­mitne góry. Nie­wiele wie­działa o reli­gii czy o tym, co to zna­czy być dobrym czło­wie­kiem, a co złym, jed­nak czuła pod­skór­nie, że oboje z ojcem należą do tej dru­giej kate­go­rii. Oszu­ki­wali, kra­dli, ucie­kali przed poli­cją. Prze­czy­tała już dosyć ksią­żek o boha­te­rach i prze­stęp­cach, by wie­dzieć, po któ­rej są stro­nie.

Chcia­łaby zadać teraz ojcu całe mnó­stwo pytań, tak naprawdę jed­nak chyba się bała, jakie odpo­wie­dzi mogłaby usły­szeć. Się­gnęła z powro­tem po książkę, a ojciec nasta­wił w radiu sta­cję, w któ­rej nada­wano trans­mi­sję z meczu Jan­ke­sów.

– Przed nami jesz­cze jakaś godzina drogi, mała, więc usiądź sobie wygod­nie i niczym się nie przej­muj. Będziemy się świet­nie bawić przez ten tydzień.

Wresz­cie dostrze­gli w oddali ele­gancki hotel Saga­more, poło­żony na wyspie, którą łączył ze sta­łym lądem krótki most. Wokół poły­ski­wały sre­brzy­ście wody jeziora Geo­rge.

– Kie­dyś miesz­kał tutaj Nixon – wyja­śnił ojciec i zro­bił jej krótki, choć naszpi­ko­wany fak­tami wykład. – Nixon zro­bił też parę dobrych rze­czy – dodał jesz­cze na zakoń­cze­nie, kiedy zaje­chali już koli­stym pod­jaz­dem przed oka­zały biały budy­nek. – Ale nikt już o tym nie pamięta w zale­wie całego zła. Tak to wła­śnie zwy­kle jest.

Lucky przez chwilę podzi­wiała wie­życzki, bal­kony i witraże w oknach hotelu, zanim prze­nio­sła wzrok na krę­cą­cych się wokół budynku ludzi.

– Poczy­ta­łaś książkę i dowie­dzia­łaś się paru inte­re­su­ją­cych fak­tów z histo­rii naszego kraju, więc koniec ze szkołą na dzi­siaj, mała.

Lucky nie zwró­ciła na niego uwagi. Wie­działa, że szanse są marne, a jed­nak uważ­nie przy­pa­try­wała się twa­rzom pra­cow­ni­ków i gości hotelu w poszu­ki­wa­niu matki. Teraz wie­działa o niej coś jesz­cze: matka cho­dziła do kościoła i miała przy­ja­ciółkę, która była zakon­nicą.

W tym momen­cie do auta pod­szedł par­kin­gowy. Lucky opu­ściła okno, by ode­tchnąć świe­żym powie­trzem. To będą naprawdę fajne waka­cje, po pro­stu to czuła.

W hote­lo­wym pokoju z wiel­kim oknem, z któ­rego roz­cią­gał się widok na góry, jezioro i hote­lowe tereny, ojciec posta­wił na pod­ło­dze swoją wysłu­żoną walizkę, całą okle­joną nalep­kami ze wszyst­kich tych miejsc, które wspól­nie odwie­dzili, a potem rzu­cił się na łóżko pod oknem, nawet nie zdjąw­szy lśnią­cych butów, zało­żył ręce za głowę i z wes­tchnie­niem przy­mknął oczy. Lucky poło­żyła swoją wali­zeczkę na dru­gim łóżku, otwo­rzyła ją i zaczęła się roz­pa­ko­wy­wać. Kiedy wyjęła żółty kostium kąpie­lowy, popa­trzyła na ojca.

– Mogę iść na basen?

– Masz waka­cje, Lucky, więc możesz robić, co ci się żyw­nie podoba.

– A jeśli dzie­cia­kom w moim wieku nie wolno pły­wać w base­nie bez opieki?

Ojciec na­dal nie otwie­rał oczu.

– W takim razie po pro­stu skłam na temat tego, ile masz lat.

Po wyj­ściu z pokoju Lucky przez pewien czas krą­żyła po tere­nie hotelu. Omi­nęła zatło­czony basen i dotarła aż na brzeg jeziora, ale led­wie weszła do wody, usły­szała ostry gwiz­dek i krzyk ratow­nika:

– Tu nie wolno pły­wać!

Natych­miast odwró­ciła się w jego stronę i spy­tała:

– A dla­czego?

Ratow­nik wska­zał tym­cza­sem ogra­ni­czone bojami nie­wiel­kie kąpie­li­sko nieco dalej przy brzegu.

– Tam jest wyzna­czone do tego miej­sce!

Lucky ruszyła w tamtą stronę, ale tło­czył się tu kosz­marny tłum, więc postała tylko chwilę na brzegu, obser­wu­jąc kłę­biącą się w wodzie masę ludz­kich ciał, krzy­czą­cych doro­słych i pisz­czą­cych dzie­cia­ków. Potem usia­dła na skraju kąpie­li­ska z nogami zanu­rzo­nymi w wodzie, w naj­cich­szym zakątku, jaki udało się jej zna­leźć, choć wcale nie był on cichy, skąd obser­wo­wała uważ­nie chla­piące się i nur­ku­jące dzie­ciaki. Zauwa­żyła też, jak jakiś chło­pak pod­pły­nął w pew­nym momen­cie na skraj kąpie­li­ska i chwy­cił się cemen­to­wego nabrzeża, a potem przez chwilę tkwił nie­ru­chomo z zamknię­tymi oczami i uszczę­śli­wioną miną. Na widok żół­ta­wej plamy roz­le­wa­ją­cej się wokół niego w wodzie, czym prę­dzej odwró­ciła z odrazą wzrok.

Nagle ktoś obok niej usiadł. Dziew­czynka mniej wię­cej w jej wieku, miała kasz­ta­nowe lśniące włosy, które obda­rzo­nej burzą roz­czo­chra­nych, nie­sfor­nych loków Lucky wydały się piękne. Nie­zna­joma też zanu­rzyła nogi w wodzie, a wów­czas Lucky popa­trzyła na jej stopy. Na jed­nym z pal­ców poły­ski­wał w słońcu pier­ścio­nek.

– To strasz­nie głu­pie, co nie? – ode­zwała się dziew­czynka, a wów­czas Lucky lekko drgnęła.

– Aha – przy­tak­nęła, zamie­rza­jąc zga­dzać się ze wszyst­kim, co mówi jej towa­rzyszka.

– Bo tylko sama popatrz, takie wiel­kie piękne jezioro, a oni każą nam się kąpać wła­śnie tutaj. – Wska­zała na plażę i nie­duże, odgro­dzone bojami kąpie­li­sko, a potem odwró­ciła się w stronę basenu. – Albo tam. Ja podzię­kuję!

Lucky popa­trzyła na nią uważ­nie. Nie miała zbyt wiel­kiego doświad­cze­nia w kon­tak­tach z dzie­cia­kami, ale zwy­kle mówiły otwar­cie, co naprawdę myślą.

– No wła­śnie, ja też – powie­działa. – Wydaje mi się, że tam­ten chło­pak się tu wysi­kał.

Dziew­czynka roze­śmiała się gło­śno i czym prę­dzej wycią­gnęła nogi z wody.

– Fuj!

Lucky rów­nież unio­sła nogi i przy­ci­snęła kolana do klatki pier­sio­wej.

– Chcesz się przejść? – zapy­tała tym­cza­sem nie­zna­joma. – Tam za zakrę­tem ratow­nik już nas nie zoba­czy i będzie można wresz­cie porząd­nie popły­wać. – Wstała, więc i Lucky pode­rwała się czym prę­dzej na nogi. – A tak przy oka­zji, jestem Steph.

Lucky uwiel­biała to imię, zawsze znaj­do­wało się na liście jej ulu­bio­nych.

– A ja Andrea – wymie­niła imię, które uzgod­nili wspól­nie z ojcem jako jej ksywkę na czas tej podróży. – Ale więk­szość ludzi mówi na mnie Andi. – Tę aku­rat część wymy­śliła na pocze­ka­niu, lecz była z tego bar­dzo zado­wo­lona, bo Steph się uśmiech­nęła.

– Andi brzmi super – rzu­ciła. – Dobra, to chodźmy.

***

Steph i „Andi” spę­dziły ten czas na dwo­rze, aż słońce zaczęło się zni­żać nad hory­zon­tem, a sza­ro­zie­lone góry stały się fio­le­towe.

– Muszę już wra­cać – powie­działa w końcu Steph. – Mama będzie się mar­twić.

– Jasne, mój tata też – zapew­niła czym prę­dzej Lucky, cho­ciaż było to mało praw­do­po­dobne.

– Jesteś tutaj tylko z tatą?

Lucky ski­nęła głową.

– A ja jestem tylko z mamą – odparła Steph.

Zaczęła się już pod­no­sić, potem jed­nak opa­dła z powro­tem na pia­sek, więc Lucky cze­kała, co jej nowa kole­żanka zrobi. Niebo nad ich gło­wami przy­bie­rało odcień gra­natu.

– Mój tata nie żyje – dodała Steph.

– Przy­kro mi.

– Dzięki. Strasz­nie mi go bra­kuje.

– A co mu się stało?

– Dostał zawału. Był zupeł­nie zdrowy, więc to pew­nie przez stres w pracy czy coś w tym rodzaju. Mama cią­gle powta­rza, że gdyby nie pra­co­wał tak ciężko, na­dal by żył. I narzeka na pie­nią­dze. Roz­daje je orga­ni­za­cjom cha­ry­ta­tyw­nym i mówi, że wola­łaby być biedna, byle tylko tata żył. A ja cza­sami zapo­mi­nam, że on nie żyje, i zaczy­nam go szu­kać po domu. Prze­pra­szam. Pew­nie i tak nic z tego nie rozu­miesz.

– Wcale nie, rozu­miem – powie­działa Lucky, a potem dodała kolejne kłam­stwo, niczym pasu­jący kol­czyk do pary. – Moja mama też umarła.

Od razu zaczęła opo­wia­dać zmy­śloną histo­ryjkę. Nie miała nawet z tego powodu wyrzu­tów sumie­nia, tak bar­dzo pra­gnęła, żeby wszystko to było prawdą. Gdy tylko skoń­czyła swoją opo­wieść, Steph ujęła jej dłoń i lekko ści­snęła. Słońce nie­mal zapa­dło już za hory­zont, a na nie­bie zami­go­tała pierw­sza gwiazda. Lucky odwza­jem­niła uścisk Steph, a po jej policzku poto­czyła się samotna łza. Nie pła­kała ze smutku czy tęsk­noty za matką. Choć raz pła­kała z rado­ści. Zna­la­zła przy­ja­ciółkę.

***

– W porządku, upo­rząd­kujmy fakty – powie­dział ojciec następ­nego wie­czora. – Ja na­dal mam na imię Vir­gil, ale do cie­bie mam się zwra­cać Andi, bo tak jest kró­cej. Miesz­kamy w Lan­sing, a tutaj przy­je­cha­li­śmy w ramach krót­kiego wypadu na poże­gna­nie lata. Po dro­dze zaha­czy­li­śmy jesz­cze o Toronto i wje­cha­li­śmy na samą górę CN Tower. Twoja matka zmarła w zeszłym roku, jakaś rzadka cho­roba krwi. Świet­nie pomy­ślane, Lucky. Naprawdę.

– Nie o to cho­dzi. Po pro­stu wola­łam cię uprze­dzić, na wypa­dek, gdy­byś z nią roz­ma­wiał. Nie chcia­łam, żebyś coś pokrę­cił. To moja przy…

– Roz­ma­wia­łem wcze­śniej z jej matką, ma na imię Darla. Umó­wi­łem się z nią, że zjemy razem kola­cję, wszy­scy czworo. Koniec laby, mała, czeka nas robota. Ale to naprawdę dziana babka. Wło­żyła na basen bran­so­letkę z bry­lan­tami, wyobra­żasz sobie? Na­dal nosi obrączkę, ale dzięki tobie już wiem, że jest wdową. Zresztą widzimy się z nimi za pół godziny, a musimy jesz­cze uzgod­nić parę spraw. Powiemy im, że cier­pisz na tę samą rzadką cho­robę krwi co twoja matka. I że nie stać mnie na twoje lecze­nie, ale marzy­łaś o waka­cjach, więc posta­no­wi­łem cię tutaj zabrać, no bo… sama rozu­miesz, nie mam poję­cia, jak długo jesz­cze poży­jesz.

– Tato, pro­szę cię, naprawdę musimy? Nie wystar­czy to jedno kłam­stwo?

Ojciec, który wła­śnie popra­wiał kra­wat przed lustrem, odwró­cił się w jej stronę z zakło­po­taną miną.

– Prze­cież zosta­niemy tutaj tylko tydzień, a potem ruszymy dalej, jak zawsze. Ni­gdy wię­cej jej nie spo­tkasz, zresztą to nie jest twoja przy­ja­ciółka. A my tym się wła­śnie zaj­mu­jemy! Pamię­taj, teraz może jeste­śmy przy for­sie, ale szczę­ście zawsze może się odwró­cić. A pie­nię­dzy nie wystar­czy nam do końca życia. Już i tak mnó­stwo wyda­łem na pobyt tutaj.

Lucky spu­ściła głowę.

– Prze­cież powie­dzia­łeś, że to będą praw­dziwe waka­cje! I nic wię­cej!

Ojciec wes­tchnął i usiadł obok niej na łóżku.

– Kiedy nada­rza się taka oka­zja, trzeba ją wyko­rzy­stać, mała. Albo zrobi to za cie­bie ktoś inny. Myśla­łem, że zdo­ła­łem cię tego nauczyć. Ni­gdy nie możesz tra­cić czuj­no­ści. Nawet wtedy, gdy dobrze się bawisz – a może zwłasz­cza wtedy. No już, rusz się. Przy­czesz włosy, umyj buzię. Musimy iść.

***

Następ­nego ranka Lucky sie­działa na brzegu basenu z pal­cami stóp zanu­rzo­nymi w wodzie. Beto­nowe obrzeże nie­przy­jem­nie kłuło ją w uda. Potem Steph usia­dła obok niej, a ona odwró­ciła się w jej stronę, by zapa­mię­tać twarz przy­ja­ciółki już na zawsze: włosy spły­wa­jące gęstymi falami na ramiona, piegi na nosie i krzywy uśmiech. Tyle że w tym momen­cie Steph się nie uśmie­chała.

– Za tydzień zaczyna się szkoła – wes­tchnęła ponuro, zanu­rza­jąc stopy w wodzie tuż obok stóp Lucky. – Waka­cje się koń­czą, a ja nie mogę w to uwie­rzyć.

Lucky pró­bo­wała wymy­ślić jakąś odpo­wiedź, ale wtedy Steph coś sobie uświa­do­miła i zmarsz­czyła lekko brwi.

– Prze­pra­szam, prze­cież ty nie możesz cho­dzić do szkoły, uczysz się w domu. Bo jesteś…

W tam­tej chwili Lucky tak wła­śnie się czuła: chora. Robiło się jej nie­do­brze na samą myśl o tym, że musi uda­wać śmier­telną cho­robę przed kimś, kogo powinna uwa­żać za swój „cel”, cho­ciaż tak naprawdę chcia­łaby móc nazwać swoją przy­ja­ciółką. Taką z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Całe ciało ją bolało, zupeł­nie jakby rze­czy­wi­ście miała tę rzadką cho­robę krwi, na temat któ­rej tyle nakła­mała, a która rze­komo zabiła nie­znaną jej matkę.

– Wcale nie jestem chora – powie­działa. Słowa tak po pro­stu padły z jej ust, choć paliły ją w gar­dło. Czyżby naprawdę zamie­rzała zdra­dzić ojca, zadać kłam wymy­ślo­nej przez niego histo­rii? Musie­liby od razu stąd wyje­chać, a ona ni­gdy wię­cej by Steph nie zoba­czyła. Mimo wszystko… Prze­cież wkrótce i tak roz­staną się na zawsze, a co gor­sza, jej rze­koma przy­ja­ciółka zapa­mięta Lucky i w ogóle całą tę sytu­ację do końca życia.

– Tata tylko tak mówi – pod­jęła Lucky, wpa­tru­jąc się w niebo nad swoją głową, jakby chciała, żeby słońce wypa­liło jej oczy. – Nic mi nie dolega, wcale nie cho­ruję. Jestem zdrowa. Zdro­wiutka jak ryba.

Steph odwró­ciła się w jej stronę, i poło­żyła rękę na jej dłoni.

– Naprawdę? – spy­tała.

– Naprawdę – zapew­niła Lucky.

Steph przez chwilę mil­czała, jakby zamy­ślona, zanim w końcu powie­działa:

– W porządku.

– Wcale nie – rzu­ciła Lucky i nagle się roz­pła­kała. – Wcale nie jest w porządku.

– Rozu­miem. Chcesz uda­wać, że nic ci nie jest, żeby naprawdę tak było. Sły­sza­łam, jak mama roz­ma­wiała przez tele­fon z kimś z banku. To miała być nie­spo­dzianka, ale mama chce dać two­jemu tacie pie­nią­dze na lecze­nie. Na pewno wyzdro­wie­jesz. Super, prawda?

Lucky miała teraz przed oczami czarne plamki.

– Twoja mama nie powinna tego robić…

– Och, Andi, nie przej­muj się, mamy mnó­stwo forsy. A ty będziesz mogła wró­cić do szkoły. To zna­czy chyba. – Lucky czuła, jak łzy spły­wają jej po policz­kach w stronę brody, a stam­tąd spa­dają na oboj­czyki, kap, kap. – Może prze­pro­wa­dzisz się gdzieś bli­żej mnie albo nawet do Bel­le­vue i będziemy miesz­kały nie­da­leko sie­bie. Wiem, że mama bar­dzo by tego chciała. Chyba naprawdę polu­biła two­jego tatę. Cho­dzi­ły­by­śmy do tej samej szkoły i byłoby super. A może… – Tym razem Steph chwy­ciła Lucky za ramię. – Może nasi rodzice się pobiorą. I będziemy sio­strami. Wyobra­żasz to sobie?!

Lucky ode­rwała wresz­cie wzrok od słońca i zamru­gała mocno, dopóki obraz świata znów się nie wyostrzył, a potem popa­trzyła na ich stopy w wodzie, tuż obok sie­bie. Steph poda­ro­wała jej taki pier­ścio­nek na palec u nogi, jaki sama nosiła, więc teraz biżu­te­ria poły­ski­wała na sto­pach ich obu. Sio­strza­nych sto­pach.

– No, tego ni­gdy nie wia­domo – odparła Lucky i wysu­nęła dłoń spod dłoni Steph, by wytrzeć policzki, ale Steph zaraz znowu zła­pała ją za rękę.

– Ja to wiem – powie­działa. – Wiem, że nic ci się nie sta­nie. A któ­re­goś dnia będzie tak, jakby ta twoja rzadka cho­roba po pro­stu… znik­nęła.

– Jasne, któ­re­goś dnia – odparła Lucky. – Tak to wła­śnie będzie.Rozdział drugi

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Lucky odszu­kała wzro­kiem Cary’ego, który stał wsparty o bar w głębi kasyna w hotelu Bel­la­gio i obser­wo­wał oto­cze­nie. Puściła do niego oko, a potem popa­trzyła z powro­tem na swoje karty. Jej prze­ciw­nik w grze w pokera, sie­dzący po jej lewej ręce chło­pak tak młody, że miał jesz­cze pod­bró­dek usiany prysz­czami, posta­no­wił ją spraw­dzić.

– Dwie­ście.

Przez chwilę mil­czała, uda­jąc, że inten­syw­nie się zasta­na­wia, pod­czas gdy wokół niej roz­brzmie­wały dźwięki kasyna: muzyka, brzęk kie­lisz­ków i szkla­nek, śmie­chy, jakiś okrzyk.

– Pod­bi­jam do trzy­stu – powie­działa w końcu, a prysz­czaty dzie­ciak led­wie zdo­łał stłu­mić chi­chot.

– Pro­szę pani, to nie­do­zwo­lone – skar­cił ją pra­cow­nik kasyna. – Musi pani przy­naj­mniej podwoić zakład.

– No tak, ale ze mnie gapa! W takim razie podwa­jam.

– Czyli czte­ry­sta, pro­szę pani?

– Wła­śnie tak.

Roz­da­jący zwró­cił się tym­cza­sem do nija­kiego męż­czy­zny w śred­nim wieku po jej pra­wej stro­nie. Facet miał na palcu obrączkę, ale poże­rał Lucky wzro­kiem, odkąd tylko usia­dła przy sto­liku, i wcale się z tym nie krył. On też pod­niósł stawkę, a potem usi­ło­wał zaj­rzeć Lucky w dekolt, pod­czas gdy ona odgry­wała idiotkę, która nawet tego nie dostrzega. Czwarty z gra­czy, męż­czy­zna w za luź­nym gar­ni­tu­rze, spa­so­wał, to samo zro­bił prysz­czaty chło­pak.

– No cóż, chyba też muszę spa­so­wać – wes­tchnęła Lucky, prze­rzu­ca­jąc rude loki przez ramię.

Czuła na sobie spoj­rze­nie Cary’ego, który na­dal obser­wo­wał ją z dru­giego końca sali. Znowu zer­k­nęła w jego stronę i nawet pozwo­liła, by kącik jej ust uniósł się w lek­kim uśmie­chu. Kiedy dostała nowe karty, przy­ci­snęła je do piersi, żeby męż­czy­zna po jej pra­wej stro­nie nie mógł ich doj­rzeć. Cary się roze­śmiał, a ona poczuła się wspa­niale. Miała nadzieję, że Cary też się tak czuje. Dla­tego wła­śnie zale­żało jej na tym, by zna­leźli się oboje w tym aku­rat miej­scu: by spró­bo­wali odna­leźć drogę do sie­bie nawza­jem, zanim cał­kiem stąd znikną.

– Pro­szę pani? Karty na stół, taka jest zasada.

– Ups, prze­pra­szam, o tym też zapo­mnia­łam. – Lucky poło­żyła karty pła­sko na stole i uśmiech­nęła się do roz­da­ją­cego.

Męż­czy­zna w za luź­nym gar­ni­tu­rze zde­cy­do­wał się spraw­dzać przed flo­pem, a w ciągu ostat­niej godziny pod­niósł stawkę zale­d­wie raz. To ozna­czało, że ma w ręku nie­złe karty – cho­ciaż to i tak niczego nie zmie­niało. Kiedy przy­szła jej kolej, Lucky pod­nio­sła do sze­ściu­set i poki­wała głową, jakby zado­wo­lona z sie­bie, że wresz­cie pojęła zasady gry.

– Dwa i pół tysiąca – rzu­cił prysz­czaty chło­pak.

Męż­czy­zna w śred­nim wieku posta­no­wił wyrów­nać stawkę, podob­nie zro­bił facet w za dużym gar­ni­tu­rze.

– Wcho­dzę w to – oznaj­miła Lucky, spo­glą­da­jąc na Cary’ego, ale on aku­rat roz­ma­wiał z jakimś męż­czy­zną przy barze. Głowy mieli nachy­lone ku sobie, twa­rze pełne napię­cia. Poczuła dreszcz nie­po­koju, jakiś gło­sik szep­nął jej cicho: „Kto to jest?”.

– Halo, prze­pra­szam? – Prysz­czaty chło­pak nachy­lał się nad sto­łem w jej stronę, mru­żąc przy tym oczy. – Ble­fuje pani?

Popa­trzyła na niego sze­roko roz­war­tymi oczami, przy­ci­ska­jąc dło­nie do piersi.

– Prze­cież nie mogę panu na to odpo­wie­dzieć.

Chło­pak wzru­szył ramio­nami.

– Pas – oznaj­mił, podob­nie postą­pili dwaj pozo­stali gra­cze.

Roz­da­jący ski­nął Lucky głową i prze­su­nął w jej stronę żetony warte całe dzie­więć tysięcy dola­rów. Pula nale­żała do niej. Cary znów stał przy barze sam, wsparty o kon­tuar wpa­try­wał się gdzieś przed sie­bie.

– W porządku – mruk­nął prysz­czaty dzie­ciak. – Pro­szę poka­zać swoje karty, jeśli pani nie ble­fo­wała.

– Prze­cież wcale nie twier­dzi­łam, że nie ble­fuję. – Lucky wstała, przy oka­zji odwra­ca­jąc karty. Były naprawdę okropne: piątka pik, dzie­siątka karo.

Popa­trzyła na swoją wygraną, a potem prze­su­nęła jej połowę w stronę roz­da­ją­cego w ramach napiwku – męż­czy­zna zamru­gał tylko z nie­do­wie­rza­niem – resztę zaś w stronę prysz­cza­tego chło­paka.

– Miłej zabawy. Ja świet­nie się bawi­łam, wiel­kie dzięki.

Wszy­scy gra­cze patrzyli w ślad za nią, kiedy okrę­ciła się na pię­cie i ruszyła w stronę baru.

– Hej, trzeba było zatrzy­mać te żetony – powie­dział Cary, kiedy do niego dołą­czyła. – Chyba wygra­łaś cał­kiem nie­złą sumkę.

– Ale po co? Prze­cież jutro wyjeż­dżamy, a na kon­cie na Domi­nice mamy dość pie­nię­dzy. Żeby wymie­nić żetony na gotówkę, musia­ła­bym się wyle­gi­ty­mo­wać. Zresztą zro­bi­łam to wyłącz­nie dla zabawy. Widzia­łeś ich miny? Naprawdę było warto.

Cary mil­czał z kamienną twa­rzą, a ją coś aż ści­snęło w żołądku, kiedy uświa­do­miła sobie, że to jego poke­rowa mina.

– Wszystko w porządku? – zapy­tała. – Z kim roz­ma­wia­łeś?

– Och, jakiś gostek pytał po pro­stu o drogę do toa­lety – odparł Cary, przy­su­wa­jąc się bli­żej. Wpa­try­wał się w nią teraz zupeł­nie jak na początku ich zna­jo­mo­ści, kiedy czuła się tak, jakby była naj­pięk­niej­szą kobietą na świe­cie. – Strasz­nie cię kocham, wiesz? Spra­wiasz, że wszystko staje się świetną zabawą. Chodź. – Pocią­gnął ją w stronę baru. – Masz rację, jeste­śmy bogaci i powin­ni­śmy to uczcić. Świę­to­wać życie. Popro­szę butelkę Dom Peri­gnon, rocz­nik osiem­dzie­siąty piąty – zwró­cił się do bar­mana.

– Cary, daj spo­kój, robi się późno, a jutro lecimy wcze­śnie rano…

– W takim razie w ogóle nie będziemy się kłaść – odparł Cary ze śmie­chem. – Sama mówi­łaś, że to ma być naj­wspa­nial­szy wie­czór w twoim życiu, a noc jesz­cze młoda. – Się­gnął po butelkę, pod­czas gdy Lucky wycią­gnęła rękę w jego stronę.

– Cho­dziło mi o to, że pew­nie nie damy rady jej dokoń­czyć, skoro musimy wcze­śnie wstać, żeby jechać na lot­ni­sko. Pomy­śla­łam, że wró­cimy po pro­stu do pokoju i… – Poca­ło­wała go, wresz­cie zwra­ca­jąc na sie­bie jego uwagę.

– Mamy na to mnó­stwo czasu, Lu. Jutro uciek­niemy stąd, ale dzi­siaj nie­źle zaba­lu­jemy. Jakby to miała być nasza ostat­nia noc na ziemi. – Znowu poca­ło­wał ją pro­sto w usta, a kiedy bar­man otwo­rzył szam­pana, dodał jesz­cze: – A teraz powta­rzaj za mną: zamie­rzam dzi­siaj balo­wać przez calutką noc.

Wzięła do ręki kie­li­szek.

– Zamie­rzam dzi­siaj balo­wać.

– Przez calutką noc.

– Przez calutką noc – powtó­rzyła posłusz­nie.

Cary zabrał butelkę i ruszył przez salę kasyna, ale kiedy dotarli do wyj­ścia, ochro­niarz zawo­łał:

– Hej, nie wolno wyno­sić bute­lek… – Na to Cary tylko wycią­gnął w jego stronę stu­do­la­rowy bank­not, nawet na moment nie zwal­nia­jąc kroku.

Lucky zdjęła szpilki i trzy­ma­jąc je w dłoni, ruszyła bie­giem, by dogo­nić Cary’ego przy win­dach.

Cary tym­cza­sem wyjął z kie­szeni kartę z napi­sem „Tylko dla per­so­nelu”, a kiedy wsie­dli do windy, użył jej, aby poje­chać na pię­tro nie­do­stępne dla osób postron­nych.

– Skąd wzią­łeś… zresztą nie­ważne.

– No wła­śnie, skar­bie. Nie musisz wszyst­kiego wie­dzieć.

Kiedy winda się otwo­rzyła, chwy­cił Lucky za rękę i pocią­gnął w głąb kory­ta­rza, zanim wresz­cie przy­sta­nął przed jaki­miś drzwiami. Pro­wa­dziły na dach, z któ­rego roz­cią­gał się osza­ła­mia­jący widok na całe mia­sto.

Cary pod­szedł na sam skraj dachu i uniósł ręce, w jed­nej trzy­mał butelkę szam­pana, w dru­giej kie­li­szek.

Lucky usi­ło­wała deli­kat­nie go odcią­gnąć, ale nawet nie drgnął, napiąw­szy mię­śnie.

– Ostroż­nie – rzu­ciła.

W końcu Cary zro­bił krok do tyłu i chwy­cił ją w obję­cia.

– Gotowa na nie­za­po­mniany wie­czór w moim towa­rzy­stwie?

– Ten wie­czór już i tak jest wyjąt­kowy. To zna­czy, ogra­łam prze­cież tych wszyst­kich face­tów…

Cary dolał jej szam­pana do kie­liszka.

– Chcę, żebyś zapo­mniała o całej resz­cie i po pro­stu była ze mną. Znów się we mnie zako­chała, Lucky. I powie­działa mi, że mnie kochasz i będziesz kochała nie­za­leż­nie od wszyst­kiego.

– Oczy­wi­ście.

– Zawsze? Nie­za­leż­nie od wszyst­kiego?

– Cary, co się z tobą dzieje?

– Nic, wszystko w porządku. To po pro­stu… to zna­czy nie mie­ści mi się w gło­wie, że to robimy.

– Ale robimy. Nie ma już odwrotu.

Cary uniósł kie­li­szek i stuk­nął nim o jej.

– Nie ma odwrotu – powtó­rzył.

Oboje się obró­cili, by popa­trzeć na pano­ramę wokół nich. Świa­tła Las Vegas migo­tały u ich stóp niczym bły­skotki wysy­pu­jące się ze szka­tułki na biżu­te­rię, koń­cząc się jakby jed­nym gwał­tow­nym cię­ciem na skraju ciem­nej pustyni. Lucky spoj­rzała w dal i ode­tchnęła głę­boko, a strach ustą­pił miej­sca pod­eks­cy­to­wa­niu. W głębi serca poczuła drgnie­nie cze­goś na kształt nadziei – takiej nadziei, jaką czło­wiek czuje na chwilę przed spraw­dze­niem nume­rów na kupo­nie lote­rii. Potem Cary wziął ją za rękę i popro­wa­dził z powro­tem na dół, gdzie wła­śnie roz­po­czy­nał się ich ostatni wie­czór w gorą­cym, mrocz­nym Las Vegas.Wrzesień 1992

Cha­pel Pond, Nowy Jork

Było po wszyst­kim. Lucky z ojcem opu­ścili hotel Saga­more dzień przed zapo­wie­dzia­nym ter­mi­nem, nie poże­gnali się też ze Steph i jej mamą. Prze­kaz pie­niężny spo­czy­wał w kie­szonce na piersi Johna, Lucky widziała zarys kartki pod mate­ria­łem koszuli. Wetknęła nos z powro­tem w książkę _Piękno wszech­świata_, żeby nie musiała roz­ma­wiać z ojcem. I żeby mogła uda­wać, że żyje w zupeł­nie innym świe­cie, a może wręcz w jakiejś odle­głej galak­tyce. Zatrzy­mali się przed budyn­kiem banku, ojciec znik­nął w środku, a kiedy znów się uka­zał, szedł sprę­ży­stym kro­kiem, w dłoni zaś trzy­mał kopertę wypchaną pie­niędzmi. Od razu wło­żył ją do schowka w aucie.

– Mamy teraz forsy jak lodu, mała – rzu­cił, ale Lucky nie odpo­wie­działa. – Hej, daj spo­kój. Co to za ponura mina?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: