- W empik go
LudoJad - ebook
LudoJad - ebook
Krystian, wykładowca etyki, obsesyjnie poszukuje we wszystkich kobietach podobieństwa do obiektu swojej młodzieńczej fascynacji - Justyny, podczas wspólnych wakacji nad morzem zaginionej w dość niezwykłych okolicznościach. W swoim szaleństwie przekracza wszelkie normy moralne, tłumacząc własne postępowanie służbą Miłości, stawianej na równi z samym Bogiem.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-104-2 |
Rozmiar pliku: | 879 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tym co płomień (pierwszej) miłości zdołali przechować bo mrok w sercu
jest gorszy niż ugryzienie rekina
OD AUTORA
Historia ukazana w powieści i zawarty w niej światopogląd są świadectwem mojego piekielnego cierpienia, spowodowanego utratą prawdziwej miłości. Dlatego zwracam się do kobiet i osób wierzących, mających zamiar czytać tę książkę. Potraktujcie to, co napisałem tylko i wyłącznie jako fikcję i dla własnego dobra nie doszukujcie się w tym niczego więcej.
α
Wspomnienie tamtych dni odziera mnie z wszystkich marzeń, których ziszczenie mogłoby jeszcze ulżyć mojemu cierpieniu. Wspomnienie naszej młodości, której echo zakłóca spokój ducha. Razem popełnionego grzechu, pozostawiającego ślad nadziei na twarzach samotnych ludzi, potykających się o nasze zerwane owoce. Czegoś tak banalnego, a zarazem niepowtarzalnego, jak Pierwsza miłość. To dziewicze pożądanie, którym namaszczaliśmy się otoczeni brzmieniem fal spokojnie muskających wybrzeże, gdzie rozbiliśmy namiot. Od tamtej pory z trudem odróżniam łagodny morski wiatr od westchnień kochanków, których ciała trwają w miłosnym zbliżeniu. Dlatego dzisiaj spacerując po plaży tylko i wyłącznie przy wzburzonym morzu nie odnoszę wrażenia, że za moimi plecami słychać jej natchniony oddech, którego dźwiękiem napawałem się owej pamiętnej nocy. Ale kiedy odwracam się w te pogodne dni, widzę jedynie swój cień rzucony na piasek, jakby wysypany z klepsydry mojego bytu, gdzie na dobre zadomowiły się pustka i samotność. Ostał się ze mnie taki cień, który wkrótce osunie się bezwładnie w ruchome piaski wspomnień i wyrzutów sumienia.
To była prawdziwa miłość
Chociaż pierwsza miłość wiąże się z młodzieńczą naiwnością i niepodobna się dziwić, że taką może się wydawać. Ale czy może taką się wydawać przez całe życie, skoro nie była prawdziwa? Tylko człowiek zwiedziony przez diabła lub powołany przez Boga mógłby bronić takiej miłości. Oto jestem i nie pozostaje mi nic innego, jak opowiedzieć tę historię.
Historię mojej miłości
Opowiedzieć ją swobodnie, bez bełkotu świadków, przed samym sobą. Nikt bowiem nie powinien mnie osądzać przez pryzmat moich uczynków, nawet Bóg, wziąwszy pod uwagę, że za sprawą teologii i filozofii – przy powszechnym założeniu, że nie mogą istnieć dwaj równie wszechpotężni bogowie – niemożliwe jest, aby diabeł nie służył Bogu. Wyłaniając wady swej natury, stoczyłem się w imię koniecznej struktury świata stworzonego przez Boga, potwierdzając tym samym zaplanowaną przez Niego nieodzowność istnienia dobra i zła. Jeśli więc zaprzedałem duszę diabłu, to zaprzedałem ją ciemnej stronie Boga.
Wszystko zaczęło się od miłości, a dokładnie od spotkania na plaży pod namiotem, gdzie cnotę naszą opiekuńczo utuliła wzajemna obietnica wierności. Ona miała szesnaście lat i była smukłą brunetką o niebieskich, hipnotycznych oczach. Była taka słodka i eteryczna, a ja nie mogłem się nią nacieszyć, zwłaszcza że pochodziła z rodziny ateistycznej i w ogóle nie była ochrzczona, co jeszcze bardziej stymulowało moją miłość do niej. Miałem wtedy osiemnaście lat i długie włosy, które z dumą nosiłem rozpuszczone. Świat należał do mnie, tym bardziej, że moim światem była Justyna, reszta nie miała dla mnie znaczenia.
Pamiętam, że wciąż słyszałem w głowie tę jedną piosenkę, którą wybraliśmy na hymn naszej miłości. Kiedy James Hetfield zaczynał śpiewać: So close no matter how far, couldn’t be much more from the heart, forever trusting who we are and nothing else matters – wiedzieliśmy, że śpiewa dla nas. Będąc przy niej poznałem nieskończoność miłosnego głodu, w którego magnetyczną otchłań opadałem z nieznaną mi dotąd lekkością w sercu. Posiadanie jej ciała, które było zarazem oglądem jego idealnej formy, wzruszenie, w jakie wprawiały mnie jej doskonale wyprofilowane pośladki, delektowanie się jej temperamentem, który zdawał się niczym nie różnić od podniecenia wywołanego moją osobą, oraz żywioł rodzący się w naszych duszach. To wszystko gwarantowało nam przepustkę do samego Edenu.
Ważną tu i teraz
Korzystając z niej, zdzieraliśmy z Boga ową słodycz bycia Jednym, którą krzepił się upojny płomień naszej miłości. Zatracaliśmy się w sobie aż po kres cielesnej wytrzymałości. A kiedy już pomazała mnie swoją dziewiczą Jutrzenką, kiedy już powiła mnie ze swej świeżo otwartej rany, opieszale godzącej się na jakąkolwiek rozłąkę, odkryłem, że jesteśmy namaszczeni krwią, która spłynęła z wnętrza jej gościnnej natury. Niestety, tej nocy, kiedy kochaliśmy się na plaży, robiliśmy to po raz pierwszy i ostatni.
Rozłożyłem się na śpiworze, a ona, z właściwą dla swej sylwetki gracją, pobiegła umyć się w morzu. Spokojnie odprowadziłem ją swoim tkliwym spojrzeniem, mającym chyba kontakt z najpiękniejszym ziemskim widokiem. Ach, do dziś mam przed oczyma tę drobną, obdarzoną łagodnymi krągłościami postać, której zniewalająca nagość rozlała się po optymalnych wymiarach dziewczęcej figury, z wolna znikającej w czeluściach talesowskiej zasady wszechrzeczy, w jakiejś wyższej konieczności otaczającego nas absolutu. Pamiętam, że oczami wyobraźni falowałem wokół jej pięknego ciała niczym woda, która obmywała ją z grzechu pierworodnego.
I wtedy usłyszałem krzyk
Stłumiony i odległy krzyk mojej Miłości. Wybiegłem na plażę, ale nie miałem pojęcia, skąd dobiegał. Zacząłem wołać Justynę, ale ona nie odpowiadała. Nie było jej widać w morzu ani na lądzie. W półmroku, ze łzami w oczach przywoływałem ją z całych sił, bez żadnego odzewu. W końcu rzuciłem się do wody, zapominając, że nie potrafię nurkować. Płynąłem więc w każdą stronę, mając w płucach zamiast powietrza jej imię, ale ona po prostu znikła. Byłem osłabiony i zagubiony. Tonąłem w rozpaczy. Wtem poczułem, że coś ociera się o moje nogi, aż się wzdrygnąłem i oprzytomniałem. Zaledwie kilka metrów ode mnie zaczęło się wynurzać, ale to nie była Justyna. Trup mojej ukochanej był raczej wewnątrz tego równie potwornego, co fascynującego stworzenia.
To był ogromny rekin
Do dziś jestem o tym święcie przekonany, chociaż nikt mi nie wierzy. Po mojej dziewczynie ślad zaginął. Nikt więcej jej nie widział i nikt nie wie, co się z nią stało. Nikt oprócz mnie, tylko ja znam prawdę! Nie odnaleziono jej, bo to był carcharodon carcharias, żarłacz biały zwany ludojadem. Tego dnia znaleziono mnie wyrzuconego na brzeg i ledwie żywego.
~
Ania jest w dziewiątym miesiącu ciąży, a ja właśnie uprawiam seks z jedną ze swoich studentek, do których zaliczam również maturzystki wybierające się dopiero na studia. Zresztą nieważne, kim są, i tak wszystkie potrzebują wyzwoliciela, kogoś, kto miał wgląd w istotę miłości i posiadł wiedzę, jak jej dostąpić.
„Anna” znaczy „łaska”
Niestety laska moja, podobnie jak obejmująca mnie długimi nogami blondynka, nie jest moją żoną. Właściwie to nie mam pojęcia, czy nią w ogóle zostanie. To nie zależy od niej. To nie zależy nawet ode mnie. O wszystkim zadecyduje mające się niebawem narodzić dziecko, a dokładnie jego płeć, która w tejże chwili jest Jedyną rzeczą, o jakiej myślę. Ania nie chciała wiedzieć, że to dziewczynka, dlatego nie poddała się badaniu ultrasonograficznemu. Mówiła, że tak będzie naturalnie, przystałem więc na to, pokładając ufność w Jej ponowne przyjście. Z kolei stosunek płciowy ze studentką (już prawie… już prawie zaliczającą u mnie na… dobrze! dobrze plus! bardzo dobrze!) jest dla mnie niczym więcej niż kompensacją, wtórną próbą połączenia się z utraconym rajem poprzez zmysły.
Kochając się ze swoimi studentkami, często odnoszę wrażenie, że moje życie to jedna wielka sypialnia, w której zakleszczony jestem przez kobiece uda. Tamże krzepię się kapką wspomnień, przenikającą do mnie przez rwącą zewsząd zmienność doczesnych miłostek, podobnie jak przykuty łańcuchami niewolnik w platońskiej jaskini widzi jedynie cienie idei. Jedna z tych doskonałych idei, o których pisał Platon, idea miłości, na przemian jest mi bliska lub daleka. Bliska, bo zdarza się, że moja dusza płonie w komforcie niedosięgania nieba, jak przed chwilą. Daleka, kiedy okazuje się, że to nie było niebo, a partnerka opada na mnie zaspokojona i mówi:
– Nie wychodź jeszcze, proszę.
Przez co czuję się jak ślimak w skorupie i już wiem, że muszę poszukać innej. A gdy udaje mi się ją zrzucić, ona nalega, bym został na noc, ale ja nie zwykłem jadać dwa razy z tego samego naczynia… chyba że jest koszerne.
Bogowie!
To niewiele, mierzyłem nieco wyżej, a po raz kolejny dosięgam jedynie tego gorzkiego złudzenia miłości, tego popularnego błogostanu zwanego orgazmem, z powodu którego każde niewinne umiłowanie cielesności staje się zarazem bakcylem zaraźliwej rozpusty.
Zawsze zwracam się do Boga w liczbie mnogiej, chcąc w ten sposób zaakcentować swój wielki szacunek. Wołam „O bogowie!”, a nie „O Boże!”. Albowiem pierwsze przykazanie dekalogu prowadzi do dyktatury, na którą nie mam zamiaru się godzić. Bo jestem wolny i jeśli zechcę, będę miał tylu bogów, ilu zdołam ucieleśnić! Nie przystoi chrześcijaninowi płaszczyć się przed Bogiem, jak niewolnikowi przed panem, gdyż Bóg żadnym panem nie jest, tylko Ojcem.
Siedem lat po utraceniu Jedynej miłości, na której mi zależało, powodzi mi się całkiem nieźle. Jestem obiektem zainteresowania dowolnej kobiety, którą poczęstuję swoim szamańskim ego. Szamańskim, ponieważ widzą one we mnie kogoś w rodzaju kapłana, jakby opętanego przez duchy przodków, które porwały moją duszę w zaświaty, aby objawić mi prawdę. Później usiłują ją ze mnie wyssać, ale czy można znaleźć prawdę w kimś, kto został z niej wywłaszczony? W kimś, kogo język dopuszcza się kłamstwa już w pierwszym pocałunku?
Taka osoba musiałaby sama w sobie być prawdą, której ja również rozpaczliwie poszukuję. Niestety jedyną nadprzyrodzoną krainą, do jakiej się udaję, są moje marzenia.
Widzę jak stopy hasającej sobie, beztrosko roześmianej Justyny zapylają – zarezerwowane tylko dla nas – Elizejskie pola, po których, niczym pełen dzikości rumak, gnam w jej stronę, by w końcu mogła mnie dosiąść. Krew płynąca w moich żyłach pulsuje w wiekuistej galopadzie niespełnionych miłości, a nieokiełznane serce wierzga, gdy dosiadają mnie obce dżokejki. I żadna z nich nie potrafi poskromić mojej pasji, jedna po drugiej spada z konia. Nie dziwi mnie więc, że te wszystkie dziunie wierzą w moje szamańskie moce, skoro tak trudno nawrócić mnie na prozaiczną miłość.
Pracowałem jako nauczyciel w szkołach średnich oraz asystent na wydziale etyki, co sprawiało, że byłem jeszcze bardziej rozchwytywany. Naturalnie przez studentki, które miały ze mną ćwiczenia. Notabene, na żadnej polskiej uczelni nie ma przepisów zabraniających wykładowcom romansowania ze studentkami. Przy tym moja narzeczona była inteligentną i ładną dziewczyną, co ważniejsze, kochała mnie – kochała mnie tak, jak ja w końcu powinienem nauczyć się kochać.
Prosto
Niestety, miłość nie żyła w zgodzie z moją naturą, a prawda jest taka, że manipulowałem swoimi kochankami, chociaż nie było moim zamiarem krzywdzić żadnej z nich. Starałem się robić wszystko, by nie miały mi tego za złe. A radziłem sobie w dość nietypowy sposób, powziąwszy środek na pozbycie się tego dyskomfortu z jądra ponadracjonalnych możliwości swojej natury. W jakiś tajemniczy sposób manipulowałem ich układem limbicznym, czyli układem kierującym podstawowymi mechanizmami zachowania człowieka, takimi jak mechanizm pamięci emocjonalnej, czy też reakcjami gniewu lub emocjami związanymi z czynnościami seksualnymi. Bez wątpienia zawdzięczam to swojej specyficznej osobowości. Głównie dzięki mojej charyzmie oraz wyszukanym symulacjom pobudzałem tę odpowiedzialną za wszelkie emocje część mózgów sypiających ze mną kobiet, wyzwalając w nich potrzebę spełniania się u boku innego. Czyli to one odchodziły ode mnie, będąc przy tym zadowolone z siebie i święcie przekonane, że podjęły słuszną decyzję. Prawdę mówiąc, był to wielki gest z mojej strony. Oczywiście, kiedy patrzyły na to z perspektywy czasu, stawało sie dla nich jasne, że było to pyrrusowe zwycięstwo, na które im po prostu pozwalałem. Jednak metoda mojej manipulacji nie jest racjonalna, zaś jej opis byłby zbyt obszernym i trudnym do przebrnięcia wtrętem, dlatego proponuję przyjąć to, co mówię, jako sąd asertoryczny, czyli taki, który stwierdza jakiś fakt bez przytaczania dowodów. Innymi słowy, należy potraktować tę wiedzę jako misterium, którego niepodobna zwyczajnie objaśnić za pomocą słów. Podobnie jest ze zjawiskiem, które popularnie nazywamy Bogiem, ponieważ nasz język jest nieudolny i niestety Go nie dosięga. Pseudo-Dionizy Areopagita mawiał, że Bóg przekracza nieskończenie każdą naszą wypowiedź, bez względu na to, czy jest ona twierdząca, czy przecząca. Każdy epitet, jaki wypowiadasz na temat Boga, nie oddaje w pełni tego, czym On jest. To teologia negatywna, która stanowi niejako rusztowanie mistyki.
Również moja manipulacja może być rozpatrywana tylko i wyłącznie jako dogmat, ponieważ moje podejście do kobiet jest wyjątkowo mistyczne, wręcz urasta do miana religii! Lecz jakakolwiek próba dowodzenia omawianej tutaj prawdy mogłaby zakończyć się jedynie błędnym kołem. A rzeczą wiadomą jest, że przyjęcie prawd wiary dokonuje się na innej drodze niż weryfikacja twierdzeń naukowych. W takim razie metoda manipulowania kobietami, które miały stać się środkiem do przebywania z Bogiem, nie może być tutaj traktowana jako hipoteza w tym znaczeniu, jakie stosuje się w nauce.
W miarę jak z roku na rok nabierałem mądrości drzemiącej w księgach wielkich mistyków, które penetrowałem na studiach teologicznych, rodziła się we mnie potrzeba doświadczenia tych wszystkich teorii w swoim życiu. Byłem też zafascynowany etyką i filozofią społeczną ze względu na praktyczny wymiar tych dyscyplin. Rzecz jasna nie chciałem zmieniać świata, jak niegdyś dla szczęścia ludu życzył sobie tego Marks. Pragnąłem rewolucji, lecz była to rewolucja etyczna, która miała dotyczyć tylko i wyłącznie mojej moralności. Zainspirowany mądrością Jezusa zacząłem zmieniać świat od siebie samego, nie zaś od innych. Ale zanim do tego doszło, musiałem dobrze poznać wroga, jakim bez wątpienia było i jest spektrum sposobów na życie, więc pozwoliłem oszukiwać się tym dogmatycznym drzemkom.
Błądziłem w swoim życiu nosząc wiele masek. Byłem prostodusznym katolikiem, pełnym nienawiści satanistą, aktywnym postkomunistą, sympatykiem buddyzmu, bogacącym się materialistą, chrześcijańskim anarchistą oraz odczuwającym ciągły niedosyt agnostykiem, aż w końcu założyłem najbardziej niebezpieczną z masek.
Maskę mistyka