- W empik go
Ludojad - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
Lipiec 2015
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Ludojad - ebook
Seryjny morderca, który zjada swoje ofiary, egzekucja gangsterska w luksusowym hotelu, „chłopcy-maczetowcy” terroryzujący ulice Krakowa i inne sprawy jakby żywcem wyciągnięte z kronik kryminalnych.
A w środku tego wszystkiego on – nieustępliwy, nie mający nic do stracenia twardy glina o najlepszej statystyce w Wydziale Zabójstw. Człowiek wrażliwy ukryty w masce bezuczuciowego cynika, z koszmarną przeszłością, zakochany beznadziejnie w kobiecie swojego życia – również oficerze polskiej policji. Wczuj się i wejdź w myśli podkomisarza Łukasza Karwana – dzięki historii opowiadanej z jego perspektywy!
Pierwsza część ostrej jak żyleta opowieści o „Kruku” – gorąco zapraszam do jej przeczytania!
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-538-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Był nikim. To przykre, ale dzisiejszy świat nie interesował się kimś takim, jak Jasiek. Ot, kolejny pijak, który wylądował na ulicy. Nikt nie pomyślał, dlaczego tak się stało.
Nikt nie dowiedział się, że gdyby nie nowotwór, ten człowiek dalej miałby żonę, dzieci i psa. Jasiek kilka lat temu przezwyciężył raka płuc, pomógł mu w tym cudowny proces – remisja choroby. Gdy odzyskał pełnię życia, poczuł się jak Bóg. Myślał, że może wszystko. Zdradził żonę, pił na umór i zadłużył się w kasynach.
Tak stał się bezdomnym, ale nikt już się o tym nie dowiedział.
Szedł po spóźnioną kolację. Zbliżała się północ. Kraków spowity był ciemnością kontrastującą ze światłem z ogromnej ilości ulicznych i domowych lamp. Jasiek ostrożnie zmierzał do kubła na śmieci znajdującego się na tyłach restauracji „Maestro”. Ta włoska knajpa ulokowana była na cichym i spokojnym uboczu stolicy Małopolski, z dala od dużego ruchu.
Gdy był już blisko wielkiego kontenera, raz jeszcze obejrzał się za siebie. Potem odwrócił się do śmietnika, podrapał po brodzie i otworzył go. Odór wydobywający się z dużego kosza był mieszaniną aromatów różnych sosów, mięs i przypraw. Ale można było tam wyczuć jeszcze inny fetor. Nie był on przyjemny, lecz Jasiek nie wiedział, co to za zapach. On, specjalista od nieświeżych oparów.
Rzeczywiście, coś było nie w porządku, bo na szczycie, zaraz za pokrywą znajdował się czarny, duży worek.
Gdyby tam nie zajrzał, tę noc przespałby spokojnie.
Ale zrobił to. Chwycił obiema rękami za worek i poczuł coś twardego, ostrego. To coś było też cholernie ciężkie. Z trudem wydobył tajemniczą reklamówkę i rzucił ją obok kontenera. Przez chwilę myślał, że zignoruje czarny worek i zacznie łapczywie grzebać w kuble, z którego wydobywał się już zapach sosu bolońskiego.
Coś go jednak tknęło.
Uklęknął, sfatygowane spodnie prawie pękły w kroczu. Brudnymi dłońmi rozerwał worek. To, co tam zobaczył, odmieniło do końca jego życie.
W czarnym worku znajdowały się kości. Ludzkie kości i czaszka.ROZDZIAŁ PIERWSZY
1
Nie lubię dresiarzy. Choć, teoretycznie sam łatwo mógłbym stać się jednym z nich. Wystarczyłoby, że zamiast obcinać krótko tylko tył głowy, zgoliłbym całą. Musiałbym się też jakoś wyzbyć zakoli i – koniecznie – bokobrodów. Rysy twarzy mam podobno męskie, mój kilkudniowy zarost też by przeszedł. Założyłbym na siebie jeszcze bluzę z kapturem, zamiast skórzanej, staroświeckiej kurtki, dresowe spodnie w zastępstwie pogniecionych bojówek i adidasy, a nie ciężkie buty, które również mam w zwyczaju nosić na co dzień. Zresztą, wyznaję zasadę znaną z Biblii: „nie szata zdobi człowieka”, więc nie chodzi mi tak naprawdę o wygląd ani ubiór. Żeby być łysym dresiarzem musiałbym myśleć, że Świat należy do mnie oraz, iż tylko ja mam rację, broń Boże inni ludzie.
A, i chyba moje różnobarwne tęczówki, spowodowane heterochromią, nie pasowałyby zbytnio do stylu ulicznego chuligana. Dziwnie wyglądałby dres z lewym okiem w kolorze brązowym, a prawym – stalowym. Mówię to wszystko nie bez przyczyny. Bo tę opowieść zacznę właśnie tak:
Szedłem Nową Hutą na przystanek tramwajowy. Spieprzył mi się służbowy hyundai, a innego samochodu nie miałem. Wiedziałem, że moje spacery na tej dzielnicy mogą się skończyć niewesoło. Wziąłem mieszkanie tam, bo było tanie, a wbrew powszechnej opinii – pensja gliny nie jest horrendalna.
Wszystko szło dobrze, do momentu, gdy przy starej ławeczce nie zaczepił mnie dresiarz i jego dwóch kumpli. Przystanek znajdował się pięćdziesiąt metrów dalej.
Gdy przechodziłem obok zacnej grupy, jeden, w bluzie z kapturem, chwycił mnie za ramię, szarpnął i powiedział:
– Ej, ziomek. Masz szluga?
Ludzi było tam wiele, ale nikt nawet nie spojrzał na moje spotkanie z dresiarzami. Wiadomo, znieczulica społeczna. Dwóch koleżków, tego co się do mnie odezwał, wstało, po czym wszyscy na mnie spojrzeli. Trzech łysych gości w dresach i adidasach. Ucisk jednego z nich na moim ramieniu zelżał.
– Nie – wiedziałem, że tak tego nie załatwię. Czy to zasrane auto musiało się zepsuć, pomyślałem. Za pół godziny miałem być na Mogilskiej w Fabryce, sytuacja, podobno była nadzwyczajna.
Dwójka blisko ławki wyprostowała się. Mój szanowny rozmówca raz jeszcze szarpnął mnie za ramię, gdy chciałem ruszyć dalej.
– Ziomek, przecież wiem, że masz kiepy. Fajna fryzurka – wtedy doszedłem do wniosku, że to ten moment. Gdyby mieli już coś napite, zapewne nie pochwaliliby mojej fryzury, tylko od razu mocniej przycisnęli na te fajki.
– Nie mam petów, nie palę – warknąłem, to podobno działa, bo mam bezuczuciowy, metaliczny głos. Odsunąłem swoją rękę szybko z jego chwytu i podniosłem kurtkę z prawej strony, tak, by pokazać tym przyjemniaczkom policyjnego glocka.
Miało lać, dlatego wziąłem kurtkę. Oczywiście nie padało.
Klamka zadziałała, gagatek odsunął się, będąc krok od swoich kolegów.
– Okej, ziomal. Co ty taki nerwowy? Gdybym miał przy sobie więcej ludzi, inaczej byśmy gadali, wiesz o tym psie!
Zacisnąłem zęby.
– Mama cię odwiedzała w nocy goła czy co, że się tak spinasz?
Zaśmiali się. A ja pomyślałem, że z wszystkich obelg, jakie mogli do mnie rzucić, wybrali akurat taką. Koszmarne wspomnienia powróciły i już nie myślałem racjonalnie. Błyskawicznie wymierzyłem cios z wyprostowanej ręki w twarz tego, który mówił. Taki kozak, a jeden gong sprawił, że upadł, uderzając plecami o ławkę. Od razu chwyciłem instynktownie drugiego i zanim się zorientował, co się dzieje, walnąłem mu z dyniaka w nos. Ups, musiało boleć. Trzeci miał najwięcej czasu na reakcje, więc rzucił się do mnie i chciał uderzyć pięścią. Kątem oka dostrzegłem przerażoną starszą kobietę z zakupami i zablokowałem cios. Zrobiłem natychmiastową kontrę z kolana w brzuch delikwenta, potem odrzuciłem go na późnowiosenną, zieloną trawę. To była dla mnie chwila, by wyciągnąć gnata. Tak właśnie zrobiłem, próbując kontrolować całą trójkę, mierząc ich bronią.
– Wypierdalać – warknąłem. – Już!
Ociągnęli się z trawy i posłusznie uciekli. Wiedziałem jednak, że jeszcze kiedyś się z nimi spotkam, nie w takim miejscu i nie w drodze do Firmy.
Ale wiecie co pomyślałem? Jebać to. Jest mocna akcja w Wydziale Zabójstw, a ja mam pięćdziesiąt metrów do tramwaju, który zawiezie mnie na Mogilską.
2
W Komendzie Wojewódzkiej w Krakowie nic nie wskazywało na jakąś szczególną sytuację. Po drodze do Wydziału Zabójstw mignęło mi przed oczami kilka znajomych twarzy, mundurowych i policjantów w cywilu. Gdy dotarłem do drzwi największego pokoju w Wydziale (ku mojemu zdziwieniu, gdy zaczynałem tutaj robotę – nie był to gabinet naczelnika) zastanowiłem się, co takiego się stało? Na trupa przeważnie wzywają mnie telefonicznie i od razu mówią, gdzie, a tu? Otwierając drzwi pomyślałem o tym, że przecież mam guza na czole i obtartą dłoń po bójce.
Jednak jak to mawiał inspektor Kropek, który był moim pierwszych prawdziwym szefem, a zarazem mentorem w zawodzie śledczego: „A wiesz co? Jebać to.”
Drzwi nie zaskrzypiały, a moim oczom ukazała się wesoła gromadka. Wokół okrągłego stołu siedziało pięć osób. Oczywiście, pierwsze zauważyłem Różę. Niegdyś moją Różę. Siedziała na fotelu obrotowym, przy oknie, z założonymi rękami, które opierała o stół. Miała na sobie czarną marynarkę i fiołkową podkoszulkę. Była najładniejsza z całego towarzystwa. Miała intrygujące, azjatyckie rysy twarzy, bardzo ciemne oczy oraz kruczoczarne włosy z grzywką uczesaną na lewą stronę.
Róża. Moja fascynacja i namiętność. Mój ból i radość. Moja ukochana. Niestety, od momentu rozstania, jak przypuszczałem – bez wzajemności.
Poznaliśmy się w Warszawie, kiedy pracowałem jeszcze w Wydziale Kryminalnym w moim rodowitym mieście – Łodzi. Podczas policyjnych konsultacji w stolicy spotkałem najbardziej interesującą i najpiękniejszą kobietę na Świecie. Ta afrodyta urodziła się w papieskim mieście, czyli w Wadowicach. To ona ściągnęła mnie do Małopolski, po czym mnie zdradziła. Klasyka.
Lecz wciąż była dla mnie najpiękniejszą i najbardziej interesującą kobietą na tej Ziemi. Oraz, dodatkowo – komisarzem wśród krakowskich kryminalnych.
Koło Róży siedział Bromski, nasz najlepszy profiler. Miał brązową marynarkę i był gładko ogolony. Z mojej lewej strony kawę i pączka konsumował Henryk Tomasik, naczelnik Wydziału Zabójstw. Szkoda o nim gadać. Gruba, parszywa świnia. Z prawej strony stołu siedzieli Witek Zaremba, mój kolega z pokoju, oraz prokurator Matecka. Zaremba to przeciętniaczek z wąsem, a pani prokurator – jak to mówią nastolatkowie – niezła MILF.
Oczywiście, wszyscy się na mnie gapili, a ja zastanawiałem się, czy coś powiedzieć. W końcu tego nie zrobiłem i usiadłem na starym, pamiętającym chyba komunizm krześle. Centralnie naprzeciw Róży, która – znając jej spostrzegawczość – od razu zauważyła ślady po mojej sprzeczce z dresami.
– Dobrze, że jesteś – chrypiącym głosem przerwał niezręczną ciszę Tomasik. – Mamy komplet, choć zastanawiałem się, czy nie wezwać jeszcze Grubego.
Tylko nie Gruby, przeszło mi przez głowę. Z całego Wydziału to właśnie jego, czyli konkretnie komisarza Tomasza Bogusza nie lubię najbardziej
– Zaczynajmy – pospieszyła naczelnika Matecka.
Tomasik wyciągnął z neseseru pięć aktówek. Zapewne jednobrzmiących.
– To wszystko, co mamy na razie – powiedział naczelnik. – Cała wasza piątka zajmie się sprawą tego pojebańca.
Matecka zrobiła taką minę, jakby się oburzyła. Nie chodziło zapewne o wulgaryzm z ust Tomasika, ale o rozkazujący ton względem niej, pani prokurator.
Zacząłem przeglądać akta. Fotografie kości, czaszki, zębów. Masa zdjęć. Zapisy z przesłuchań. Wyniki sekcji. Wszystko robione na cito. Wyciągi różnych mord z bębna. Portret pamięciowy. Kopia listu z Komendy Stołecznej w Warszawie.
– Szukamy najprawdopodobniej tego człowieka – Tomasik wskazał palcem na portret. – Moi drodzy, kanibal. Facet zabił i zjadł kobietę w Warszawie, ale był nieostrożny i widzieli go niedaleko miejsca konsumpcji, że się tak wyrażę.
– Więc wyjechał i trafił do Krakowa. Takie są przypuszczenia, poparte naszym znaleziskiem. Nie wiemy, czy zamordował więcej osób – wtrącił się Bromski, marszcząc czoło.
– Tak, tak – przytakiwał naczelnik. – Ofiara ze stolicy: Anna Baran, zamężna, nasz biedak: Piotr Kołodziejczyk. Student.
– Rodzice są w szoku. Zresztą, to mało powiedziane – rzekł Zaremba, powoli cedząc słowa.
No, to w tym momencie tylko my milczeliśmy. Róża unikała patrzenia na mnie, ja tylko słuchałem. Kanibal? Z czymś takim się nie spotkałem w ciągu mojej jedenastoletniej kariery, rozmyślałem.
To już prawie jedenaście wiosen jako oficer policji, cholera, ale leci ten czas – wspomniałem z nostalgią. Siedem lat w Łodzi: dwa w obyczajówce, rok w przestępstwach gospodarczych i cztery w Wydziale Kryminalnym. W Krakowie – do czasu, kiedy siedziałem i dumałem przy tym okrągłym stole – robiłem już w zabójcach cztery lata.
Ale seryjnego mordercy, który zjada swoje ofiary, jeszcze nie widziałem – pomyślałem. Lecz wiedziałem, że będę chciał go zobaczyć.
Bo, że to seryjny, byłem pewny. Znowu zabije, to tylko kwestia czasu i ja o tym dobrze wiedziałem.
3
– Sekcja zwłok wykazała, że to Kołodziejczyk. Dobrze, że nie zjadł zębów – wycedził Tomasik.
– Nawiasem mówiąc, sam morderca miał złoty ząb albo zęby. Wykazały to badania laboratoryjne – parsknął profiler.
– Jak to… wyglądało? – spytała Róża, wciąż unikając patrzenia na mnie. Spotykałem ją czasami, ale prawda jest taka, że instynktownie się omijaliśmy.
– Mamy tylko kości i czaszkę. Patolog stwierdził, że konsumpcja mogła trwać nawet miesiąc. Wszystkiego na pewno nie zjadł – spokojnie starał się mówić Bromski, ale zauważyłem u niego pot na czole. – Włosy… genitalia, elementy wnętrzności, paznokcie… musiał się chyba tego pozbyć.
Wtedy wkroczyłem ja.
– A dlaczego on? Co, że kanibal to od razu facet? – Róża spojrzała na mnie w końcu dłużej niż na sekundę.
Widziałem narastające oburzenie u Mateckiej. Tomasik dojadł pączka i wypił kawę. Jak on mógł jeść, gdy mówiliśmy o takim potworze?
– Tak założyłem. Przypominam, że to ja jestem profilerem.
Kiepskim jak diabli. Mów dalej, spocony profilerze – pomyślałem.
– Moja dotychczasowa analiza jest w aktach. W skrócie – potarł czoło – wygląda to tak…
Szykowała się dłuższa przemowa, więc oparłem się o stare krzesło. Tomasik położył ręce na brzuchu, a Róża lekko odchyliła się do tyłu. Zawsze miałem wrażenie, że ona się trochę w mojej obecności krępuje.
– Pierwsza ofiara została znaleziona 27 grudnia 2012 roku w Warszawie. Podobnie jak u nas, w kuble na śmieci przy małej restauracji. Na miejscu zbrodni funkcjonariusze znaleźli pozostałości, których nie zjadł. Ten portret nie jest pewny, nie wiemy, czy widziany mężczyzna to zabójca. Ofiary przenosił na ubocze miasta, do starego zakładu pracy. Zaginięcie Anny Baran zgłoszono 20 listopada zeszłego roku, Kołodziejczyka – 28 kwietnia. Kości ofiary z naszego terenu znalazł bezdomny, niejaki Jasiek. Restauracja „Maestro”, kojarzycie? Dwa dni temu, czyli w nocy z 25 na 26 czerwca 2013.
– Dłużej jadł. Kiedy zabije znowu? – spytałem Bromskiego.
– Pół roku sycił się zabójstwem, ale nie wiemy, czy mordował wcześniej. W dodatku czekała go przeprowadzka i wytypowanie nowej ofiary. Tak. Typował je. Jego możliwe potencjalne miejsca logistyczne określę, ale na razie mam cechy wspólne ofiar i możliwe profile osobowościowe zabójcy. Gotowi?
Gotowy – powiedziałem w myślach. – Wykaż się, bo resztę będę musiał zrobić ja.
4
– Kruk, co o tym sądzisz? – spytał mnie po przemówieniu Bromskiego Tomasik.
Kruk. Pseudonim ten został mi nadany w Krakowie. Sam nie wiem, z czego się wziął, nawet go za bardzo nie lubię. Z nazwiska? Gdzie Łukasz Karwan, a gdzie Kruk? Może metaforyczne znaczenie? Te ptaki zwiastują podobno śmierć i są jej symbolem.
Byłem zamyślony, więc nie odpowiedziałem.
– Panie podkomisarzu! – powiedział głośniej naczelnik.
– Co? – odparłem szybko. – Szukamy wyjątkowego psychopaty, któremu smakuje ludzkie, surowe mięso. Chyba, że je gotuje? Tak w ogóle, to skąd wiecie, że to kanibal?
– Patolog stwierdził, że kości były, jakby to powiedzieć… obgryzane, poza tym – połączyliśmy te sprawę z zabójstwem w Warszawie – rzekł coraz bardziej spocony Bromski.
– Jego ofiary to skromne, prostolinijne osoby. Kobieta ze stałą pracą oraz student na dorobku – dopowiedziałem sam do siebie. – Najgorsze jest to, że ich rodziny żyły od momentu zaginięcia bliskich z nadzieją, że oni się odnajdą…
– A jakiś potwór jadł te osoby… – przerwała mi Róża i popatrzyła prosto w moją twarz. To trwało raptem kilka sekund, a dla mnie – jakby się świat zatrzymał.
Komisarz Róża Koim. Była ambitną, pracowitą policjantką z ponadnaturalną urodą. Znała dobrze ju–jitsu, więc pewnie by mnie powaliła bez problemu. Rozwiązała podczas swojej kariery kilka trudnych spraw, a miała dopiero 33 lata. Róża była dominatorką. W naszym dwuletnim związku zawsze musiała stawiać na swoim. Mimo to, okres, który z nią spędziłem to były najlepsze chwile mojego życia. Czas zatrzymywał się dla mnie. Liczyła się tylko ona. Nie mam żadnych wątpliwości – uczucie, jakim ją darzyłem, to była miłość. Intensywna, dojrzała miłość, która nigdy nie wygasła. Co ona do mnie czuła? Chyba to samo. Nasz związek skończył się tym, że Róża puściła się na lewo z jakiś dziennikarzem… i tu się kończy love story.
– Skoro zapoznaliście się z wszystkim, to do roboty – zachrypiał Tomasik – a tej jest co niemiara. Więc tak – popatrzył na Zarembę – sprawdzisz każdego, kogo bęben wytypuje na potencjalnego mordercę.
– Jasne – bez zająknięcia, profesjonalnym tonem odparł szefowi Witek.
– Panie Bromski. Zajmiesz się, tak jak mówiłeś: charakterem i logistyką naszego przyjemniaczka. Pani Matecka – pani będzie wydawać wszystkie niezbędne papiery, jest to sprawa priorytetowa. Od komendanta mamy zgodę na pełny pakiet działań, nawet w przypadku poszlak lub intuicji.
Równo z ostatnimi słowami Tomasika Róża i Witek spojrzeli na mnie. Intuicja. Jasne, przecież to moje drugie imię.
– Media na razie nic nie wiedzą. I niech tak zostanie. Jakby co, rzecznik będzie ustawiony – naczelnik ciągnął dalej. – I wisienka na torcie. Karwan i pani Róża. Wy będziecie pracować w terenie. Jeszcze raz przepytacie tego Staszka czy Jaśka, pogadacie z rodzinami ofiar, pokręcicie się tu i tam. Słowem: macie zajmować się wszystkim.
Ja i Róża. Mieszanka wybuchowa. Kanibalka zapewne szybko nie znajdziemy, więc sobie trochę z nią pobędę, pomyślałem.
– Pewnie chcecie wiedzieć, dlaczego wy? – zaśmiał się Henryk Tomasik – Otóż, statystycznie jesteś najskuteczniejszym gliną w naszym Wydziale, Kruk. Pani Róża zaś jest młoda, ambitna i również bardzo efektywna. Także wypożyczyliśmy panią z kryminalnych – suchy żart naczelnika był śmieszny tylko dla niego.
Bromski szybko wstał.
– To wszystko? Jeśli tak, poszedłbym do pracy – wyrzucił szybko profiler.
– Wszystko. Jesteście wolni, udanych łowów – spuentował Tomasik.
Tak skończyła się ta narada bojowa. Ja już wychodząc wiedziałem, że muszę pogadać z Różą. W drzwiach przywitałem się z Witkiem i chciałem, jakkolwiek to zabrzmi, by ten uścisk się nie skończył nigdy.
Bo na korytarzu stała już Róża i wiedziałem, co chce mi powiedzieć.
5
Witek Zaremba jednak skończył nasz uścisk rąk i chcąc, nie chcąc – wylądowałem w korytarzu. Wydział Zabójstw to wyjątkowo martwe miejsce… dosłownie. Dostęp tam mają nieliczni, więc przeważnie w dosyć długim holu nie ma wielu osób. Wtedy było nie inaczej. W oddali widziałem całkiem niezłą dupę Mateckiej, a Tomasik szedł już w miarę szybko do swojego gabinetu. Po chwili stało się – na korytarzu byłem tylko ja i Róża. Obejrzałem ją z góry na dół. Chyba ma jeszcze lepsze ciało niż wtedy, gdy regularnie sypialiśmy ze sobą – pomyślałem.
– Co robimy? – spytała niepewnie.
Błyskotliwa riposta to jedna z moich najlepszych cech.
– Wracamy do tego pokoju – wskazałem palcem na pomieszczenie, w którym mieliśmy naradę – i zrobimy sobie numerek na tym okrągłym stole.
Żart był oczywiście prymitywny, ale Róża popatrzyła na mnie z dziwnym politowaniem, przygryzając wargi. W sumie doszedłem do wniosku, że chciała wylądować ze mną na tym stole, bo często przygryzała wargi przed seksem,
– Proponuje pojechać do tego świadka… Jaśka.
– Jasiek może być – odparłem. Spojrzałem na plakat głoszący sprzeciw przemocy w rodzinach.
– Ustalmy sobie też jedno – po zakończeniu tej sprawy, sytuacja niech wróci do normy, czyli tak jak było.
Tylko patrzyłem na nią, riposta mi uciekła.
– Łukasz, nie chcę byśmy mieli ze sobą zbyt duży kontakt…
– A, czyli dalej chodzisz z tym, jak mu tam… Bysiem?
– Z Maćkiem? Nie! Po prostu tak mi pasuje – wręcz wykrzyczała. Dziwne, ale pomyślałem wtedy, żeby ten cały Jasiek lepiej nie mówił w ten sposób, bo mógłby mnie opluć.
– Jak zawsze ty. „Mi pasuje”. Ja już przecież się nie liczę? – zaatakowałem Różę.
– Znowu zaczynasz? Chcesz się kłócić? Mamy chyba robotę, nie?
– Oczywiście, szefie. Jedziemy do Jasia – zakończyłem, bo nie widziałem sensu w kłóceniu się z nią – ale pojedziemy twoim, bo swój odbieram dopiero wieczorem od mechanika.
Pojechaliśmy więc jej volkswagenem do meliny niedaleko „Maestro”. Jasiek miał tam być do dyspozycji policjantów. Jadąc wsłuchiwałem się w lecące z radia słowa „Ona jest ze snu” i ukradkiem patrzyłem na kierującą Różę.
6
Jakieś pięćset metrów za „Maestro” stał taki stary, zmurszały dom. Miał rozbite jedno okno, a na jego murach widniały napisy „TSW” i „Wierność”. W tym budynku nikt nie mieszkał i stanowił on zapewne problem miasta, bo tylko szpecił ulicę. Cuda remontu sprawiłby pewnie, że niedługo stałby tam jakiś zakład fryzjerski albo bar z kebabem. Na razie jednak przebywał tam Jasiek – wyjątkowo, za zgodą policji, na wszelki wypadek pod ochroną. Było to mądre posunięcie, bo mieliśmy go pod kontrolą oraz cały czas mogliśmy go obserwować.
Róża zaparkowała na chodniku, zostawiając pieszym przepisowe miejsce. Wyszedłem z granatowego auta i dałem znak dwóm kolegom z seata, by zrobili sobie przerwę. Róża zabezpieczyła samochód i wyszła na ulicę. Panował średni ruch, pogoda była niezła – taka, że mogłem spokojnie ściągnąć kurtkę, prezentując swojej eks czarną jak smoła koszulkę z małą flagą Polski na plecach, tuż przed karkiem. Oboje skierowaliśmy swój wzrok na stary budynek, a seat odjechał. Podeszliśmy do drzwi, wchodząc na sfatygowane, brudne schody. Róża chciała zapukać, ale ją powstrzymałem, otwierając wrota. Zapach, który unosił się w tym miejscu nie był tragiczny, ale też nie należał do najprzyjemniejszych. Wszędzie gromadził się kurz, mury były popękane. Z oddali usłyszałem bełkot Jaśka.
Ale to nie był pijacki bełkot. Jasiek panicznie się bał, płacząc z lęku.
Poszliśmy do drugiego pokoju na prawo od korytarza. Moim oczom ukazał się leżący świadek, sterta butelek i dwa stare plecaki. Skulony Jasiek leżał odwrócony do ściany, przykryty szarym i zapewne niezbyt ciepłym kocem na piankowym – z pewnością niewygodnym – materacu.
Praca w policji nauczyła mnie jednego – braku emocji. Wiszący ojciec rodziny? Bułka z masłem. Noworodek w beczce? Błahostka. Posiekana, zgwałcona dziewczyna? Phi! Tylko wykorzystane seksualnie dzieci wyzwalały u mnie własny, młodzieńczy strach i nerwy.
Róża widocznie za krotko jeszcze pracowała w strukturach polskiej policji, bo widziałem w jej oczach litość i zrezygnowanie.
Podszedłem szybko do Jaśka, ściągnąłem błyskawicznie z niego koc, a ten odskoczył do ściany.
– Jasiu, tylko chcemy pogadać. Podkomisarz Karwan i komisarz Koim. No, jesteśmy z Komendy. Przecież wiesz, że mieliśmy przyjść.
– Chcemy zadać panu kilka pytań – powiedziała łagodnie Róża.
– Ja już… wszystko… powiedziałem – szlochając, wydukał Jasiek.
– Chłopie, psem to byś raczej nie został, jak cię widok kosteczek rusza. Zrobimy tak: dam ci dwie dyszki, kupisz se jakieś ulubione winka albo piwka. Potem wrócisz tu i pogadasz z nami. Kapiszi?
– Nie chcę pić. Wszystko powiedziałem – Jasiek zaczął się trząść.
– To powiedz jeszcze raz – warknąłem.
W sumie to dobrze, że nie chciał pić. Ja nie lubię alkoholików, sam też nie piję. Ostatni raz dwa piwka ożeniłem sobie mając dziewiętnaście lat. Tyle. Drugi raz kumple mnie już nie namówili. Podobno w Polsce wszyscy są uzależnieni od alkoholu i dzielą się na dwie grupy: tych pracujących i tych bez roboty. Więc jestem widocznie ewenementem w tym kraju.
– To bardzo ważne, może nam pan pomóc znaleźć sprawcę – rzekła moja partnerka, rzecz jasna, partnerka z pracy.
Odwrócił się i opanował. Wstał, spojrzał na mnie i wyrecytował prosto w twarz.
– To jest, kurwa, potwór. Tyle wam powiem.
Bez słów wyszedłem, a chwilę później to samo zrobiła Róża. Na ulicy ulotki rozdawał jakiś pajac ze świadków Jehowy. Zadzwoniłem do Zaremby, by znów wezwał ludzi do obserwacji Jaśka. Potem czekaliśmy na tych z seata.
– On i tak nic nie wie. Znalazł ciało, tyle – zaczęła Róża.
– Może i tak. Zresztą, ten pojeb zabijał ich raczej od razu, a potem jadł. Myślę, że wszystko robił w trzech innych miejscach: morderstwo, konsumpcja, porzucenie zwłok.
– Musimy liczyć na to, że profiler coś ustali – odpowiedziała.
– Daj spokój. To nie są Wadowice, moja droga. Miejsc jego ulubionych posiłków może być wiele. Zapewne jest to cwany skurwysyn i już go nie ma w żadnym z nich.
– Tak, Sherlocku? – ironicznie spytała. – Przypominam ci, że to ty przestraszyłeś świadka.
– Wystraszyłem? On cały czas przed oczami widzi tę czaszkę, kości i tego się boi. Przeczucie mówi mi, że kanibala nie ma już w Krakowie. Wyjechał, tak jak z Wawy.
– A co, jeśli w innych miastach znajdą podobne odkrycia w śmietnikach? Albo miejsca jego rytuałów? Może jest ich więcej.
– Pudło, kochana. Gdyby było ich więcej, również ofiar by przybyło. Wybacz, ale ja robię w zabójcach czwarty rok, wcześniej rozwiązywałem też podobne sprawy w Łodzi, a ty? Nie masz doświadczenia, złotko – przyznaję, chciałem ją trochę sprowokować.
– Nie mów do mnie, jakbyśmy dalej byli razem! – oburzyła się. – Rzeczywiście, nie mam doświadczenia. A komisarza to dostałam za piękne oczy.
– Czym wy się zajmujecie w tych kryminalnych? – odparłem. – Gwałty, kradzieże, pobicia? Łapałaś kiedyś seryjniaka, co? Bo ja tak. Choćby rok temu zatrzymałem tutaj skurwiela, który skalpował swoje ofiary i urywał im głowy.
Wygrałem. Róży zabrakło argumentów. Seat z dwoma policjantami w cywilu podjechał i zaparkował obok służbowego volkswagena mojej byłej dziewczyny. Chciałem ją „dobić”, więc wypaliłem:
– Chcesz zobaczyć, jak się u nas przesłuchuje? Dobra!
Odwróciłem się i mocno otworzyłem drzwi. Szybkim krokiem podszedłem do pomieszczenia, w którym niedawno gadaliśmy – o ile można było to tak nazwać – z Jaśkiem.
Zobaczyliśmy go. Martwego, wiszącego na sznurze zawiązanym na starym, ale mocnym, stalowym żyrandolu. Pomieszczenie było wysokie, więc nie było problemów z dokonaniem samobójstwa.
Wiszący ojciec. Jasiek też miał dzieci, lecz ja, podobnie jak wszyscy – nie wiedziałem o tym.
7
Podczas naszej bezsensownej rozmowy człowiek, który znalazł pozostałości po ciele Piotra Kołodziejczyka – powiesił się. Jakiś czas później siedziałem w mieszkaniu, w jednym z krakowskich osiedli i piłem czarną kawę bez cukru, mając naprzeciw siebie Marię i Zygmunta Kołodziejczyków. Oboje byli ubrani na czarno, oboje umęczeni i niewyspani. Ich salon nie był zbyt duży. Róża siedziała obok mnie na sofie, popijając kawę – ale z mlekiem i cukrem.
– Wiem, że jest to dla państwa bardzo trudne, ale proszę nam pomóc – zaczęła Róża.
Matka ofiary kanibala wyglądała jak jego babcia, choć miała dopiero niecałe pięćdziesiąt lat. Bez słów patrzyła w obrazek z fotografią naszego denata. Na zdjęciu był szczęśliwy. I żywy. W zasadzie cudem było to, że ta kobieta nie wylądowała po tych tragicznych wydarzeniach w zakładzie psychiatrycznym.
Z kolei ojciec ofiary, pan Zygmunt ściskał w ręku różaniec i starał się do nas mówić.
– W porządku. O co chcecie spytać? – powiedział tata śp Kołodziejczyka.
– Proszę jeszcze raz opowiedzieć nam, czy Piotrek miał jakichś wrogów, czy coś przed zaginięciem zmieniło się w jego życiu. Jak zaginął? – Róża zasypała go pytaniami.
– Pod koniec kwietnia. Wyszedł na zajęcia i już nie wrócił.
– Co studiował? – wtrąciłem się.
– Budownictwo na Politechnice – odparł Kołodziejczyk.
– Nie miał wrogów, prawda? – choć Róża była inteligentna, w śledztwach używała z pewnością – co wywnioskowałem przy tej rozmowie – standardowych pytań, co mnie nudzi. Szkoda mi czasu na takowe.
– Skądże. Żadnych! – odpowiedział głośno Kołodziejczyk.
Róża była widocznie zła, że jej przerwałem. Napiłem się jednak kawy i ciągnąłem dalej:
– Mam jeszcze tylko jedno pytanie. Proszę się skupić. Czy Piotr miał jakieś szczególne, nietypowe zainteresowania, jakichś wyjątkowych, nietuzinkowych znajomych? Rozumie pan?
– Tak, rozumiem. Ale nie, on był normalny. Pół roku temu rozstał się z dziewczyną. Lubił oglądać filmy, jeździć na rowerze. On był normalnym studentem, jak każdy.
Czyli przeciętniaczek, pomyślałem. Niestety. Kanibal widocznie wybiera takie ofiary, że trudno będzie znaleźć jakikolwiek klucz. Ja – nie chwaląc się – dzięki mojemu wysokiemu ilorazowi inteligencji – już o tym wiedziałem, ale inni z Fabryki – na czele z Różą – musieli jeszcze pomyśleć, by do tego dojść.
– To wszystko. Dziękuję – dopiłem kawę, wstałem, uścisnąłem dłoń Kołodziejczyka i podałem również rękę wciąż patrzącej na zdjęcie swojego syna matce.
Poziom wkurzenia Róży osiągnął zapewnie maksimum, ale ona też grzecznie się pożegnała, zakładając swoją marynarkę.
– Mam jeszcze jedno pytanie do państwa – przenikliwie spojrzał na nas Zygmunt Kołodziejczyk. – Kiedy będziemy mogli… pochować… to, co zostało… z syna.
Maria Kołodziejczyk zaczęła płakać, ojciec ledwo się trzymał.
– Już niedługo. Zapewniam pana – powiedziałem. – Ja go znajdę. Obiecuję – patetycznie rzekłem do ojca pewnego skromnego studenta.
8
– Co to było? Nic nie wiemy po tej rozmowie! – wykrzyczała Róża, gdy wsiedliśmy do auta. Na zewnątrz zapanował już wieczór.
– Wszystko wiemy. Wszystko, co istotne. Jest jakiś klucz, tak sądzę, ale cholernie trudny do znalezienia. On, albo ona – wybiera swoje ofiary, ale ludzi takich jak Kołodziejczyk jest masa – odpowiedziałem.
– Nie da się tak pracować – wysyczała Róża.
– Tak. Dlatego, że oboje chcemy prowadzić to śledztwo. Na dzisiaj koniec. Jeśli możesz, zawieź mnie do „Maxa”, mam tam auto. Wiesz, gdzie to jest?
– Dobra, panie „on–teligentny”. Masz mnie za głupią? Myślisz, że nie zauważyłam choćby dzisiaj twoich śladów po bójce?
Wiem, że zauważyłaś, pomyślałem.
– Możesz ruszać – chciałem skończyć tę dyskusję.
– I dlaczego powiedziałeś temu Kołodziejczykowi, że niedługo damy im resztki do pochowania? Przecież wiesz, że śledztwo…
– Mam wystarczająco dużo posłuchu w Fabryce. Wierz lub nie, ale są tam ludzie, którzy mnie tam cenią, Możesz ruszać – przerwałem jej szybko i dalej nalegałem, by skończyć tę gadkę.
Róża mnie usłuchała i zaczęła jechać. Po drodze lekki mrok zaczął spowijać Kraków. Zadzwoniłem do warszawskiego Pałacu Mostowskich, ale ta konwersacja nic mi nie dała. Wykonałem jeszcze telefon do Witka, a ten powiedział mi, że rano znowu będzie narada. Bromski miał ponoć te miejsca, w których mógł przebywać kanibal, a Zaremba pasujących do profilu ludzi z bębna i listę zaginionych.
Róża wysadziła mnie u mojego mechanika, a do domu na Hutę wracałem już zupełnie sam swoim służbowym hyundaiem.
9
Mieszkam w niedużej kamienicy. Sąsiadów mam w wieku emerytalnym, więc panuje tam zawsze cisza i spokój. To też jest miejsce, w którym rzadko – jak na Nową Hutę – dzieje się coś złego.
Zaparkowałem auto w wynajętym garażu za kamienicą, a na dworze panowała letnia, rześka pogoda. Przy wejściu wyrzuciłem ze skrzynki wszystkie ulotki, wziąłem tylko list z czynszem za czerwiec. Po schodach wszedłem na trzecie piętro i otworzyłem swoje mieszkanie. Od razu rzucił się na mnie mój pitbull, Hades. Był cholernie stęskniony i głodny. Pogłaskałem go, przeprosiłem – obiecując spacer następnego dnia – oraz ściągnąłem kurtkę i buty.
W moim mieszkaniu wszystko jest sterylnie czyste i równo ułożone. Jestem totalnym pedantem, w związku z tym mam kilka dziwnych natręctw, takich jak perfekcyjnie dokładne położenie komórki na stoliku nocnym albo dziesięciokrotne sprawdzanie, czy wszystkie kurki są pozakręcane.
Moja hawira nie jest duża. Mały korytarz, po prawej sypialnia, potem salon, a z lewej łazienka. Na wprost od wejścia mam kuchnię. Tyle.
Nakarmiłem Hadesa gotowanym mięsem i flakami oraz napoiłem go wodą. Po tym wziąłem się za sprzątanie: wypucowałem kibel i mój ciemny fortepian. Następnie zrobiłem kolację. Jako, że przegapiłem porę obiadową, przyrządziłem sobie kurczaka w sosie śmietanowym. W bidulu – gdzie spędzałem dzieciństwo – nauczyli mnie świetnie gotować.
Tam też byłem ofiarą w głośnej wówczas sprawie molestowania seksualnego dzieci przez dyrektorkę jednego z łódzkich domów dziecka.
Żeby nie jeść sam, zjadłem z telewizorem, bo Hades już się ułożył do snu. Po kolacji pościeliłem łóżko i przejrzałem Internet, przeglądając piłkarskie strony typu „Weszło”. Zatęskniłem za czasami, kiedy mecze ŁKS–u oglądałem na trybunach, a nie czytałem wyniki na „90.minut.pl”.
Zrobiłem jeszcze prywatne notatki dotyczące aktualnie prowadzonego śledztwa i przebrałem się w pidżamę. Znaczy, założyłem „nocne” bokserki. Chwilę potem zasnąłem. Szybko zasypiam, ale zawsze budzę się w nocy. Od momentu, gdy ona – Olszańska – zaczęła do mnie przychodzić po zmroku.
Śniłem o Róży, ale i o Olszańskiej. Wtedy się obudziłem i poczułem dawny wstyd oraz ból, wręcz fizyczny, na prąciu. Spojrzałem na zegarek: była 3:31.
Pomyślałem, czy aktualnie w Krakowie jeden człowiek je drugiego oraz zasnąłem ponownie.
Do rana nie miałem już ani jednego snu.
Był nikim. To przykre, ale dzisiejszy świat nie interesował się kimś takim, jak Jasiek. Ot, kolejny pijak, który wylądował na ulicy. Nikt nie pomyślał, dlaczego tak się stało.
Nikt nie dowiedział się, że gdyby nie nowotwór, ten człowiek dalej miałby żonę, dzieci i psa. Jasiek kilka lat temu przezwyciężył raka płuc, pomógł mu w tym cudowny proces – remisja choroby. Gdy odzyskał pełnię życia, poczuł się jak Bóg. Myślał, że może wszystko. Zdradził żonę, pił na umór i zadłużył się w kasynach.
Tak stał się bezdomnym, ale nikt już się o tym nie dowiedział.
Szedł po spóźnioną kolację. Zbliżała się północ. Kraków spowity był ciemnością kontrastującą ze światłem z ogromnej ilości ulicznych i domowych lamp. Jasiek ostrożnie zmierzał do kubła na śmieci znajdującego się na tyłach restauracji „Maestro”. Ta włoska knajpa ulokowana była na cichym i spokojnym uboczu stolicy Małopolski, z dala od dużego ruchu.
Gdy był już blisko wielkiego kontenera, raz jeszcze obejrzał się za siebie. Potem odwrócił się do śmietnika, podrapał po brodzie i otworzył go. Odór wydobywający się z dużego kosza był mieszaniną aromatów różnych sosów, mięs i przypraw. Ale można było tam wyczuć jeszcze inny fetor. Nie był on przyjemny, lecz Jasiek nie wiedział, co to za zapach. On, specjalista od nieświeżych oparów.
Rzeczywiście, coś było nie w porządku, bo na szczycie, zaraz za pokrywą znajdował się czarny, duży worek.
Gdyby tam nie zajrzał, tę noc przespałby spokojnie.
Ale zrobił to. Chwycił obiema rękami za worek i poczuł coś twardego, ostrego. To coś było też cholernie ciężkie. Z trudem wydobył tajemniczą reklamówkę i rzucił ją obok kontenera. Przez chwilę myślał, że zignoruje czarny worek i zacznie łapczywie grzebać w kuble, z którego wydobywał się już zapach sosu bolońskiego.
Coś go jednak tknęło.
Uklęknął, sfatygowane spodnie prawie pękły w kroczu. Brudnymi dłońmi rozerwał worek. To, co tam zobaczył, odmieniło do końca jego życie.
W czarnym worku znajdowały się kości. Ludzkie kości i czaszka.ROZDZIAŁ PIERWSZY
1
Nie lubię dresiarzy. Choć, teoretycznie sam łatwo mógłbym stać się jednym z nich. Wystarczyłoby, że zamiast obcinać krótko tylko tył głowy, zgoliłbym całą. Musiałbym się też jakoś wyzbyć zakoli i – koniecznie – bokobrodów. Rysy twarzy mam podobno męskie, mój kilkudniowy zarost też by przeszedł. Założyłbym na siebie jeszcze bluzę z kapturem, zamiast skórzanej, staroświeckiej kurtki, dresowe spodnie w zastępstwie pogniecionych bojówek i adidasy, a nie ciężkie buty, które również mam w zwyczaju nosić na co dzień. Zresztą, wyznaję zasadę znaną z Biblii: „nie szata zdobi człowieka”, więc nie chodzi mi tak naprawdę o wygląd ani ubiór. Żeby być łysym dresiarzem musiałbym myśleć, że Świat należy do mnie oraz, iż tylko ja mam rację, broń Boże inni ludzie.
A, i chyba moje różnobarwne tęczówki, spowodowane heterochromią, nie pasowałyby zbytnio do stylu ulicznego chuligana. Dziwnie wyglądałby dres z lewym okiem w kolorze brązowym, a prawym – stalowym. Mówię to wszystko nie bez przyczyny. Bo tę opowieść zacznę właśnie tak:
Szedłem Nową Hutą na przystanek tramwajowy. Spieprzył mi się służbowy hyundai, a innego samochodu nie miałem. Wiedziałem, że moje spacery na tej dzielnicy mogą się skończyć niewesoło. Wziąłem mieszkanie tam, bo było tanie, a wbrew powszechnej opinii – pensja gliny nie jest horrendalna.
Wszystko szło dobrze, do momentu, gdy przy starej ławeczce nie zaczepił mnie dresiarz i jego dwóch kumpli. Przystanek znajdował się pięćdziesiąt metrów dalej.
Gdy przechodziłem obok zacnej grupy, jeden, w bluzie z kapturem, chwycił mnie za ramię, szarpnął i powiedział:
– Ej, ziomek. Masz szluga?
Ludzi było tam wiele, ale nikt nawet nie spojrzał na moje spotkanie z dresiarzami. Wiadomo, znieczulica społeczna. Dwóch koleżków, tego co się do mnie odezwał, wstało, po czym wszyscy na mnie spojrzeli. Trzech łysych gości w dresach i adidasach. Ucisk jednego z nich na moim ramieniu zelżał.
– Nie – wiedziałem, że tak tego nie załatwię. Czy to zasrane auto musiało się zepsuć, pomyślałem. Za pół godziny miałem być na Mogilskiej w Fabryce, sytuacja, podobno była nadzwyczajna.
Dwójka blisko ławki wyprostowała się. Mój szanowny rozmówca raz jeszcze szarpnął mnie za ramię, gdy chciałem ruszyć dalej.
– Ziomek, przecież wiem, że masz kiepy. Fajna fryzurka – wtedy doszedłem do wniosku, że to ten moment. Gdyby mieli już coś napite, zapewne nie pochwaliliby mojej fryzury, tylko od razu mocniej przycisnęli na te fajki.
– Nie mam petów, nie palę – warknąłem, to podobno działa, bo mam bezuczuciowy, metaliczny głos. Odsunąłem swoją rękę szybko z jego chwytu i podniosłem kurtkę z prawej strony, tak, by pokazać tym przyjemniaczkom policyjnego glocka.
Miało lać, dlatego wziąłem kurtkę. Oczywiście nie padało.
Klamka zadziałała, gagatek odsunął się, będąc krok od swoich kolegów.
– Okej, ziomal. Co ty taki nerwowy? Gdybym miał przy sobie więcej ludzi, inaczej byśmy gadali, wiesz o tym psie!
Zacisnąłem zęby.
– Mama cię odwiedzała w nocy goła czy co, że się tak spinasz?
Zaśmiali się. A ja pomyślałem, że z wszystkich obelg, jakie mogli do mnie rzucić, wybrali akurat taką. Koszmarne wspomnienia powróciły i już nie myślałem racjonalnie. Błyskawicznie wymierzyłem cios z wyprostowanej ręki w twarz tego, który mówił. Taki kozak, a jeden gong sprawił, że upadł, uderzając plecami o ławkę. Od razu chwyciłem instynktownie drugiego i zanim się zorientował, co się dzieje, walnąłem mu z dyniaka w nos. Ups, musiało boleć. Trzeci miał najwięcej czasu na reakcje, więc rzucił się do mnie i chciał uderzyć pięścią. Kątem oka dostrzegłem przerażoną starszą kobietę z zakupami i zablokowałem cios. Zrobiłem natychmiastową kontrę z kolana w brzuch delikwenta, potem odrzuciłem go na późnowiosenną, zieloną trawę. To była dla mnie chwila, by wyciągnąć gnata. Tak właśnie zrobiłem, próbując kontrolować całą trójkę, mierząc ich bronią.
– Wypierdalać – warknąłem. – Już!
Ociągnęli się z trawy i posłusznie uciekli. Wiedziałem jednak, że jeszcze kiedyś się z nimi spotkam, nie w takim miejscu i nie w drodze do Firmy.
Ale wiecie co pomyślałem? Jebać to. Jest mocna akcja w Wydziale Zabójstw, a ja mam pięćdziesiąt metrów do tramwaju, który zawiezie mnie na Mogilską.
2
W Komendzie Wojewódzkiej w Krakowie nic nie wskazywało na jakąś szczególną sytuację. Po drodze do Wydziału Zabójstw mignęło mi przed oczami kilka znajomych twarzy, mundurowych i policjantów w cywilu. Gdy dotarłem do drzwi największego pokoju w Wydziale (ku mojemu zdziwieniu, gdy zaczynałem tutaj robotę – nie był to gabinet naczelnika) zastanowiłem się, co takiego się stało? Na trupa przeważnie wzywają mnie telefonicznie i od razu mówią, gdzie, a tu? Otwierając drzwi pomyślałem o tym, że przecież mam guza na czole i obtartą dłoń po bójce.
Jednak jak to mawiał inspektor Kropek, który był moim pierwszych prawdziwym szefem, a zarazem mentorem w zawodzie śledczego: „A wiesz co? Jebać to.”
Drzwi nie zaskrzypiały, a moim oczom ukazała się wesoła gromadka. Wokół okrągłego stołu siedziało pięć osób. Oczywiście, pierwsze zauważyłem Różę. Niegdyś moją Różę. Siedziała na fotelu obrotowym, przy oknie, z założonymi rękami, które opierała o stół. Miała na sobie czarną marynarkę i fiołkową podkoszulkę. Była najładniejsza z całego towarzystwa. Miała intrygujące, azjatyckie rysy twarzy, bardzo ciemne oczy oraz kruczoczarne włosy z grzywką uczesaną na lewą stronę.
Róża. Moja fascynacja i namiętność. Mój ból i radość. Moja ukochana. Niestety, od momentu rozstania, jak przypuszczałem – bez wzajemności.
Poznaliśmy się w Warszawie, kiedy pracowałem jeszcze w Wydziale Kryminalnym w moim rodowitym mieście – Łodzi. Podczas policyjnych konsultacji w stolicy spotkałem najbardziej interesującą i najpiękniejszą kobietę na Świecie. Ta afrodyta urodziła się w papieskim mieście, czyli w Wadowicach. To ona ściągnęła mnie do Małopolski, po czym mnie zdradziła. Klasyka.
Lecz wciąż była dla mnie najpiękniejszą i najbardziej interesującą kobietą na tej Ziemi. Oraz, dodatkowo – komisarzem wśród krakowskich kryminalnych.
Koło Róży siedział Bromski, nasz najlepszy profiler. Miał brązową marynarkę i był gładko ogolony. Z mojej lewej strony kawę i pączka konsumował Henryk Tomasik, naczelnik Wydziału Zabójstw. Szkoda o nim gadać. Gruba, parszywa świnia. Z prawej strony stołu siedzieli Witek Zaremba, mój kolega z pokoju, oraz prokurator Matecka. Zaremba to przeciętniaczek z wąsem, a pani prokurator – jak to mówią nastolatkowie – niezła MILF.
Oczywiście, wszyscy się na mnie gapili, a ja zastanawiałem się, czy coś powiedzieć. W końcu tego nie zrobiłem i usiadłem na starym, pamiętającym chyba komunizm krześle. Centralnie naprzeciw Róży, która – znając jej spostrzegawczość – od razu zauważyła ślady po mojej sprzeczce z dresami.
– Dobrze, że jesteś – chrypiącym głosem przerwał niezręczną ciszę Tomasik. – Mamy komplet, choć zastanawiałem się, czy nie wezwać jeszcze Grubego.
Tylko nie Gruby, przeszło mi przez głowę. Z całego Wydziału to właśnie jego, czyli konkretnie komisarza Tomasza Bogusza nie lubię najbardziej
– Zaczynajmy – pospieszyła naczelnika Matecka.
Tomasik wyciągnął z neseseru pięć aktówek. Zapewne jednobrzmiących.
– To wszystko, co mamy na razie – powiedział naczelnik. – Cała wasza piątka zajmie się sprawą tego pojebańca.
Matecka zrobiła taką minę, jakby się oburzyła. Nie chodziło zapewne o wulgaryzm z ust Tomasika, ale o rozkazujący ton względem niej, pani prokurator.
Zacząłem przeglądać akta. Fotografie kości, czaszki, zębów. Masa zdjęć. Zapisy z przesłuchań. Wyniki sekcji. Wszystko robione na cito. Wyciągi różnych mord z bębna. Portret pamięciowy. Kopia listu z Komendy Stołecznej w Warszawie.
– Szukamy najprawdopodobniej tego człowieka – Tomasik wskazał palcem na portret. – Moi drodzy, kanibal. Facet zabił i zjadł kobietę w Warszawie, ale był nieostrożny i widzieli go niedaleko miejsca konsumpcji, że się tak wyrażę.
– Więc wyjechał i trafił do Krakowa. Takie są przypuszczenia, poparte naszym znaleziskiem. Nie wiemy, czy zamordował więcej osób – wtrącił się Bromski, marszcząc czoło.
– Tak, tak – przytakiwał naczelnik. – Ofiara ze stolicy: Anna Baran, zamężna, nasz biedak: Piotr Kołodziejczyk. Student.
– Rodzice są w szoku. Zresztą, to mało powiedziane – rzekł Zaremba, powoli cedząc słowa.
No, to w tym momencie tylko my milczeliśmy. Róża unikała patrzenia na mnie, ja tylko słuchałem. Kanibal? Z czymś takim się nie spotkałem w ciągu mojej jedenastoletniej kariery, rozmyślałem.
To już prawie jedenaście wiosen jako oficer policji, cholera, ale leci ten czas – wspomniałem z nostalgią. Siedem lat w Łodzi: dwa w obyczajówce, rok w przestępstwach gospodarczych i cztery w Wydziale Kryminalnym. W Krakowie – do czasu, kiedy siedziałem i dumałem przy tym okrągłym stole – robiłem już w zabójcach cztery lata.
Ale seryjnego mordercy, który zjada swoje ofiary, jeszcze nie widziałem – pomyślałem. Lecz wiedziałem, że będę chciał go zobaczyć.
Bo, że to seryjny, byłem pewny. Znowu zabije, to tylko kwestia czasu i ja o tym dobrze wiedziałem.
3
– Sekcja zwłok wykazała, że to Kołodziejczyk. Dobrze, że nie zjadł zębów – wycedził Tomasik.
– Nawiasem mówiąc, sam morderca miał złoty ząb albo zęby. Wykazały to badania laboratoryjne – parsknął profiler.
– Jak to… wyglądało? – spytała Róża, wciąż unikając patrzenia na mnie. Spotykałem ją czasami, ale prawda jest taka, że instynktownie się omijaliśmy.
– Mamy tylko kości i czaszkę. Patolog stwierdził, że konsumpcja mogła trwać nawet miesiąc. Wszystkiego na pewno nie zjadł – spokojnie starał się mówić Bromski, ale zauważyłem u niego pot na czole. – Włosy… genitalia, elementy wnętrzności, paznokcie… musiał się chyba tego pozbyć.
Wtedy wkroczyłem ja.
– A dlaczego on? Co, że kanibal to od razu facet? – Róża spojrzała na mnie w końcu dłużej niż na sekundę.
Widziałem narastające oburzenie u Mateckiej. Tomasik dojadł pączka i wypił kawę. Jak on mógł jeść, gdy mówiliśmy o takim potworze?
– Tak założyłem. Przypominam, że to ja jestem profilerem.
Kiepskim jak diabli. Mów dalej, spocony profilerze – pomyślałem.
– Moja dotychczasowa analiza jest w aktach. W skrócie – potarł czoło – wygląda to tak…
Szykowała się dłuższa przemowa, więc oparłem się o stare krzesło. Tomasik położył ręce na brzuchu, a Róża lekko odchyliła się do tyłu. Zawsze miałem wrażenie, że ona się trochę w mojej obecności krępuje.
– Pierwsza ofiara została znaleziona 27 grudnia 2012 roku w Warszawie. Podobnie jak u nas, w kuble na śmieci przy małej restauracji. Na miejscu zbrodni funkcjonariusze znaleźli pozostałości, których nie zjadł. Ten portret nie jest pewny, nie wiemy, czy widziany mężczyzna to zabójca. Ofiary przenosił na ubocze miasta, do starego zakładu pracy. Zaginięcie Anny Baran zgłoszono 20 listopada zeszłego roku, Kołodziejczyka – 28 kwietnia. Kości ofiary z naszego terenu znalazł bezdomny, niejaki Jasiek. Restauracja „Maestro”, kojarzycie? Dwa dni temu, czyli w nocy z 25 na 26 czerwca 2013.
– Dłużej jadł. Kiedy zabije znowu? – spytałem Bromskiego.
– Pół roku sycił się zabójstwem, ale nie wiemy, czy mordował wcześniej. W dodatku czekała go przeprowadzka i wytypowanie nowej ofiary. Tak. Typował je. Jego możliwe potencjalne miejsca logistyczne określę, ale na razie mam cechy wspólne ofiar i możliwe profile osobowościowe zabójcy. Gotowi?
Gotowy – powiedziałem w myślach. – Wykaż się, bo resztę będę musiał zrobić ja.
4
– Kruk, co o tym sądzisz? – spytał mnie po przemówieniu Bromskiego Tomasik.
Kruk. Pseudonim ten został mi nadany w Krakowie. Sam nie wiem, z czego się wziął, nawet go za bardzo nie lubię. Z nazwiska? Gdzie Łukasz Karwan, a gdzie Kruk? Może metaforyczne znaczenie? Te ptaki zwiastują podobno śmierć i są jej symbolem.
Byłem zamyślony, więc nie odpowiedziałem.
– Panie podkomisarzu! – powiedział głośniej naczelnik.
– Co? – odparłem szybko. – Szukamy wyjątkowego psychopaty, któremu smakuje ludzkie, surowe mięso. Chyba, że je gotuje? Tak w ogóle, to skąd wiecie, że to kanibal?
– Patolog stwierdził, że kości były, jakby to powiedzieć… obgryzane, poza tym – połączyliśmy te sprawę z zabójstwem w Warszawie – rzekł coraz bardziej spocony Bromski.
– Jego ofiary to skromne, prostolinijne osoby. Kobieta ze stałą pracą oraz student na dorobku – dopowiedziałem sam do siebie. – Najgorsze jest to, że ich rodziny żyły od momentu zaginięcia bliskich z nadzieją, że oni się odnajdą…
– A jakiś potwór jadł te osoby… – przerwała mi Róża i popatrzyła prosto w moją twarz. To trwało raptem kilka sekund, a dla mnie – jakby się świat zatrzymał.
Komisarz Róża Koim. Była ambitną, pracowitą policjantką z ponadnaturalną urodą. Znała dobrze ju–jitsu, więc pewnie by mnie powaliła bez problemu. Rozwiązała podczas swojej kariery kilka trudnych spraw, a miała dopiero 33 lata. Róża była dominatorką. W naszym dwuletnim związku zawsze musiała stawiać na swoim. Mimo to, okres, który z nią spędziłem to były najlepsze chwile mojego życia. Czas zatrzymywał się dla mnie. Liczyła się tylko ona. Nie mam żadnych wątpliwości – uczucie, jakim ją darzyłem, to była miłość. Intensywna, dojrzała miłość, która nigdy nie wygasła. Co ona do mnie czuła? Chyba to samo. Nasz związek skończył się tym, że Róża puściła się na lewo z jakiś dziennikarzem… i tu się kończy love story.
– Skoro zapoznaliście się z wszystkim, to do roboty – zachrypiał Tomasik – a tej jest co niemiara. Więc tak – popatrzył na Zarembę – sprawdzisz każdego, kogo bęben wytypuje na potencjalnego mordercę.
– Jasne – bez zająknięcia, profesjonalnym tonem odparł szefowi Witek.
– Panie Bromski. Zajmiesz się, tak jak mówiłeś: charakterem i logistyką naszego przyjemniaczka. Pani Matecka – pani będzie wydawać wszystkie niezbędne papiery, jest to sprawa priorytetowa. Od komendanta mamy zgodę na pełny pakiet działań, nawet w przypadku poszlak lub intuicji.
Równo z ostatnimi słowami Tomasika Róża i Witek spojrzeli na mnie. Intuicja. Jasne, przecież to moje drugie imię.
– Media na razie nic nie wiedzą. I niech tak zostanie. Jakby co, rzecznik będzie ustawiony – naczelnik ciągnął dalej. – I wisienka na torcie. Karwan i pani Róża. Wy będziecie pracować w terenie. Jeszcze raz przepytacie tego Staszka czy Jaśka, pogadacie z rodzinami ofiar, pokręcicie się tu i tam. Słowem: macie zajmować się wszystkim.
Ja i Róża. Mieszanka wybuchowa. Kanibalka zapewne szybko nie znajdziemy, więc sobie trochę z nią pobędę, pomyślałem.
– Pewnie chcecie wiedzieć, dlaczego wy? – zaśmiał się Henryk Tomasik – Otóż, statystycznie jesteś najskuteczniejszym gliną w naszym Wydziale, Kruk. Pani Róża zaś jest młoda, ambitna i również bardzo efektywna. Także wypożyczyliśmy panią z kryminalnych – suchy żart naczelnika był śmieszny tylko dla niego.
Bromski szybko wstał.
– To wszystko? Jeśli tak, poszedłbym do pracy – wyrzucił szybko profiler.
– Wszystko. Jesteście wolni, udanych łowów – spuentował Tomasik.
Tak skończyła się ta narada bojowa. Ja już wychodząc wiedziałem, że muszę pogadać z Różą. W drzwiach przywitałem się z Witkiem i chciałem, jakkolwiek to zabrzmi, by ten uścisk się nie skończył nigdy.
Bo na korytarzu stała już Róża i wiedziałem, co chce mi powiedzieć.
5
Witek Zaremba jednak skończył nasz uścisk rąk i chcąc, nie chcąc – wylądowałem w korytarzu. Wydział Zabójstw to wyjątkowo martwe miejsce… dosłownie. Dostęp tam mają nieliczni, więc przeważnie w dosyć długim holu nie ma wielu osób. Wtedy było nie inaczej. W oddali widziałem całkiem niezłą dupę Mateckiej, a Tomasik szedł już w miarę szybko do swojego gabinetu. Po chwili stało się – na korytarzu byłem tylko ja i Róża. Obejrzałem ją z góry na dół. Chyba ma jeszcze lepsze ciało niż wtedy, gdy regularnie sypialiśmy ze sobą – pomyślałem.
– Co robimy? – spytała niepewnie.
Błyskotliwa riposta to jedna z moich najlepszych cech.
– Wracamy do tego pokoju – wskazałem palcem na pomieszczenie, w którym mieliśmy naradę – i zrobimy sobie numerek na tym okrągłym stole.
Żart był oczywiście prymitywny, ale Róża popatrzyła na mnie z dziwnym politowaniem, przygryzając wargi. W sumie doszedłem do wniosku, że chciała wylądować ze mną na tym stole, bo często przygryzała wargi przed seksem,
– Proponuje pojechać do tego świadka… Jaśka.
– Jasiek może być – odparłem. Spojrzałem na plakat głoszący sprzeciw przemocy w rodzinach.
– Ustalmy sobie też jedno – po zakończeniu tej sprawy, sytuacja niech wróci do normy, czyli tak jak było.
Tylko patrzyłem na nią, riposta mi uciekła.
– Łukasz, nie chcę byśmy mieli ze sobą zbyt duży kontakt…
– A, czyli dalej chodzisz z tym, jak mu tam… Bysiem?
– Z Maćkiem? Nie! Po prostu tak mi pasuje – wręcz wykrzyczała. Dziwne, ale pomyślałem wtedy, żeby ten cały Jasiek lepiej nie mówił w ten sposób, bo mógłby mnie opluć.
– Jak zawsze ty. „Mi pasuje”. Ja już przecież się nie liczę? – zaatakowałem Różę.
– Znowu zaczynasz? Chcesz się kłócić? Mamy chyba robotę, nie?
– Oczywiście, szefie. Jedziemy do Jasia – zakończyłem, bo nie widziałem sensu w kłóceniu się z nią – ale pojedziemy twoim, bo swój odbieram dopiero wieczorem od mechanika.
Pojechaliśmy więc jej volkswagenem do meliny niedaleko „Maestro”. Jasiek miał tam być do dyspozycji policjantów. Jadąc wsłuchiwałem się w lecące z radia słowa „Ona jest ze snu” i ukradkiem patrzyłem na kierującą Różę.
6
Jakieś pięćset metrów za „Maestro” stał taki stary, zmurszały dom. Miał rozbite jedno okno, a na jego murach widniały napisy „TSW” i „Wierność”. W tym budynku nikt nie mieszkał i stanowił on zapewne problem miasta, bo tylko szpecił ulicę. Cuda remontu sprawiłby pewnie, że niedługo stałby tam jakiś zakład fryzjerski albo bar z kebabem. Na razie jednak przebywał tam Jasiek – wyjątkowo, za zgodą policji, na wszelki wypadek pod ochroną. Było to mądre posunięcie, bo mieliśmy go pod kontrolą oraz cały czas mogliśmy go obserwować.
Róża zaparkowała na chodniku, zostawiając pieszym przepisowe miejsce. Wyszedłem z granatowego auta i dałem znak dwóm kolegom z seata, by zrobili sobie przerwę. Róża zabezpieczyła samochód i wyszła na ulicę. Panował średni ruch, pogoda była niezła – taka, że mogłem spokojnie ściągnąć kurtkę, prezentując swojej eks czarną jak smoła koszulkę z małą flagą Polski na plecach, tuż przed karkiem. Oboje skierowaliśmy swój wzrok na stary budynek, a seat odjechał. Podeszliśmy do drzwi, wchodząc na sfatygowane, brudne schody. Róża chciała zapukać, ale ją powstrzymałem, otwierając wrota. Zapach, który unosił się w tym miejscu nie był tragiczny, ale też nie należał do najprzyjemniejszych. Wszędzie gromadził się kurz, mury były popękane. Z oddali usłyszałem bełkot Jaśka.
Ale to nie był pijacki bełkot. Jasiek panicznie się bał, płacząc z lęku.
Poszliśmy do drugiego pokoju na prawo od korytarza. Moim oczom ukazał się leżący świadek, sterta butelek i dwa stare plecaki. Skulony Jasiek leżał odwrócony do ściany, przykryty szarym i zapewne niezbyt ciepłym kocem na piankowym – z pewnością niewygodnym – materacu.
Praca w policji nauczyła mnie jednego – braku emocji. Wiszący ojciec rodziny? Bułka z masłem. Noworodek w beczce? Błahostka. Posiekana, zgwałcona dziewczyna? Phi! Tylko wykorzystane seksualnie dzieci wyzwalały u mnie własny, młodzieńczy strach i nerwy.
Róża widocznie za krotko jeszcze pracowała w strukturach polskiej policji, bo widziałem w jej oczach litość i zrezygnowanie.
Podszedłem szybko do Jaśka, ściągnąłem błyskawicznie z niego koc, a ten odskoczył do ściany.
– Jasiu, tylko chcemy pogadać. Podkomisarz Karwan i komisarz Koim. No, jesteśmy z Komendy. Przecież wiesz, że mieliśmy przyjść.
– Chcemy zadać panu kilka pytań – powiedziała łagodnie Róża.
– Ja już… wszystko… powiedziałem – szlochając, wydukał Jasiek.
– Chłopie, psem to byś raczej nie został, jak cię widok kosteczek rusza. Zrobimy tak: dam ci dwie dyszki, kupisz se jakieś ulubione winka albo piwka. Potem wrócisz tu i pogadasz z nami. Kapiszi?
– Nie chcę pić. Wszystko powiedziałem – Jasiek zaczął się trząść.
– To powiedz jeszcze raz – warknąłem.
W sumie to dobrze, że nie chciał pić. Ja nie lubię alkoholików, sam też nie piję. Ostatni raz dwa piwka ożeniłem sobie mając dziewiętnaście lat. Tyle. Drugi raz kumple mnie już nie namówili. Podobno w Polsce wszyscy są uzależnieni od alkoholu i dzielą się na dwie grupy: tych pracujących i tych bez roboty. Więc jestem widocznie ewenementem w tym kraju.
– To bardzo ważne, może nam pan pomóc znaleźć sprawcę – rzekła moja partnerka, rzecz jasna, partnerka z pracy.
Odwrócił się i opanował. Wstał, spojrzał na mnie i wyrecytował prosto w twarz.
– To jest, kurwa, potwór. Tyle wam powiem.
Bez słów wyszedłem, a chwilę później to samo zrobiła Róża. Na ulicy ulotki rozdawał jakiś pajac ze świadków Jehowy. Zadzwoniłem do Zaremby, by znów wezwał ludzi do obserwacji Jaśka. Potem czekaliśmy na tych z seata.
– On i tak nic nie wie. Znalazł ciało, tyle – zaczęła Róża.
– Może i tak. Zresztą, ten pojeb zabijał ich raczej od razu, a potem jadł. Myślę, że wszystko robił w trzech innych miejscach: morderstwo, konsumpcja, porzucenie zwłok.
– Musimy liczyć na to, że profiler coś ustali – odpowiedziała.
– Daj spokój. To nie są Wadowice, moja droga. Miejsc jego ulubionych posiłków może być wiele. Zapewne jest to cwany skurwysyn i już go nie ma w żadnym z nich.
– Tak, Sherlocku? – ironicznie spytała. – Przypominam ci, że to ty przestraszyłeś świadka.
– Wystraszyłem? On cały czas przed oczami widzi tę czaszkę, kości i tego się boi. Przeczucie mówi mi, że kanibala nie ma już w Krakowie. Wyjechał, tak jak z Wawy.
– A co, jeśli w innych miastach znajdą podobne odkrycia w śmietnikach? Albo miejsca jego rytuałów? Może jest ich więcej.
– Pudło, kochana. Gdyby było ich więcej, również ofiar by przybyło. Wybacz, ale ja robię w zabójcach czwarty rok, wcześniej rozwiązywałem też podobne sprawy w Łodzi, a ty? Nie masz doświadczenia, złotko – przyznaję, chciałem ją trochę sprowokować.
– Nie mów do mnie, jakbyśmy dalej byli razem! – oburzyła się. – Rzeczywiście, nie mam doświadczenia. A komisarza to dostałam za piękne oczy.
– Czym wy się zajmujecie w tych kryminalnych? – odparłem. – Gwałty, kradzieże, pobicia? Łapałaś kiedyś seryjniaka, co? Bo ja tak. Choćby rok temu zatrzymałem tutaj skurwiela, który skalpował swoje ofiary i urywał im głowy.
Wygrałem. Róży zabrakło argumentów. Seat z dwoma policjantami w cywilu podjechał i zaparkował obok służbowego volkswagena mojej byłej dziewczyny. Chciałem ją „dobić”, więc wypaliłem:
– Chcesz zobaczyć, jak się u nas przesłuchuje? Dobra!
Odwróciłem się i mocno otworzyłem drzwi. Szybkim krokiem podszedłem do pomieszczenia, w którym niedawno gadaliśmy – o ile można było to tak nazwać – z Jaśkiem.
Zobaczyliśmy go. Martwego, wiszącego na sznurze zawiązanym na starym, ale mocnym, stalowym żyrandolu. Pomieszczenie było wysokie, więc nie było problemów z dokonaniem samobójstwa.
Wiszący ojciec. Jasiek też miał dzieci, lecz ja, podobnie jak wszyscy – nie wiedziałem o tym.
7
Podczas naszej bezsensownej rozmowy człowiek, który znalazł pozostałości po ciele Piotra Kołodziejczyka – powiesił się. Jakiś czas później siedziałem w mieszkaniu, w jednym z krakowskich osiedli i piłem czarną kawę bez cukru, mając naprzeciw siebie Marię i Zygmunta Kołodziejczyków. Oboje byli ubrani na czarno, oboje umęczeni i niewyspani. Ich salon nie był zbyt duży. Róża siedziała obok mnie na sofie, popijając kawę – ale z mlekiem i cukrem.
– Wiem, że jest to dla państwa bardzo trudne, ale proszę nam pomóc – zaczęła Róża.
Matka ofiary kanibala wyglądała jak jego babcia, choć miała dopiero niecałe pięćdziesiąt lat. Bez słów patrzyła w obrazek z fotografią naszego denata. Na zdjęciu był szczęśliwy. I żywy. W zasadzie cudem było to, że ta kobieta nie wylądowała po tych tragicznych wydarzeniach w zakładzie psychiatrycznym.
Z kolei ojciec ofiary, pan Zygmunt ściskał w ręku różaniec i starał się do nas mówić.
– W porządku. O co chcecie spytać? – powiedział tata śp Kołodziejczyka.
– Proszę jeszcze raz opowiedzieć nam, czy Piotrek miał jakichś wrogów, czy coś przed zaginięciem zmieniło się w jego życiu. Jak zaginął? – Róża zasypała go pytaniami.
– Pod koniec kwietnia. Wyszedł na zajęcia i już nie wrócił.
– Co studiował? – wtrąciłem się.
– Budownictwo na Politechnice – odparł Kołodziejczyk.
– Nie miał wrogów, prawda? – choć Róża była inteligentna, w śledztwach używała z pewnością – co wywnioskowałem przy tej rozmowie – standardowych pytań, co mnie nudzi. Szkoda mi czasu na takowe.
– Skądże. Żadnych! – odpowiedział głośno Kołodziejczyk.
Róża była widocznie zła, że jej przerwałem. Napiłem się jednak kawy i ciągnąłem dalej:
– Mam jeszcze tylko jedno pytanie. Proszę się skupić. Czy Piotr miał jakieś szczególne, nietypowe zainteresowania, jakichś wyjątkowych, nietuzinkowych znajomych? Rozumie pan?
– Tak, rozumiem. Ale nie, on był normalny. Pół roku temu rozstał się z dziewczyną. Lubił oglądać filmy, jeździć na rowerze. On był normalnym studentem, jak każdy.
Czyli przeciętniaczek, pomyślałem. Niestety. Kanibal widocznie wybiera takie ofiary, że trudno będzie znaleźć jakikolwiek klucz. Ja – nie chwaląc się – dzięki mojemu wysokiemu ilorazowi inteligencji – już o tym wiedziałem, ale inni z Fabryki – na czele z Różą – musieli jeszcze pomyśleć, by do tego dojść.
– To wszystko. Dziękuję – dopiłem kawę, wstałem, uścisnąłem dłoń Kołodziejczyka i podałem również rękę wciąż patrzącej na zdjęcie swojego syna matce.
Poziom wkurzenia Róży osiągnął zapewnie maksimum, ale ona też grzecznie się pożegnała, zakładając swoją marynarkę.
– Mam jeszcze jedno pytanie do państwa – przenikliwie spojrzał na nas Zygmunt Kołodziejczyk. – Kiedy będziemy mogli… pochować… to, co zostało… z syna.
Maria Kołodziejczyk zaczęła płakać, ojciec ledwo się trzymał.
– Już niedługo. Zapewniam pana – powiedziałem. – Ja go znajdę. Obiecuję – patetycznie rzekłem do ojca pewnego skromnego studenta.
8
– Co to było? Nic nie wiemy po tej rozmowie! – wykrzyczała Róża, gdy wsiedliśmy do auta. Na zewnątrz zapanował już wieczór.
– Wszystko wiemy. Wszystko, co istotne. Jest jakiś klucz, tak sądzę, ale cholernie trudny do znalezienia. On, albo ona – wybiera swoje ofiary, ale ludzi takich jak Kołodziejczyk jest masa – odpowiedziałem.
– Nie da się tak pracować – wysyczała Róża.
– Tak. Dlatego, że oboje chcemy prowadzić to śledztwo. Na dzisiaj koniec. Jeśli możesz, zawieź mnie do „Maxa”, mam tam auto. Wiesz, gdzie to jest?
– Dobra, panie „on–teligentny”. Masz mnie za głupią? Myślisz, że nie zauważyłam choćby dzisiaj twoich śladów po bójce?
Wiem, że zauważyłaś, pomyślałem.
– Możesz ruszać – chciałem skończyć tę dyskusję.
– I dlaczego powiedziałeś temu Kołodziejczykowi, że niedługo damy im resztki do pochowania? Przecież wiesz, że śledztwo…
– Mam wystarczająco dużo posłuchu w Fabryce. Wierz lub nie, ale są tam ludzie, którzy mnie tam cenią, Możesz ruszać – przerwałem jej szybko i dalej nalegałem, by skończyć tę gadkę.
Róża mnie usłuchała i zaczęła jechać. Po drodze lekki mrok zaczął spowijać Kraków. Zadzwoniłem do warszawskiego Pałacu Mostowskich, ale ta konwersacja nic mi nie dała. Wykonałem jeszcze telefon do Witka, a ten powiedział mi, że rano znowu będzie narada. Bromski miał ponoć te miejsca, w których mógł przebywać kanibal, a Zaremba pasujących do profilu ludzi z bębna i listę zaginionych.
Róża wysadziła mnie u mojego mechanika, a do domu na Hutę wracałem już zupełnie sam swoim służbowym hyundaiem.
9
Mieszkam w niedużej kamienicy. Sąsiadów mam w wieku emerytalnym, więc panuje tam zawsze cisza i spokój. To też jest miejsce, w którym rzadko – jak na Nową Hutę – dzieje się coś złego.
Zaparkowałem auto w wynajętym garażu za kamienicą, a na dworze panowała letnia, rześka pogoda. Przy wejściu wyrzuciłem ze skrzynki wszystkie ulotki, wziąłem tylko list z czynszem za czerwiec. Po schodach wszedłem na trzecie piętro i otworzyłem swoje mieszkanie. Od razu rzucił się na mnie mój pitbull, Hades. Był cholernie stęskniony i głodny. Pogłaskałem go, przeprosiłem – obiecując spacer następnego dnia – oraz ściągnąłem kurtkę i buty.
W moim mieszkaniu wszystko jest sterylnie czyste i równo ułożone. Jestem totalnym pedantem, w związku z tym mam kilka dziwnych natręctw, takich jak perfekcyjnie dokładne położenie komórki na stoliku nocnym albo dziesięciokrotne sprawdzanie, czy wszystkie kurki są pozakręcane.
Moja hawira nie jest duża. Mały korytarz, po prawej sypialnia, potem salon, a z lewej łazienka. Na wprost od wejścia mam kuchnię. Tyle.
Nakarmiłem Hadesa gotowanym mięsem i flakami oraz napoiłem go wodą. Po tym wziąłem się za sprzątanie: wypucowałem kibel i mój ciemny fortepian. Następnie zrobiłem kolację. Jako, że przegapiłem porę obiadową, przyrządziłem sobie kurczaka w sosie śmietanowym. W bidulu – gdzie spędzałem dzieciństwo – nauczyli mnie świetnie gotować.
Tam też byłem ofiarą w głośnej wówczas sprawie molestowania seksualnego dzieci przez dyrektorkę jednego z łódzkich domów dziecka.
Żeby nie jeść sam, zjadłem z telewizorem, bo Hades już się ułożył do snu. Po kolacji pościeliłem łóżko i przejrzałem Internet, przeglądając piłkarskie strony typu „Weszło”. Zatęskniłem za czasami, kiedy mecze ŁKS–u oglądałem na trybunach, a nie czytałem wyniki na „90.minut.pl”.
Zrobiłem jeszcze prywatne notatki dotyczące aktualnie prowadzonego śledztwa i przebrałem się w pidżamę. Znaczy, założyłem „nocne” bokserki. Chwilę potem zasnąłem. Szybko zasypiam, ale zawsze budzę się w nocy. Od momentu, gdy ona – Olszańska – zaczęła do mnie przychodzić po zmroku.
Śniłem o Róży, ale i o Olszańskiej. Wtedy się obudziłem i poczułem dawny wstyd oraz ból, wręcz fizyczny, na prąciu. Spojrzałem na zegarek: była 3:31.
Pomyślałem, czy aktualnie w Krakowie jeden człowiek je drugiego oraz zasnąłem ponownie.
Do rana nie miałem już ani jednego snu.
więcej..