Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ludzie i krowy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2020
Ebook
32,00 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ludzie i krowy - ebook

Wszystkich interesują krowy Dziadka Rycha.

Kiedy jego wnuk Ignaś słyszy, że prędzej krowa nauczy się czytać niż on, postanawia to sprawdzić. Kolejne tygodnie spędza na nauczaniu swoich łaciatych przyjaciółek. Efekty mogą być zaskakujące.

Tymczasem potężny koncern chce wykupić gospodarstwo Dziadka i zbudować na jego miejscu fermę mleczną. I nie przebiera w środkach, by osiągnąć swój cel.

Kto będzie miał największy wpływ na rozwój wypadków? Bystry uczeń, były komandos, uniwersyteccy badacze czy… same krowy?

Powieść, z której kart bije zapach siana, słychać śpiew ptaków, muczenie krów i szczekanie pasterskiego psa.

Pani Lonia, osoba niezwykle cierpliwa, nie wytrzymała i ryknęła na całą klasę:
– Krowa by przeczytała! Jesteś skończonym osłem!
Wracającego do domu chłopca nurtowała plątanina problemów. Zupełnie nie dotknął go osioł, do którego został przyrównany. To co, że ma duże uszy, przynajmniej dobrze słyszy, można mu tylko zazdrościć – pomyślał. Skupił się jednak na krowach i dodał: Sprawdzę, czy Bacha przeczyta, czy ona nauczy się liter. (…) Zobaczymy, czy pani Lonia, zawsze taka mądra, ma rację.
Postanowił działać.


Andrzej Piechocki – profesor nauk biologicznych, z zawodu zoolog, związany z Uniwersytetem Łódzkim, gdzie w latach 1991–2008 pełnił m.in. obowiązki kierownika Katedry Zoologii Bezkręgowców i Hydrobiologii. Jest autorem ponad 150 prac naukowych (w tym 4 książek) poświęconych mięczakom oraz ekosystemom wodnym. Był kierownikiem ekspedycji naukowych UŁ na Saharę (1974-1975) i do Konga (1988). Uczestniczył w wielu krajowych i zagranicznych kongresach naukowych, brał też udział w międzynarodowych projektach badawczych, takich jak „Fauna Europaea” (2000-2004).
Działalność literacką rozpoczął w 2009, publikując pamiętnik z wyprawy na Saharę pt. Ekspedycja. Pozostałe pozycje beletrystyczne w dotychczasowym dorobku autora to: „Ucieczka z Akademii IQ” (2012) i „Obywatel Jan P.” (2018).

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-823-6
Rozmiar pliku: 885 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Bacha i Szalona, foremne jałówki, stały blisko siebie, przeżuwały. W pewnej odległości od nich pasły się Czerwona, Pasiasta i Uparta. Cała reszta leżała koło ogrodzenia albo dreptała wokół studni.

Byk Hektor odganiał gzy ogonem, a w chwilach wytchnienia popatrywał na krowy. Od kilku dni marzyły mu się Czerwona i Uparta, obydwie obiecująco pachnące. Dzielący ich płot był niestety wysoki, zbity z grubych dębowych bali, nie do przeskoczenia ani do rozwalenia. Muszę poczekać, ale będę trzymany na tym drągu, a to odbiera przyjemność – przemknęło przez wielki łeb.

Na sąsiednim pagórku pasły się owce. Przesuwały się zwartą kolumną, „kosiły” trawę, jak na komendę podnosiły głowy, wydawały głośne „M-e-e-e-e” i wracały do czyszczenia łąki. Esencjonalne „M-e-e-e” irytowało Bachę, która nie miała w zwyczaju częstego muczenia. Jej towarzyszka, Szalona, lubiła porykiwać – stąd nazwa nadana przez gospodarza – ale w obecności zaprzyjaźnionej jałówki zmuszała się do milczenia. Nieprzepartą ochotę na rykliwe „muuu” kompensowała cichym postękiwaniem, co Bacha – nader inteligentna krówka – odczytywała jako zachętę do wypasu.

Ruszyły wolno w dół stoku, w stronę aromatycznych kęp kozłka, rumianku i krwawnika, szczęśliwie ominiętych przez stado. Jadły z rozmysłem, odgryzając kiście białych i żółto-białych kwiatów. Znakomite, doskonały smak – uświadomiła sobie Bacha, co odczuwała również Szalona, z trudem powstrzymując potrzebę muczenia.

***

Sierpniowy dzień powoli dobiegał końca, słońce nie grzało już tak intensywnie, a nad lasem pojawiła się mgiełka. Muchy napite krwią odpoczywały na spodniej stronie liści, barwne motyle kończyły swoje wygibasy, szaro-brunatne ćmy ukryte w korze drzew czuły rozkoszne dreszcze związane ze zbliżającą się nocą. Szpaki sunące zwartą gromadą rozpoczynały przedwieczorny taniec. Płynąca po niebie kula zmieniała się w naleśnik, który niespodziewanie przybierał kształt klepsydry, by za chwilę przeistoczyć się w romb albo rozdzielić na dwa strumienie. Bacha i Szalona zadarły łby, podziwiały zawiłe manewry ptaków. „Że też można tak szybko!” – mówił wyraz pyska Szalonej. „Jak na komendę, wszystkie w jedną stronę, zakręt, korkociąg, góra, dół i ptak nie wpadnie na ptaka, jak one to robią, krowy by pospadały” – można było wyczytać ze spojrzenia Bachy. Z podziwu dla zręczności szpaków wydały ryk na dwa głosy. Ich „muuu” popłynęło w dół wielkiej doliny, gdzie spotkało się z odzewem krów rozrzuconych po łąkach.

***

Piaszczystą drogą od strony Mlecznej Woli nadjeżdżał gospodarz w towarzystwie mężczyzny ubranego w garnitur. Obok mężczyzny stała czarna teczka z plakietką z napisem: „Mlecox & Maslox Company, Ltd., Wincenty Buras – agencja prywatna”.

Wóz drabiniasty ciągnęły dumne wałachy – Gniady i Kasztan. Powoził gospodarz, Dziadek Rychu, odziany w roboczy drelich, zabłocone gumiaki i burą cyklistówkę. Wieźli kanki na mleko, kosę – by naciąć trawy dla królików – i świeżo kupiony stołek do dojenia.

– To tu – powiedział Dziadek Rychu, zeskakując z kozła.

– Ładna okolica, tylko dojazd kiepski – zauważył Buras.

– Całe życie tak jeżdżę i jakoś przywykłem, ale ładnie tutaj i krowy mają dobrze, zobacz pan, jakie wypasione.

– Ładnie, nieładnie, krowa nie musi mieć dobrze; ważne, żeby dawała mleko albo buch w łeb i na mięsko. Najlepsza jest polędwica, rostbef i antrykot. Lekko trącone, na ostrym ogniu, żeby jeszcze była krew. Na klarowanym maśle, wskazana cebulka. – Gość się rozmarzył.

– Ja muszę mieć wysmażone, żadna krew… i do tego kupione. Od swoich nie zjem, za bardzo się przyzwyczajam – tłumaczył gospodarz.

– Ale z pana Święty Franciszek, panie Rychu, ho, ho, kto by się spodziewał. Na starość kluski, makaron, rybka-pipka i szczaw; dużo szczawiu widzę na tej łące – powiedział Buras, obrzucając rozmówcę ironicznym spojrzeniem.

Zapadła cisza, gospodarz zdejmował kanki z wozu, gość palił papierosa, od strony studni nadchodziły krowy, żeby się przywitać z Dziadkiem Rychem i powąchać nieznanego gościa. Byk Hektor wpadł w nadzwyczajne ożywienie, stawał na tylnych nogach, kręcił ogonem młynki, walił rogami w ogrodzenie.

– Spokojnie, bysiu, niedawno miałeś Pasiastą i Czarną, no i te dwie od Waliszewskich, nie można bez przerwy skakać na baby – rzucił w jego stronę Dziadek Rychu. – No to co? – zapytał, gdy wszystkie kanki znalazły się pod wiatą.

– Mówiłem, że pole mi się podoba, ale muszę zrobić drogę, postawić murowaną halę, dociągnąć wodę, rury, odpływy, hydraulika, zbiornik na gnojowicę, aparaty do udoju, do tego ubojnia. Kupa kasy. Nie wiedziałem, że dojazd jest po dziurach – powiedział gość.

– Miało być półtorej bańki.

– Tyle nie dam, góra sześćset, no, sześćset pięćdziesiąt, jak dla pana. W drogę muszę włożyć przynajmniej stówę. A hala, a prąd? Sama dojarka jednokonwiowa Delaval, do tego używana, kosztuje dwa i pół tysiąca. Mam tutaj prospekty – dorzucił gość, uderzając w teczkę.

– Można ręcznie, krowy to lubią i są przyzwyczajone.

– Paaanie Rychu, nie bądź pan dzieckiem, to ma być ferma mleczna, dochodowa, nie żadne fiku-miku albo towarzystwo miłosierdzia Vivat Krowy. Sześćset sześćdziesiąt, ostatnia cena.

– Półtorej bańki!

– Wracamy!

Wóz ciągnięty przez Gniadego i Kasztana ginął na zakręcie wyboistej drogi. Dziadek Rychu i Mężczyzna z Teczką jechali w milczeniu. Cwaniak i kombinator – myślał Dziadek Rychu. Jeszcze tu wrócę, poczekam, aż zmiękniesz – obiecywał sobie jego gość.

Bacha i Szalona stały przy płocie, patrzyły na oddalający się wóz. Oparły głowy o zmurszałe deski, łapały zapachy niesione przez wiatr i nagle, jakby umówione, wydały donośny ryk.

Bacha i Szalona, coś wisi w powietrzu – pomyślał hodowca, słysząc przeciągłe „muuu”.II

Ignaś Szczerba, wnuczek Pana Rycha, był uczniem drugiej klasy. Lubił chodzić do szkoły, ale nie lubił odrabiać lekcji, zwłaszcza pisać w zeszycie, bo litery wychodziły mu krzywe. Czas spędzał głównie nad rzeką i na przyległych łąkach, gdzie z kolegami łowił ryby, rzucał kamieniami w kuropatwy albo bujał się na huśtawce zawieszonej na ogromnym dębie.

Ulubionym zajęciem Ignasia i grona jego kolegów była jednak gra w piłkę nożną, której oddawali się popołudniami i wieczorami, aż do zapadnięcia zmroku. Boisko wyznaczyli na łące sołtysa, który od wielu lat nie miał żadnej krowy, owcy ani kozy.

Nie znoszę przeżuwaczy, nie lubię wiecznego ruszania pyskiem – zwykł uzasadniać stan swojego inwentarza. Wolne od urzędowania chwile poświęcał hodowli świń i studiowaniu Słownika wyrazów obcych, który opanował prawie w całości. „Mięso musi mieć ryj i zakręcony ogonek” – brzmiała dewiza sołtysa.

– Trzoda chlewna nie wymaga stałego wypasu, niech chłopcy sobie grają, jestem spolegliwym altruistą, rzecz ma inny kaliber – odpowiadał na pytania zdziwionych sąsiadów. – Jak pole będzie potrzebne, to ich przegonię, je prends mon bien où je le trouve – dodawał niekiedy, co wprowadzało rozmówców w zdumienie.

***

Boisko było pochyłe, ale dało się na nim grać. Wiatr wiejący najczęściej od zachodu, pod górkę, wyrównywał szanse walczących stron. Zamiast bramki stały dwa kamienie, środek wyznaczało koło wysypane azotoxem, a auty markowały wbite w ziemię gałęzie. Ignaś szalał w ataku, strzelając zwykle kilka goli; niekiedy biegał w obronie, a nawet stawał w bramce.

Grę przerywały sprzeczki i awantury: ręka umyślna czy nastrzelona, korner, spalony czy może aut. Ignaś wracał do domu zmęczony, zjadał kolację przygotowaną przez babcię i walił się spać. Mama Klaudia, ekspedientka w Słoneczku, wracała późno do domu, ojciec Jan Szczerba, mechanik, do godzin nocnych naprawiał traktory, dziadek zajęty był krowami. Opiekę nad wnuczkiem sprawowała babcia, która już dawno zgubiła okulary, przez co nie była w stanie śledzić tego, co Ignaś wypisywał w zeszycie, albo czy nie zmyślał sobie czytanki. Efektem bezradności babci, zapracowania rodziców oraz temperamentu Ignasia były w większości marne wyniki szkolne; z pisania i czytania dostawał dwójki, ale z rachunków był doskonały.

***

Pani Lonia Korpal, wychowawczyni, dokładała wszelkich starań, by Ignasia – zdolnego i miłego chłopca – przywołać do porządku. Zwracała mu uwagę, zostawała z nim po lekcjach, robiła wpisy w dzienniczku. Zdecydowała się nawet na list do babci, Agaty Szczerby, nie znając tajemnicy zgubionych okularów. List pozostał niestety bez odpowiedzi, bo babcia w swej poczciwej naiwności wzięła go za opóźniony kwit z elektrowni.

Pewnego przedpołudnia, gdy Ignaś, wywołany do tablicy, biedził się nad odczytaniem słów: WARSZAWA, KOTEK i LIS napisanych wielkimi literami, pani Lonia, osoba niezwykle cierpliwa, nie wytrzymała i ryknęła na całą klasę:

– Krowa by przeczytała! Jesteś skończonym osłem!

Wracającego do domu chłopca nurtowała plątanina problemów. Zupełnie nie dotknął go osioł, do którego został przyrównany. To co, że ma duże uszy, przynajmniej dobrze słyszy, można mu tylko zazdrościć – pomyślał. Skupił się jednak na krowach i dodał: Sprawdzę, czy Bacha przeczyta, czy ona nauczy się liter. Zobaczymy, czy pani Lonia, zawsze taka mądra, ma rację.

Postanowił działać.

***

Na wielkim kawałku dykty, korzystając z pomocy Franka Kolendy, szkolnego prymusa i wzorowego ministranta, wykaligrafował słowo „Siano”. Na mniejsze płaty sklejki nanieśli litery: „S”, „I”, „A”, „N”, „O”. Gdy skończyli szykowanie tablic, Franek pobiegł do kościoła, bo zaczynało się wieczorne nabożeństwo, a Ignaś został sam z krowami.

Podszedł do Bachy, podsunął pod pysk tablicę, powiedział głośno:

– S-i-a-n-o.

Bacha obwąchała dyktę, wydała z siebie ciche „muuu” i wróciła do przeżuwania.

Wezmę cię sposobem, krówko – zadecydował. Pobiegł do stodoły, wyrwał kilka garści najlepszego siana i natarł nim sklejkę. Bacha zachowywała się jakby inaczej. Omiotła nozdrzami dyktę, dotknęła jej językiem – widać było, że zwietrzyła smakołyk.

Ignaś, powtarzając: „Siano, siano, siano”, podał jej garść przysmaku. Bacha łapczywie chwyciła wiązkę, rozglądając się za następną porcją. Ignaś jednocześnie wymachiwał tablicą, wykrzykiwał: „Siano-siano, mniam-mniam” oraz zbliżał się i oddalał od Bachy, która wykazywała wyraźne zainteresowanie jego zachowaniem. Odwrócona od żłobu, stojąc na napiętym łańcuchu, śledziła uważnie jego ruchy.

Ignaś sięgnął po następną porcję, podetknął pod pysk „uczennicy”, mówiąc głośno i dobitnie: „Siano!”. Czynność powtarzał kilka razy.

Bacha robiła postępy. Przy każdym okrzyku „Siano!” napinała łańcuch, wyciągała łeb, wietrzyła nozdrzami i ruszała uszami.

– Brawo, brawo! – triumfował Ignaś.

Również Szalona, pastwiskowa przyjaciółka Bachy, wyglądała, jakby brała udział w spektaklu. Odwrócona od koryta, kopnęła w pustą bańkę, przyglądając się dziwnym eksperymentom. Zapomniała nawet odganiać muchy, które, korzystając z zauroczenia krowy, obsiadły gęsto jej grzbiet, gryząc niemiłosiernie.

Kontynuację eksperymentu przerwało pojawienie się babci, która wkroczyła do obory z połajanką:

– Marsz na kolację, łobuzie, siadać do lekcji, dość mamy z tobą kłopotów, podobnie pani Lonia, twoja nauczycielka! I co ty tu robisz w tym gnoju? Upaprałeś koszulę, zawalałeś spodnie, nie mówiąc o skarpetkach i butach. Uciekaj do domu, jak dziadek tylko dokończy piwo, będzie dojenie!

***

Następnego dnia, zaraz po powrocie ze szkoły, Ignaś wymknął się do krów. Wygrzebał spod słomy płaty dykty, starannie je oczyścił, napisy pociągnął kredą i pobiegł po świeżą porcję siana.

Bacha i Szalona, uwiązane tym razem obok siebie, jakby na niego czekały. Pochyliły łby do głaskania, serdecznie wąchały, wydawały zgodne sapanie. Ignaś wskazał napis Siano, a one spojrzały na stołek, gdzie spoczywała pachnąca wiązka. Powiedział: „Siano”, a przyjaciółki odezwały się gromkim „muuu”, co postawiło na nogi wszystkie krowy w oborze.

– Jest nieźle, rozumieją, teraz trzeba je uczyć liter. Poproszę o pomoc kolegę ministranta – postanowił.

Franek przypomniał Ignasiowi litery:

– „S” to wężyk, „I” to pałeczka, „A” rozkraczony daszek z beleczką, „N” dwie kreski połączone skosem, a „O” to zwykłe kółko, niekiedy podłużne. Nie pomyl, pokazuj po kolei, przy krowach sam się nauczysz liter, pani Lonia będzie im wdzięczna. Pa, lecę, już dzwonią na różaniec!

***

Ignaś rozpoczął kolejną fazę eksperymentu. Kilka razy podnosząc tablicę, mówił „siano”, wskazując na leżącą obok niego stertę. Bacha i Szalona obserwowały go z uwagą, przenosząc wzrok z Ignasia na napis i ponętną kupkę.

Chłopiec sięgnął po garść karmy naszpikowanej ziołami, machnął nią przed oczami zwierząt, powtarzając: „Siano, siano, siano, ssssss” – i włożył ją do krowiego pyska. Zachęcone krowy zbliżyły się do Ignasia, który trzymając dyktę z literą „S”, wkładał im do paszcz kolejne porcje, sycząc przy tym donośnie.

Nagle zauważył, że na jego wyraziste „Sssss” Bacha rusza prawym kopytem, a Szalona z uwagą jej się przygląda. Po chwili obydwie, równo jak w balecie, reagowały na jego syczenie, zerkając na tablicę z wypisaną literą.

– Rozumieją, nauczyły się „S”, jutro następne bukwy – skonkludował i poszedł do domu, gdzie z kolacją czekała babcia.

Ochoczo napisał w zeszycie pięćdziesiąt razy „sosna” – ćwiczenie zadane przez panią Lonię jako kara za lenistwo. Wszystkie litery były równe, żadna nie wychodziła za linię.

Przy krowach można się wiele nauczyć; Franek miał rację, warto mieć takiego kolegę – pomyślał, zasypiając.

***

Nauka samogłoski „I” przebiegała podobnie. Krowy najpierw ujrzały napis Siano, co zostało wzmocnione porcjami karmy. Trzymając w ręku kolejne wiązki, Ignaś machał nimi przed zwierzęcymi pyskami i powtarzał:

– Igła, indyk, Indianin, siiiiiano… iiiii. – I wkładał je do krowiego pyska.

Bacha i Szalona okazały się bardzo pojętne, a „I” wyraźnie przypadło im do gustu. Krótko po rozpoczęciu ćwiczeń jak na komendę machały lewym kopytem, dając do zrozumienia, że poznały nową literę.

Nauka „A”, „N” i „O” powodowała komplikacje związane z pozostałymi mieszkankami obory. Na widok Ignasia sięgającego po tablice krowy podniosły gromki ryk, szarpiąc przy tym łańcuchami, kopiąc w kraty i bańki.

Zazdrość albo nienawiść, Bacha i Szalona muszą poczekać – pomyślał chłopiec, biegnąc do stodoły po siano. Przesuwając się wzdłuż żłobów, wyszarpywał garści karmy z dźwiganej sterty i podsuwał pod łakome pyski, powtarzając:

– Nie będziesz analfabetką, najwyższy czas na szkołę, zaczynamy od „siiiaaano”.

Naukę postanowił prowadzić dwójkami, zaczynając od Krychy i Upartej, sąsiadek zaprzyjaźnionych jałówek. Wybrane krowy nie pojmowały sensu edukacyjnych zabiegów. Chwytały ochoczo siano, odwracając łby od poglądowej tablicy, i zamiast patrzeć na litery, odganiały ogonami muchy albo waliły kopytami w klepisko. W jednej chwili straciły zainteresowanie wysiłkami Ignasia, gdy z sąsiedniej obórki rozległ się ryk Hektora, wzmocniony odgłosami łomotania w ogrodzenie. „To jest prawdziwy gość” – zdawały się mówić ich podniesione głowy i wyprostowane sylwetki.

Na domiar złego Ruda, wojownicza sztuka z końca obory, wyrwała hak razem z łańcuchem i z pochylonym łbem ruszyła w stronę Bachy. Już miała uderzyć rogami, gdy łańcuch zaczepił się o belkę, co ocaliło delikatną krówkę. Rozwścieczona Ruda donośnie ryczała, a jej gniewne muczenie podchwyciły wszystkie zwierzęta. Niespotykane odgłosy poderwały gospodarza, który wpadł do obory, wołając:

– Rany boskie, gzy albo szerszenie!

Wystraszony Ignaś, ukryty za belami słomy, obserwował dziadka wpatrzonego w dziwaczną tablicę.

– „Siano, siano”. Skąd to się wzięło? Równe litery, ładnie napisane, więc to nie sprawka wnuczka – powiedział głośno Dziadek Rychu.

Wielkie było jego zdumienie, gdy Bacha i Szalona, pobudzone słowami, odwróciły się w jego stronę, wybijając rytm kopytami. Jezu, one tańczą – pomyślał pan Rychu i wybiegł przerażony na gumno, gdzie żona wywieszała pranie.

– Coś taki blady? – zapytała Babcia Agata.

– Jak powiem, to nie uwierzysz!

– Wątroba, za dużo piwa, Rychu, zawsze to mówię.

– Nie, całkiem co innego, kobito!

– Mów!

– W oborze krowy tańczą, zobacz.

– Na starość rozum ci odjęło, idź do lekarza albo do księdza, najlepiej jedno i drugie.

– Mówię, wejdź, sama zobacz!

Babcia Agata uważnie zlustrowała oborę. Wszystkie sztuki stały przy żłobach, ostentacyjnie przeżuwając. Tylko Ruda, podzwaniając łańcuchem, spacerowała między koleżankami.

– Ja ci dam łazić po oborze, myślisz, że wszystko ci wolno! – zawołała Babcia, uderzając Rudą bacikiem.

Te rude to jednak są wredne, zawsze tak myślałam – przemknęło jej przez głowę.

– Patrzcie, wyrwała hak, za karę przywiążę cię do słupa – rzuciła w kierunku zawadiackiej krowy.

Kiedy znalazła się na podwórku, zobaczyła męża siedzącego na krześle, z głową podpartą rękami.

– Nie martw się, Rychu, jesteś zmęczony, stąd te twoje omamy. Krowy są całkiem w porządku. W zeszłym tygodniu wołałeś: „Agata, patrz, na płocie siedzi żbik”, a to był zwykły kotek, tyle że gruby i z wielkim łbem, pamiętasz? Myślę, że musisz wypocząć. Wyjedźmy do sanatorium. Tobie pomoże na nerwy, a mnie na oczy.

– Sanatorium nie dla nas, drogo i nie wiadomo gdzie i jak to się załatwia – stwierdził ze smutkiem Dziadek Rychu.

– Jest takie, Chłopska Krzepa, specjalnie dla rolników, podobno w Nałęczowie. Mówili u fryzjerki, tam człowiek wszystkiego się dowie. Proszę cię, Rychu, jedźmy.

– A kasa?

– Dobrze sprzedałeś mleko, wystarczy. A może wypali interes z polem na górce.

– Kto się zajmie Ignasiem? Do końca się zbisurmani, jak ciebie nie będzie.

– Klaudia dopilnuje chłopaka, remontują sklep, przez miesiąc będzie miała wolne.

– Zgoda, Aguś, ty umiesz człowieka przekonać, przynieś piwo!

***

Nieobecność dziadków sprzyjała dalszym eksperymentom Ignasia. Gdy wznowił nauczanie krów, spostrzegł odmienną reakcję obory. Wojownicza Ruda stała się pokorna, a przewodniczki stada – Czerwona i Uparta – popatrywały na Bachę i Szaloną z nieukrywanym podziwem. Gdy stado wychodziło na pastwisko, przewodniczki zwlekały z opuszczeniem obory – czekały, aż przez wrota przejdą nowe gwiazdy. W czasie przemarszu nie wysuwały się na szpicę, ale ginęły wśród innych krów, robiąc miejsce podziwianym koleżankom.

– Co się dzieje? Te młode idą przodem, a doświadczone człapią w tyle – dziwił się Zięba Jan, który zastępował Dziadka Rycha.

Na łące Bacha i jej przyjaciółka spasały najlepsze kąski. Opychały się rumiankiem, świeżutkim szczawiem, zieloną życicą i białą koniczyną. Inne krowy skubały marną łąkę pod ogrodzeniem, pogryzając łykowatą szczotlichę, pokrzywy i osty, sięgając nieśmiało po pożywną kostrzewę i tymotkę. Widać było, że oszczędzają smakowite kąski dla młodych liderek.

***

Wyjątkowe juniorki – Bacha i Szalona – robiły wielkie postępy w nauce czytania. Szybko przyswajały sobie litery i rozumiały już takie słowa jak „siano”, „stodoła”, „sosna”, a nawet „zając”, „traktor”, „udój”, „opona”, „żłób” i „bańka”. Inne krowy pojmowały niewiele albo udawały, że szkolenie przerasta ich możliwości. „Jesteśmy tępe, mało pojętne, naszym powołaniem jest przeżuwanie” – zdawał się mówić wyraz ich oczu i opór, jaki demonstrowały, napinając łańcuchy.

Wyjątkiem była dorodna Rzepicha obdarowana wielkim wymieniem, słynna w całej okolicy z produkcji mleka, wyróżniona złotym medalem za rekordowy wynik w konkursie w Bydlnicy.

– Trzydzieści litrów z rannego udoju, brawo gospodarz, pan Ryszard Szczerba, dla mnie osobiście pan Rychu, i jego zwycięska Rzepicha! – ogłosił wówczas wynik sam prezes Mlecoxu & Masloxu.

Rzepicha pasła się w pobliżu Bachy i Szalonej, zyskując ich podziw i akceptację. Mowa ciała bystrych jałówek wskazywała na „Zapraszamy”, co ze względu na brzemię jej wymienia było dla rekordzistki niemałym wyzwaniem. Gdy one robiły trzy kroki, ona ledwo podnosiła nogę, gdy one radośnie brykały – ona rozważnie stała. Dydaktyczne pomysły młodego „profesora” chwytała jednak w lot, przyswajając bez trudu słowa i litery. Musiała mieć poczucie humoru, bo jako jedyna zarechotała, gdy Ignaś opowiedział dowcip o krowach. Rozśmieszały ją też drobniutkie wymiona jałówek, przy których jej mleczne wymię wyglądało nad wyraz szacownie.

Jesteście takie szczuplutkie, ale niedługo spotkacie się pewnie z Hektorem. Zobaczymy, jak zmieni się wasz wygląd. Życzę wam po cielaczku i, nie ukrywam, zazdroszczę – zdawała się myśleć, pogryzając trawę.

Jedyną przeciwniczką liderek była złośliwie nastawiona Ruda, co przejawiało się porykiwaniem, zastawianiem drogi, szczypaniem w bok i próbami bodzenia. Prowokowała nawet psa Bobika, wiernego pomocnika pastucha Zięby Jana, do podgryzania krów i łapania ich za ogon, co okazało się bezskuteczne. Bobik wiedział, co się święci, i natychmiast pomknął do pryncypała meldować o sytuacji. Doświadczony pasterz krzyknął coś po krowiemu, strzelając przy tym z bata, i Ruda w podskokach pomknęła pod ogrodzenie, udając niewiniątko.

– Musita być grzeczne. Jak nie, to walę po gnatach – ostrzegał zwykle stary Zięba, co zwierzęta przyjmowały z pokornym zrozumieniem.

***

Nauka czytania prowadzona z krowami miała korzystny wpływ na postępy szkolne Ignasia. Marny do tej pory uczeń poprawił się w czytaniu i pisaniu, co nie uszło uwadze pani Loni. Kiedy bez zająknienia przeczytał czytankę Jola i Karol zbierają grzyby w lesie, była niezwykle zadowolona, a gdy bez błędu napisał na tablicy trudne słowa, wpadła wprost w zachwyt. Zamieściła entuzjastyczny wpis w dzienniczku, chwaląc przy okazji babcię za trud włożony w rozwój zdolnego, miłego, ale jak dotąd „nieusłuchanego” chłopca.

– To nie babci zawdzięczam, ale krowom, miała pani rację, one potrafią czytać i zmusiły mnie do pisania na dykcie – oznajmił Ignaś zdumionej wychowawczyni.

– Żarty żartami, Ignasiu, ale do osób dorosłych, zwłaszcza nauczycieli, trzeba zwracać się z szacunkiem, pamiętaj – powiedziała pani Lonia, wychodząc z klasy.

Nie zasłużył na ten wpis, trochę przesadziłam – myślała, przerzucając kartki dziennika.

***

Tymczasem Babcia, zaopatrzona w nowe okulary, wysłała entuzjastyczny list z Nałęczowa, adresowany do synowej Klaudii. Można w nim było przeczytać, że sanatorium Chłopska Krzepa jest bastionem nowoczesnej medycyny i źródłem rozkoszy:

Leżę w borowinie, unoszę się w wannie z bąbelkami, na koniec robią mi masaż. Na drugi dzień puszczają z rurki mróz w kolana, ładują prądy na plecy i robią coś, co się nazywa pole magnes albo podobnie. Odpoczywasz i nic cię nie boli. Masażysta Lolek jest przystojny jak James Bond, kobity lecą na niego jak szalone, nie musi się chłop wysilać, ma każdą, jaką chce. Tobie, Klaudia, jak cię znam, na pewno by się podobał (nie bój się, nie powiem Jankowi). Nawet mój jest zazdrosny, jak idę na masaż, chociaż bez powodu.

Chwaliła też jedzenie:

Śniadanie – szwedzki stół, jesz, ile chcesz, a wszystkiego jest nawalone; na obiad kotlety, zrazy, kaczki dziwaczki i inne frykasy; ryb nie jem, bo ości i jestem obrzydliwa; podwieczorek – ciastka, placki albo lody; kolacja znowu na ciepło. Boję się, że zrobię się od tego gruba.

W dalszej części listu wspomniała o efektach zabiegów na zdrowie Dziadka Rycha:

Szybciej chodzi, nie stęka i przeszły mu te omamy z krowami. Już się bałam, że dostał bzika, jak się upierał, że one tańczą w oborze, a one stały przy żłobach i żuły jak zawsze. Niestety wciąż pali, chociaż zabronione, i chodzi na piwo. Znalazł se koleżkę, spod Grudziądza, też hodowca bydła, tyle że mięsnego, czyta się to jak samochód limuzine, a pisze limousine. Cały dzień rozmawiają o krowach, aż robi się słabo. Ten kolega, nie powiem, grzeczny, ale coś mi mówi, że trochę wredny; słyszałam, jak na boku strugał balona z Rycha.

Fragment listu dotyczył Ignasia:

Nie pozwól, żeby do nocy latał za piłką, niech odrabia lekcje, i żeby nie łaził do obory, bo się upaprze. Jak już musi, bo on lubi krowy, niech ubierze kalosze i ten kubrak dziadka. Wracamy za tydzień, dostaniesz w prezencie haftowaną serwetkę, dla Ignasia mam góralską laskę, Jankowi kupię pół litra, nie pamiętam – czy on lubi jarzębiak?

Pa, Babcia Agata

***

Wiadomość, że dziadkowie wracają, zmobilizowała Ignasia do dalszych działań. Przystąpił do nauki przymiotników, tym razem w towarzystwie Frania jako świadka, który wdrapał się na stertę słomy, skąd była lepsza widoczność.

Gdy zjawili się w oborze, wszystkie krowy – jakby na powitanie – odwróciły głowy w ich stronę, tylko Ruda ostentacyjnie leżała, przeżuwając. Ignaś konsekwentnie udawał, że tego nie widzi. Niech krówsko kombinuje, że jest taka ważna; jak zrozumie, że jest głupia, będzie za późno, żeby zmądrzeć – pomyślał.

Stanął na beczce po lepiku, mówił pełnym głosem, żeby cała obora słyszała. Z książki dla piątej klasy wypożyczonej od Briana, syna sołtysa, wypisał najważniejsze przykłady, które właśnie ćwiczył ze zwierzętami. Mówił: „Długi”, demonstrując tyczkę, mówił: „Krótki”, wymachując klockiem, krzyczał: „Biały!”, wskazując na pokrytą wapnem ścianę, co kontrastował „czarnym”, potrząsając kaloszem dziadka. Ryknął: „Głośno!”, podrywając na równe nogi nawet osowiałe zwierzęta, wyszeptał: „Cicho”, prowokując odruch nasłuchiwania.

Stado reagowało podobnie jak przy nauce liter i rzeczowników. Bacha, Szalona i Rzepicha chwytały wszystko w lot, część krów udawała zainteresowanie, jednak w miarę trwania zajęć przechodziły do odganiania much, czochrania się o słupy, robienia kup i brzęczenia łańcuchami. Jeszcze inne pozostawały obojętne, uczestnicząc w zajęciach na leżąco lub patrząc tępo w żłób.

Z tymi nic nie zdziałam, sprawdzę, co skapowały przewodniczki – pomyślał Ignaś. Popędził Bachę i Szaloną na podwórko, co zrobiły bezzwłocznie, i – jak im kazał – zatrzymały się pod stodołą. Kłopot był z Rzepichą, która, obarczona ogromnym wymieniem, kroczyła dostojnie, prowadzona na długim łańcuchu.

Gdy cała trójka znalazła się blisko siebie, uwolniona z jarzma Rzepicha chrapliwie zarechotała, żartując ze swoich ograniczeń, na co jałówki odpowiedziały kurtuazyjnym pobekiwaniem. Tyczka, klocek, czarny kalosz dziadka i pomalowana na biało dykta stały pod ścianą stodoły w kilkumetrowych odległościach. Dla przejrzystości eksperymentu stojące tam od zawsze grabie, łopatę, widły i taczkę chłopiec ukrył w komórce. Krowy z uwagą obserwowały poczynania „maestra”, który uroczyście ogłosił:

– Uwaga, zaczynamy! – A potem mocnym głosem powiedział: – Biały.

Bacha i Szalona w jednej chwili podeszły do dykty, a Rzepicha podreptała w stronę jabłonki spryskanej wapnem.

– Brawo, krowy! – ucieszył się Ignaś i wyrecytował: – Długi.

Cała trójka ruszyła w stronę tyczki, przy czym młodsze grzecznie poczekały na starszą koleżankę. Rozumieją, rozumieją, pani Lonia jak zawsze miała rację – pomyślał eksperymentator. Gdy przyszła kolej na „krótki” i „czarny”, zwierzęta zachowały się podobnie.

Kłopoty powstały przy komendach akustycznych. Gdy Ignaś ryknął: „Głośno!”, Bacha i Szalona podskoczyły, a Rzepicha jakby skuliła się w sobie; na „cicho” krowy strzygły uszami, szukając źródła szeptu.

Jest dobrze – pomyślał Ignaś – cała trójka zdała egzamin. A co z innymi krowami? To jest po prostu kadra, one nauczą inne zwierzęta, mniej bystre albo leniwe. Są osobniki zdolne i tępe, tak samo jak wśród ludzi. Ja sam nauczyłem się pisać przy Franku, bo jest ode mnie mądrzejszy i do tego jeszcze pobożny. Kolej na czasowniki, zaimki i spójniki – postanowił, przeglądając w myślach wypożyczoną czytankę.

***

Sukcesy w edukacji krów korciły Ignasia, by jeszcze raz podzielić się nowiną z panią Lonią. Niech zobaczy na własne oczy, jak odczytują litery i rozumieją słowa, przecież to ona, wychowawczyni, podsunęła pomysł z krowami, to jej sukces – pomyślał. Namówił Franka, żeby asystował w rozmowie z nauczycielką.

Spotkanie odbyło się na dużej przerwie. Pani Lonia stała przy klombie, coś tłumaczyła dziewczynce w białych kokardach.

– Proszę pani, proszę pani, krowy mojego dziadka naprawdę potrafią mówić, może pani zobaczyć – rozpoczął Ignaś, gdy dziewczynka pobiegła do koleżanek.

– Mówiłam ci już, Ignasiu, że z dorosłych nie można żartować. Myślałam, że to zapamiętałeś – powiedziała pani Lonia z wymuszonym uśmiechem.

– Sam widziałem, on nie kłamie, on je naprawdę nauczył. Tyle że mówią po krowiemu, to znaczy, że rozumieją i pokazują różne rzeczy.

– Zmyślasz, Franiu, bo coś z kolegą knujecie. Do czego jest wam potrzebna nauczycielka?

– Ignaś chce, żeby pani widziała. On powiedział, że pani go do tego sprowokowała, prawda, Ignaś?

– Bo pani mówiła, że krowy się prędzej nauczą niż ja.

– Czego nauczą?

– Czytania. A ja nauczyłem krowy!

– To prawda, sam widziałem – przytaknął ponownie Franek.

***

Naciskana przez uczniów pani Lonia obiecała uczestniczyć w zabawie, zaciekawiona tym, co sprytnego wymyślili chłopcy. Franek, najlepszy uczeń i do tego wzorowy ministrant, gwarantował, że popis nie będzie niestosowny.

Pokaz z krowami ustalono na sobotnie popołudnie, dzień przed powrotem dziadków z Nałęczowa. Mama Klaudia miała remanent w sklepie, ojciec jak zwykle naprawiał traktory. Zięba Jan z żoną i córkami przychodził na wieczorny udój dopiero o zmroku. Na eksperyment mieli około dwóch godzin.

Gdy w trójkę weszli do obory, krowy jak zwykle stały lub leżały, żadna nie wykonała gestów powitalnych.

– No więc zaczynaj – powiedziała pani Lonia, oparta o ścianę.

Ignaś podniósł tablicę z napisem Siano, ale krowy pozostawały obojętne, nawet Bacha i Szalona spoczywały, leżąc na słomie i leniwie przeżuwając. Gdy Ignaś postawił je na nogi i głośno mówił „S”, nie wykonały tanecznych gestów kopytami, świadczących o rozpoznaniu litery.

– Spróbuj z przymiotnikami. – Franek chciał ratować sytuację.

Ustawili wybrane przedmioty pod stodołą, pogonili Bachę i Szaloną na gumno. Krowy, zamiast spokojnie stać, popędziły w stronę płotu, rycząc wniebogłosy.

– Długi! – zawołał Ignaś, co pozostało bez jakiejkolwiek reakcji. Krowy obgryzały nasturcje rosnące pod oknami, lekceważąc tyczkę widoczną pod ścianą.

Franek, wspierając kolegę, krzyczał:

– Biały!

Ale jałówki ruszyły w kierunku studni, żeby napić się wody z wiadra.

– Klapa – wyrzucił z siebie Franek.

Szczeniacki wygłup – pomyślała pani Lonia, otwierając furtkę.

– Głupie wariatki, zniszczyłyście mi życie, chyba się powieszę w stodole, a was wyślemy na ubój! – złorzeczył Ignaś, zaganiając Bachę i Szaloną do obory.

***

Gdy dziadkowie doprowadzili się do porządku po powrocie z sanatorium, spostrzegli, że z Ignasiem dzieje się coś niedobrego. Był smutny, chował się po kątach, nie cieszył się nawet z góralskiej laski.

– Czy coś się stało, Ignasiu? – pytała zaniepokojona Babcia.

– Daj chłopakowi spokój, prędzej czy później mu przejdzie, a prawdy i tak się nie dowiesz – wtrącił się Dziadek Rychu.

– A ty coś wiesz, Klaudia? – indagowała Babcia.

– Ja? Gdzie tam. Cały dzień pranie, gotowanie, kury, krowy, a teraz ten renamanent, skąd mam wiedzieć? Do tego chłop do nocy robi w warsztacie, przychodzi ufajdany, jak tu żyć? – odpowiedziała synowa.

Sytuację wyjaśniło pojawienie się pani Loni, która – jako osoba taktowna – zapowiedziała wizytę przez komórkę. Skrępowana tym, co chciała oznajmić, rozpoczęła rozmowę od kuracji w Chłopskiej Krzepie. Pytała o ceny, zabiegi, posiłki, fachowość personelu i jednoosobowe pokoje, bo z kimś obcym nie zawsze chciałoby się mieszkać. Interesował ją też charakter samego Nałęczowa, czy zmienił się w bardziej „rozhukany”, czy – daj Boże – jest jak dawniej spokojny, taki, jaki pamiętała z dzieciństwa.

W miarę trwania rozmowy dziadkowie nabierali przekonania, że wychowawczyni wybiera się na kurację zdrowotną. Byli zaszokowani, gdy dała do zrozumienia, że celem wizyty jest wyjaśnienie dziwnych zachowań wnuczka.

– Miły chłopiec i na ogół grzeczny, trudno mu coś zarzucić, ale niepokój budzą jego fantazje. On twierdzi, że państwa krowy rozumieją ludzką mowę, i uważa, że on je tego nauczył.

– Właśnie, właśnie, sam miałem takie zdarzenie! – wyrwał się Dziadek Rychu, ale szybko uspokoiła go żona:

– Nie po to byłeś w sanatorium, Rychu, żeby pieprzyć androny, przestań się wtrącać i słuchaj nauczycielki.

Pani Lonia opowiedziała historię z nieudanym występem krów, kiedy nawet bystre jałówki nie przejawiały ochoty na nawiązanie kontaktu z „trenerem”, nie mówiąc o ociężałych sztukach. Bacha i Szalona brykały po podwórku, obgryzały nasturcje i piły wodę z wiadra, co w najmniejszym stopniu nie potwierdzało zapowiedzi Ignasia.

– Kiedy ja… – Dziadek Rychu zerwał się z krzesła.

– Przestań, nie po to się leczyłeś, myślałam, że ci przeszło, a tu po staremu. Aż się prosisz, żeby iść do „czubków”! – krzyknęła Babcia, waląc pięścią w stół.

Serdeczna rada pani Loni wskazywała na konieczność konsultacji u psychiatry, a przynajmniej u psychologa, specjalisty od młodzieży w okresie dorastania.

– Miejmy nadzieję, że to nic poważnego, jak, dajmy na to, początki schizofrenii, psychozy maniakalno-depresyjnej albo paranoi – powiedziała nauczycielka, wychodząc.

***

Dziadkowie, przerażeni możliwą diagnozą, z miejsca sięgnęli po środki zaradcze. Nadzieją był Benedykt K., historyk, profesor Jagiellonki, wykładowca i autor podręczników, którego Rychu, wzorowy hodowca krów, od lat zaopatrywał w mleko.

Gustowny dom uczonego z widokiem na Wisłę leżał całkiem niedaleko, więc Dziadek Rychu poszedł tam po radę, dźwigając sowicie wypełnioną kankę.

Po rozmowie o krowach, klimacie – „Gdzie tam, panie, ocieplenie, jak stale zimno i pada” – polityce i rosnących kosztach utrzymania przeszli do sedna sprawy. Profesor K. obiecał pomoc kuzyna, psychologa, który szczęśliwym trafem wybierał się z wizytą nad Wisłę.

– Będziemy łowić ryby, popijać wódeczkę i smakować najlepsze w Polsce mleko. A może, panie Rychu, znajdą się też panienki – powiedział ze śmiechem profesor i po chwili dodał: – Konsultacja na pewno się odbędzie, zadzwonię na komórkę, by ustalić dzień i godzinę, mam numer pani Agaty. Niech ktoś przyjdzie razem z wnuczkiem, to ważne.

***

Zdzisław K., wybitny psycholog, kandydat na członka PAN-u, był miłym i kontaktowym mężczyzną. Sympatię budził atrakcyjny wygląd tego pięćdziesięciolatka: wysoki wzrost, czupryna bez śladów zakoli, wspaniałe białe zęby i szczery uśmiech, którym zjednywał rozmówców, pacjentów… oraz panienki i dojrzałe kobiety. W przeciwieństwie do wiecznie pochylonego „kuzyna znad Wisły” trzymał się prosto jak struna.

– Drżyjcie, ryby, Tyczka i Ogórek wypływają na łowy – mówili wędkarze, gdy razem wsiadali do łódki.

Pan Rychu i Ignaś, obaj odświętnie ubrani, czuli tremę przed czekającą ich rozmową. Gdy spieszyli na spotkanie, Dziadek nieustannie powtarzał:

– Nie mów głupot, nie wyrywaj się z gadaniem, poczekaj, aż cię zapytają.

– Słyszę to chyba dziesiąty raz, sam uważaj, bo wiadomo, że lubisz coś chlapnąć – odpowiadał wnuczek.

Zdenerwowanie natychmiast ustąpiło, gdy serdecznie przywitali ich profesorowie, wskazując przygotowane miejsca. Dziadka usadowili pod filodendronem na skraju werandy, a Ignasia przy małym stoliku.

– Może kawki? – zapytał Benedykt K., przesuwając swój fotel w stronę Dziadka Rycha. – Z mleczkiem od taaakiego hodowcy zawsze jest doskonała – dodał, stawiając na biurku filiżanki, dzbanuszek i ciasteczka.

Tymczasem psycholog nawiązywał rozmowę z Ignasiem. Pytał o klasę, o kolegów i koleżanki, czy lubi sport – „nogę” czy inne dyscypliny – a także o wybrane przedmioty szkolne i o to, kim by chciał być, gdy skończy naukę. Interesował się też zdrowiem chłopca, ulubionymi potrawami, czy bez trudu zasypia, co mu się śni i czy miewa przywidzenia. Z tekturowej teczki wyciągał rozmaite rysunki, prosząc chłopca, by powiedział, co mu przypominają, albo kazał grupować figury geometryczne lub łączyć je liniami. Razem rozwiązywali test nazywany skalą samooceny depresji Zunga; profesor czytał, a chłopiec udzielał odpowiedzi. Wynik był bardzo korzystny dla Ignasia, bo dwadzieścia trzy uzyskane punkty znaczyły „Nie ma się czym martwić”. Tylko kwestia numer jeden – „Uczucie niepokoju oraz zdenerwowania, jakie ostatnio odczuwam, są u mnie większe niż zazwyczaj”, określona przez Ignasia jako „Często się zdarza” – zaniepokoiła profesora.

– Dlaczego? – zapytał.

– Przez te krowy, co mówią i znają litery – odpowiedział Ignaś.

– Jak to „mówią”? – zapytał profesor, wyraźnie ożywiony.

– Po krowiemu, pokazują nogą albo pyskiem, wygląda to tak, jakby tańczyły. Rozumieją też słowa: jak mówię „biały”, to idą do białego, jak mówię „długi”, to się gapią na tyczkę.

– Skąd więc zdenerwowanie, niepokój?

– Bo mnie złośliwie oszukały. Jak chciałem pokazać pani Loni, wychowawczyni, że rozmawiam z krowami, to one mnie zawiodły, udawały, że nie rozumieją. Okazały się wredne.

– Rozumiem, rozumiem – powtarzał psycholog i pisał coś w notesie.

Ostatni fragment rozmowy usłyszał Dziadek Rychu i krzyknął spod filodendrona:

– On ma rację, potwierdzam krowią mowę, sam to widziałem, wyglądało jak taniec lambada.

– Spokojnie, drogi panie Ryszardzie, jeszcze się temu przyjrzymy. Na dzisiaj koniec, teraz jedziemy na ryby, o piątej zaczną brać. – Zdzisław K zakończył spotkanie.

Gdy dziadek z wnuczkiem się oddalili, kuzyn psycholog powiedział do kuzyna historyka:

– Miły chłopiec i bystry, test Zunga zdał doskonale i świetnie się orientuje w wielu sprawach. Tylko ten stary…

– Obciążenie dziedziczne? – rzucił Benedykt K.

– Właśnie, witamina B12 powinna na początek wystarczyć, potem się zobaczy.

***

Ignaś mocno przeżywał zawód, który sprawiły mu krowy, więc przez szereg dni unikał z nimi kontaktu.

– Wredne krówska, sto razy lepiej grać w nogę albo polować na kuropatwy, niż się nimi zajmować – zwierzał się Frankowi.

– Nie mów tak, nie wiesz, czym się kierowały, czas pokaże – odpowiadał rozsądny kolega.

Ignaś popołudniami biegał po boisku, strzelając bramki zarówno „z górki”, jak i „pod górkę”. Piłkarskie sukcesy sprawiły, że zyskał przydomek „Bombardier z Mlecznej Woli”, rozważano nawet jego grę w B-klasowej Błyskawicy, co jednak spotkało się ze sprzeciwem części zawodników.

– Za młody, nieodporny na sukces. Co będzie, jak po meczu skoczymy na piwko, kupisz mu oranżadę? – pytał prezes klubu, Śliwa Jan.

– Racja, racja, o tym nie pomyślałem – zgodził się bramkarz, zwolennik wciągnięcia chłopca na listę zawodników.

– Pożyjemy, pogramy, zobaczymy, miejmy nadzieję, że nie straci formy – powiedział skarbnik.

Z upływem czasu malała Ignasiowi złość na krowy, czuł nawet, że za nimi tęskni. Do obory nie pójdę, najwyżej na pastwisko, ale na krótko – pomyślał.

Wreszcie wyruszył na łąki z zamiarem przyjrzenia się zdrajczyniom. W miarę marszu przyspieszał kroku, a gdy dotarł do pagórka, zaczął biec. Już z daleka zobaczył Rzepichę – stała obok ogrodzenia, a tuż przy niej pasły się Bacha i Szalona.

A jednak trzymają się razem, chociaż ta mleczna i ociężała, a tamte rącze jałówki, coś w tym jest – pomyślał. Nie dokończył rozważań, gdy usłyszał radosne „muuuu” i zobaczył, że cała trójka odwraca się w jego stronę.

Przeskoczył ogrodzenie, podbiegł do ulubionych krów i poczuł, że złość ustępuje miejsca sympatii. Bacha, Szalona i Rzepicha zbliżały się wolnym krokiem, jakby sprawdzając, w jakim nastroju jest „maestro”. Wyraźnie uznały, że pora prosić o przebaczenie, bo pochyliły głowy, czekając na jego decyzję.

Ignaś, wzruszony ich gestem, głaskał je po pyskach, chwytał za rogi, klepał po karkach. Jałówki odpowiedziały wesołym brykaniem, czemu towarzyszyło beztroskie porykiwanie. Rzepicha, rekordzistka udoju, z natury bardziej stateczna, kiwała głową i do chóru ryczała basem. Inne krowy zgromadziły się wokół szczęśliwej trójki, dając do zrozumienia, że i one cieszą się z powrotu mistrza. Zza dębowej zagrody słychać było ryk Hektora oznajmiający:

– W temacie „krowa” nie uznaję żadnej konkurencji!

Ciekawe, czy jeszcze coś pamiętają – pomyślał Ignaś i rzucił słowo „siano”. Cała trójka zwróciła głowy w kierunku stogu stojącego za ogrodzeniem. Gdy powiedział: „Biały”, podeszły do pociągniętej wapnem deski i przy niej się zatrzymały. Na hasło „długi” podniosły głowy, wpatrzone w linkę rozciągniętą przez Dziadka Rycha. Stojące kręgiem pozostałe krowy zamarły w geście podziwu i podporządkowania, większość z nich zapomniała nawet o przeżuwaniu. Chapeau bas! – mówił wyraz ich pysków.

Pora na czasowniki, jak sprawdzę to i owo w czytance, zaczynamy – postanowił w myślach Ignaś i pobiegł w stronę domu.

Je prends mon bien… (fr.) – Biorę swoją własność, gdziekolwiek ją znajdę; powiedzenie przypisywane Molierowi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: