Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Ludzie, którzy sieją w śniegu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ludzie, którzy sieją w śniegu - ebook

Książka roku 2023 w Szwecji.
Nominacja do nagrody Adlibris za debiut roku.
Urzekająca powieść o Saamach w stylu Fredrika Backmana.
Osiemdziesięciopięcioletnia Saamka Máriddja mieszka na dalekiej północy Szwecji ze swoim mężem Bierą. Po latach spędzonych tylko we dwoje kobieta pragnie odnaleźć siostrzeńca męża. Kilkuletni chłopiec o imieniu Heaika-Joná, którego wychowywali jak syna, został im odebrany z dnia na dzień. Jedyną osobą, której Máriddja może się zwierzyć ze swojego pragnienia, jest „Sire”, operatorka centrali w nowym aparacie telefonicznym. Z pomocą Sire Máriddja obmyśla plan poszukiwań.
Kaj i Mimmi osiedlają się w Norrbotten, gdzie mają nadzieję zapuścić korzenie. Oprócz pudeł po przeprowadzce Kaj musi rozpakować także pamiątki po niedawno zmarłej matkce, których pochodzenia nie zna i nie rozumie. Wkrótce w ich nowym domu coraz więcej czasu spędza ośmioletni sąsiad, Johánás. Nigdzie nie widać jednak jego rodziców. Czy pod wpływem obecności chłopca Mimmi odważy się poprosić Kaja o to, za czym tęskni najbardziej? Bo saamska legenda głosi, że niczego nie należy nazywać po imieniu – w przeciwnym razie łatwo można wszystko stracić.
Tina Harnesk w cudowny sposób splata losy swoich bohaterów. Ciepło i z dużą dozą humoru opowiada o pełnym magii świecie Saamów, ale także o trudnej historii przesiedleń, która wpłynęła na życie rdzennych mieszkańców Północy i ich potomków.
„W tej książce jest wszystko, co składa się na mozaikę tożsamości Saamów, rdzennych ludzi z północy Europy, często niewłaściwie nazywanych Lapończykami. Jest tu tęsknota za utraconą ziemią, językiem, którym mówili dziadkowie, i połączeniem z przyrodą. Jest opowieść o joiku, który odnajduje człowieka, i o tajemniczej mocy saamskich szamanów. Historia narodu wpisana we współczesne, miejscami zabawne, a momentami tragiczne losy dwóch par”.
Anna Dudzińska
„Tina Harnesk, tak jak jej bohaterowie, najwyraźniej dostała w spadku po przodkach dar opowiadania. Stworzyła nietuzinkową powieść pełną kontrastów: o odkrywaniu swoich korzeni i planowaniu przyszłości; o świecie surowym, ale opisanym soczystym, niepokornym językiem; szaloną, ale dotykającą poważnych spraw. Poczujcie bijącą z niej energię dzikiego potoku i ciepło, które mogłoby roztapiać północne śniegi”.
Natalia Kołaczek, Szwecjoblog.pl
Ludzie, którzy sieją w śniegu to świetna powieść o dwóch pokoleniach naznaczonych doświadczeniami Saamów: starszym, które w dzieciństwie zostało przymusowo przesiedlone na Południe, oraz pokoleniu wnuków, które dorastało bez kontaktu z saamską kulturą”.
Yukio Duke
„Jak to możliwe, że jest to debiutancka powieść?! Wspaniale poprowadzona historia z barwną galerią postaci, wśród których prym wiedzie osiemdziesięciopięcioletnia Saamka. Tina Harnesk napisała wyjątkową, ciepłą, osobistą opowieść, która wciąga, urzeka i robi duże wrażenie”.
Agneta Norrgård
„To książka zabawna, smutna, słodko-gorzka i piękna. Z uroczą osiemdziesięciopięcioletnią bohaterką, której nie da się nie pokochać!”
Z uzasadnienia jury w konkursie na szwedzką książkę roku
„Język Tiny Harnesk jest nabrzmiały od liryzmu, ale przede wszystkim przepełniony humorem. Máriddja to niezapomniana postać; to jej głos nadaje tekstowi ton. Imponujący debiut”.
Stina Lodén
Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68226-01-0
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

– Pro­szę, opo­wiedz mi tę hi­sto­rię o pa­ste­rzu re­ni­fe­rów, który spo­tkał háldi, eanu! – Re­zo­lutny chło­pięcy gło­sik za­dźwię­czał czy­sto ni­czym roz­sy­pane po pod­ło­dze mro­żone bo­rówki.

Márid­dja le­żała obok w sy­pialni i sły­szała, jak Biera daw­nym zwy­cza­jem sior­bie kawę przez trzy­many w zę­bach ka­wa­łek cu­kru, po czym od­sta­wia ku­bek na ser­wetę.

– Ech, sły­sza­łeś ją już tyle razy, ale niech ci bę­dzie, opo­wiem jesz­cze raz – wes­tchnął z uda­waną re­zy­gna­cją.

Jego żona do­brze jed­nak wie­działa, że wręcz uwiel­bia opo­wia­dać, a dar opo­wia­da­nia do­stał w spadku po ro­dzi­cach, ci z ko­lei otrzy­mali go od tych, któ­rzy przed nimi wę­dro­wali ścież­kami ży­cia. W ten spo­sób lu­dzie nie­prze­le­wa­jący słów na pa­pier za­pa­mię­ty­wali i tak osta­wał się po nich ja­kiś ślad na ziemi, któ­rej sta­rali się zbyt­nio nie zmie­niać.

Biera lu­bił opo­wia­dać przede wszyst­kim temu chłopcu, który sie­dział na ła­wie w kuchni i wy­ba­łu­szał na niego zmę­czone oczy, ba­wiąc się sto­jącą na stole cu­kier­nicą. Márid­dja wci­snęła po­duszkę nieco głę­biej pod po­li­czek, od­szu­kała war­kocz i w prze­peł­nio­nej spo­ko­jem ciem­no­ści uło­żyła go po­rząd­nie, żeby nie prze­szka­dzał jej spać. Po­tem za­mknęła oczy.

Ona też uwiel­biała słu­chać hi­sto­rii Biery, szcze­gól­nie tych, które przy­cho­dziły mu do głowy w ta­kich wła­śnie oko­licz­no­ściach, na prośbę dziecka. W mroku sy­pialni wy­obra­ziła so­bie męża, jak pa­trzy nie­obec­nym wzro­kiem, kiedy szuka w so­bie słów, wy­pa­truje mło­dego pa­ste­rza, a gdy wresz­cie go znaj­duje, jego głos jest gło­sem ko­goś in­nego. Głos ten prze­dziera się w kuchni przez po­światę rzu­caną przez opa­laną drew­nem ku­chenkę i wy­pływa w ciem­ność za oknem. W końcu od­bija się echem od cieni po­miesz­cze­nia, wy­wa­bia­jąc z mroku po­staci. Márid­dja sły­szała, jak Biera przy­wo­łuje stu­kot ko­pyt i od­głos wy­da­wany przez ciel­ska re­ni­fe­rów dra­łu­ją­cych po otwar­tej prze­strzeni, wia­tru tar­ga­ją­cego ich sierść i ła­sko­czą­cego je po py­skach. A po­śród nich nad­szedł młody pa­sterz – ro­zu­mie­jąc się bez słów ze swoim psem, przy­truch­tał na spo­tka­nie ze słu­cha­czami. Za­wie­szona na jego ra­mie­niu lina do za­rzu­ca­nia lassa ko­ły­sała się lekko, gdy prze­ska­ki­wał po ka­mie­niach, a nóż ude­rzał o ze­wnętrzną stronę ud.

– Było więc tak – za­czął nie­spiesz­nie Biera, jego głos brzmiał głu­cho i ocię­żale jak dzwon na ko­ściel­nej wieży. Cho­ciaż co­raz wy­raź­niej prze­peł­niała go ro­dowa pa­mięć, słowa po­zo­sta­wały ja­sne.

Nie spo­sób było roz­strzy­gnąć, czy przy­wo­łane przez niego moce go opę­tały, czy to on pa­no­wał nad nimi, nad pa­ste­rzem re­ni­fe­rów i spółką. Zda­wało się, że na­wet wi­szący na ścia­nie stary ze­gar wstrzy­mał od­dech w ocze­ki­wa­niu, aż Biera prze­czyta coś z tej nie­spi­sa­nej ni­gdy księgi.

– Młody pa­sterz i jego pies prze­mie­rzali la­tem góry za sta­dem, byli sami z re­ni­fe­rami. Ich praca nie na­le­żała do lek­kich, więc po ca­łym dniu zmę­czeni ukła­dali się do snu w la­vvu. Pew­nego wie­czoru, kiedy ogień już się nie­mal wy­pa­lił, ale żar wciąż tlił się mię­dzy ka­mie­niami, pa­sterz le­żał z za­mknię­tymi oczami i głową opartą o wo­rek, a sen po­woli go ogar­niał. Wtem coś za­szu­rało o ścianę na­miotu. Otwo­rzył oczy, wy­tę­żył w mroku wzrok i usiadł. Sły­szał dźwięczny śmiech i ci­che słowa wy­ma­wiane z dziew­częcą prze­korą. Nad­sta­wił uszu, po czym do­strzegł na ze­wnątrz trzy cie­nie. Sprze­czały się ze sobą, a kiedy je­den z nich zo­stał pchnięty na la­vvu, na roz­cią­gnię­tej na na­mio­cie skó­rze za­ry­so­wał się kształt ciała.

– Cały dzień go ob­ser­wo­wa­łaś z da­leka. Te­raz mo­żesz mu się po­rząd­nie przyj­rzeć!

Pa­sterz do­my­ślił się, że dziew­częta na ze­wnątrz to háldi, bo nie było tu ni­kogo in­nego w pro­mie­niu kil­ku­na­stu ki­lo­me­trów. We­dle pa­mięci zbio­ro­wej i po­dań Sa­amów te istoty znaj­do­wały się za­wsze w po­bliżu, ra­mię w ra­mię z ludźmi, ale zo­ba­czyć je mógł tylko ten, kto miał spe­cjalny dar. Krą­żyło na ich te­mat wiele opo­wie­ści, a on sły­szał wszyst­kie, które prze­ka­zy­wano w jego ro­dzi­nie. Du­chy na­zy­wały Sa­amów ku­zy­nami i był pe­wien spo­sób, żeby na­wią­zać z nimi kon­takt, żeby na­kryć je tak, jak stały, móc ich do­tknąć i za­trzy­mać na stałe.

Pies się prze­bu­dził i zwę­szyw­szy dziew­częta, za­marł zwró­cony w ich stronę. Z jego gar­dzieli do­cho­dził war­kot, ucichł, gdy tylko pa­sterz po­gła­skał zwie­rzę po grzbie­cie. Drugą ręką się­gnął po nóż do po­chwy, którą no­sił u pa­ska, i ci­cho, jakby sam był zjawą, wy­cią­gnął zro­biony z rogu trzo­nek i ostre sta­lowe ostrze. Na­stęp­nym ra­zem, gdy ciało ko­biety ude­rzyło o la­vvu, był przy­go­to­wany. Czub­kiem ostroż­nie dźgnął ją w za­dek, tak że na skó­rza­nym obi­ciu na­miotu wy­kwi­tła krew.

Na ze­wnątrz zro­biło się ci­cho, jakby gę­sta mgła spo­wiła górę. Wia­trowi za­bra­kło tchu, wznie­sie­nia prze­stały śpie­wać, a de­li­katne trza­ska­nie żaru uci­chło na­gle jak ścięte mro­zem.

Po­tem gruby ma­te­riał się roz­su­nął i do środka wsa­dziła głowę ko­bieca po­stać, miękko się po­ru­sza­jąc, za­jęła miej­sce po dru­giej stro­nie ogni­ska. Unio­sła wzrok i ciem­nymi oczami lśnią­cymi jak le­śne stawy po­pa­trzyła na pa­ste­rza, aż mu za­parło dech w piersi.

Długo mu się przy­glą­dała, jakby chciała wej­rzeć do naj­głęb­szych za­ka­mar­ków jego du­szy. Wresz­cie uśmiech­nęła się i po­wie­działa spo­koj­nie:

– Chcia­łeś mnie tu za­trzy­mać. Zo­ba­czymy, czy zdo­łasz mnie przy so­bie utrzy­mać.

Jej sa­am­ski wy­da­wał się sta­ro­świecki, ale sil­nym, spo­koj­nym gło­sem do­dała:

– Zo­stanę twoją żoną i do­sta­niesz w po­sagu całe moje stado. Uro­dzę ci zdro­wych sy­nów i silne córki i bę­dziemy ra­zem szczę­śliwi. Ale jedno mu­sisz mi obie­cać.

Serce mło­dego pa­ste­rza za­biło moc­niej. Prze­peł­niony szczę­ściem i ocze­ki­wa­niem nie dał rady zro­bić nic wię­cej, jak tylko ski­nąć głową.

– Nie wolno ci ni­komu po­wie­dzieć o tym, jak zo­sta­łam twoją żoną ani kim na­prawdę je­stem. Nie wolno ci ni­gdy zwró­cić się do mnie tak, jak­bym nie na­le­żała do two­jego świata.

Mło­dzie­niec od­chrząk­nął i z pełną po­wagą gor­li­wie obie­cał, że zrobi do­kład­nie tak, jak ona ocze­kuje. Po­tem – zgod­nie z po­le­ce­niem dziew­czyny – udał się do miej­sca, gdzie jego ro­dzina miała w ka­mie­niu sie­idi, i zmru­żył oczy w ja­sną let­nią noc. Zda­wało się, że o tej po­rze roku nie bzy­czy tu choćby je­den ko­mar.

Usły­szał, jak zbliża się duże stado re­ni­fe­rów. Ści­snął w ręce linę i zgod­nie z otrzy­maną in­struk­cją śle­dził wzro­kiem po­tęż­nego bia­łego samca. W końcu za­rzu­cił lasso. Kiedy udało mu się przy­cią­gnąć do sie­bie tego sil­nego, dum­nego rena, stado się roz­dzie­liło i po­łowa gro­mady ru­szyła za nim. Zwie­rzęta jakby coś za­ssało, z wy­cią­gnię­tymi szy­jami pę­dziły za prze­wod­ni­kiem. Ku mło­demu męż­czyź­nie.

I było tak, jak po­wie­działa dziew­czyna. Wzięli ślub, pod­czas ce­re­mo­nii prze­su­wali się oboje w stronę prze­ciwną do biegu słońca, a na­le­żący do jego siidy no­aidi od­czy­tał od końca Oj­cze nasz. Wszech­władny sza­man za­pewne w mig się zo­rien­to­wał, kim jest panna młoda, ale do­brze wie­dział, że o ta­kich rze­czach nie mówi się gło­śno. Dzieci ro­dziły im się jedno po dru­gim, a dzięki po­kaź­nemu stadu żony wio­dło im się do­stat­nio. Żyli długo i szczę­śli­wie jak re­ni­fery na buj­nym pa­stwi­sku.

W kuchni za­pa­dła ci­sza. Żeby zy­skać na cza­sie, Biera ob­ra­cał ku­bek w ręce i pa­trzył w fusy ślepo, a może pro­fe­tycz­nie.

– I co było da­lej? – spy­tał chło­piec.

– Do­brze to wiesz. Pew­nego wie­czoru mąż prze­cze­sał dłońmi kru­czo­czarne włosy żony i wy­szep­tał jej do ucha: „Moja ko­chana, moja naj­droż­sza... moja háldi...”. A ona na­gle jakby ska­mie­niała. I od­wró­ciła się rów­nie wolno co chmury od­sła­nia­jące słońce na nie­bie, przy­cią­gnęła do sie­bie dzieci – i na­wet nie spoj­rzaw­szy na męża, wy­szła bez słowa z go­ahti, a męż­czy­zna ku swo­jemu prze­ra­że­niu pa­trzył, jak jego ro­dzina i pa­sące się ka­wa­łek da­lej stado roz­pły­wają się, two­rząc jed­ność z pierw­szymi pro­mie­niami słońca, które pa­dły na zie­mię.

Márid­dja wzdry­gnęła się pod koł­drą na po­sła­niu, cze­ka­jąc, aż ma­gia pry­śnie, jak za­wsze po za­milk­nię­ciu Biery. Po­tem usły­szała głu­chy od­głos otwie­ra­nej pu­szeczki ze snu­sem. Mąż wło­żył pod wargę so­lidną por­cję. Chło­piec sie­dział chwilę ci­cho, po czym spy­tał:

– Ale dla­czego znik­nęła? Skoro go ko­chała, mo­gła chyba zo­stać z nim i z dziećmi?

Zda­wało się, że Biera po­waż­nie za­sta­na­wia się nad od­po­wie­dzią, bo udzie­lił jej do­piero po chwili.

– Cho­ciaż da­rzyła go uczu­ciem – za­czął – w głębi serca cze­goś jej za­pewne bra­ko­wało. Wy­daje mi się, że ni­gdy nie prze­staje się tę­sk­nić za miej­scem, z któ­rego się po­cho­dzi. Kim­kol­wiek ktoś się sta­nie i gdzie­kol­wiek się znaj­dzie, jego serce za­wsze bę­dzie miało gdzieś ja­kieś ko­rze­nie.

Jego głos był do tego stop­nia ode­rwany od czasu, tak prze­sy­cony lo­sem, że Márid­dja do­brze wie­działa, że jej mąż wi­dzi.1

Jáb­me­máhkká do­staje zie­lone świa­tło

W sa­mym środku naj­czar­niej­szej, cią­gną­cej się w nie­skoń­czo­ność zimy z siar­czy­stymi mro­zami stara ko­bieta usły­szała wy­rok. W po­miesz­cze­niu z utrzy­ma­nymi w mgli­stych bar­wach ob­ra­zami Márid­dja kon­se­kwent­nie uni­kała wzroku le­karki. „Za­pewne spe­cjal­nie wy­brano tu­taj te po­nure pej­zaże, żeby opra­wić w sto­sowną ramę ta­kie wła­śnie roz­mowy”, my­ślała cy­nicz­nie.

Dok­tor Skru­vle­nius cze­kała na jej re­ak­cję, ła­god­nie przy tym mru­żąc pełne współ­czu­cia oczy pod de­li­kat­nie po­ły­sku­ją­cymi zie­le­nią brwiami.

W grun­cie rze­czy te brwi – za­równo pod wzglę­dem ko­loru, jak i kształtu – po wdra­pa­niu się nad oku­lary le­karki wy­glą­dały, jakby do­skwie­rała im cho­roba mor­ska, jak ska­co­wane larwy. Albo jak jasz­czurki. Żwawe i nie­na­żarte młode jasz­czurki, które prze­my­kały jej po czole, gdy mó­wiła po­woli ze sta­ran­nie wy­ćwi­czoną em­pa­tią.

„Może to kwe­stia świa­tła?”, za­sta­na­wiała się Márid­dja. W po­miesz­cze­niu in­ten­syw­nie czuć było środ­kiem de­zyn­fe­ku­ją­cym i li­liami. Sta­ruszka unio­sła brodę, żeby le­piej wi­dzieć. „Rude włosy mogą na­brać zie­lon­ka­wych niu­an­sów, je­śli czło­wiek myje się w kwa­śnej wo­dzie. A może było od­wrot­nie? Nåjuo! Włosy stają się zie­lon­kawe od sło­nej wody”. Po­ka­zy­wali w te­le­wi­zji, więc to za­pewne prawda.

Le­karka za­mru­czała ci­cho i uspo­ka­ja­jąco; stara ko­bieta, która usły­szała wła­śnie smutną wia­do­mość, znaj­do­wała się naj­wy­raź­niej w ogrom­nym szoku.

– Ro­zu­miem, pani Ma­rio, że to trudne, ale nie­stety nie da się bez­bo­le­śnie prze­ka­zać tak nie­by­wale przy­krej wia­do­mo­ści.

Brwi bły­ska­wicz­nie opa­dły, żeby po chwili znów uło­żyć się nad oku­la­rami le­karki w pełne współ­czu­cia zie­lone A.

Márid­dja też unio­sła brwi wy­soko na czoło, żeby spraw­dzić, czy po­czuje się przez to jak gad, ale nie­stety. Bar­dzo ża­ło­wała. Taka umie­jęt­ność przy­nio­słaby jej w ży­ciu wiele ra­do­ści. Noz­drza roz­sze­rzyły się sta­ruszce z wy­siłku, kiedy jesz­cze raz spró­bo­wała od­two­rzyć ka­pi­talne miny swo­jej roz­mów­czyni. Skru­pu­lat­nie wy­sku­bane wło­ski opa­dły te­raz le­karce nie­sa­mo­wi­cie ni­sko, tuż nad po­wieki, bo usi­ło­wała po­chwy­cić ucie­ka­jące spoj­rze­nie pa­cjentki.

„Czy da się to wy­ćwi­czyć?”, gło­wiła się da­lej Márid­dja i z cie­ka­wo­ści aż się po­chy­liła na nie­wy­god­nym i nie­na­tu­ral­nie głę­bo­kim fo­telu. Spo­strze­gła, że brak od­po­wie­dzi z jej strony za­czął mar­twić le­karkę.

– A jak wy­gląda pani sy­tu­acja w domu? – spy­tała dok­tor Skru­vle­nius, prze­krzy­wia­jąc em­pa­tycz­nie głowę. – Ma pani może męża albo inną bli­ską osobę, która mo­głaby pani po­móc przez to przejść? – Le­karka wy­ar­ty­ku­ło­wała to py­ta­nie w wy­jąt­kowo iry­tu­jący spo­sób, jakby Márid­dja była nie­do­ro­zwi­nięta. – Do­ło­żymy oczy­wi­ście wszel­kich sta­rań, żeby pa­nią wes­przeć i żeby ten ostatni czas był dla pani jak naj­lżej­szy. Mo­żemy za­ofe­ro­wać pani roz­mowy z psy­cho­lo­giem, a ja oczy­wi­ście prze­pi­szę leki psy­cho­tro­powe, je­śli tylko uzna je pani za po­mocne.

Mimo ła­god­nego tonu le­karki Márid­dja za­cho­wała czuj­ność i te­raz znów w pełni obecna zna­la­zła się w tym po­koju. Ana­liza brwi mu­siała za­cze­kać.

– Mam męża i mój stary od­po­wied­nio się mną zaj­mie. Te­raz, kiedy już wiemy, na czym stoję, nic już nam nie trzeba. – Spró­bo­wała się pod­nieść. – Dzię­kuję pani za po­moc.

Dok­tor Skru­vle­nius po­wstrzy­mała ją, wy­cią­ga­jąc chłodną dłoń. Dwie jasz­czurki na jej czole zbli­żyły się do sie­bie i ob­wą­chały u na­sady nosa.

Drobna ręka przy­jaź­nie uspo­so­bio­nej le­karki spo­częła na po­krzy­wio­nych pal­cach Márid­dji przy­po­mi­na­ją­cych ga­łę­zie so­sny kar­ło­wa­tej.

– Ro­zu­miem, że trudno się z tym po­go­dzić, pani Ma­rio, ale je­śli czuje się pani na si­łach, chcia­ła­bym wspo­mnieć jesz­cze o in­nych moż­li­wo­ściach, które mamy do za­ofe­ro­wa­nia. Mo­gli­by­śmy za­pro­po­no­wać przy­naj­mniej wspar­cie psy­cho­lo­giczne pani mę­żowi?

Márid­dja tak się prze­ra­ziła, że za­po­mniała się na­wet zi­ry­to­wać tym, że le­karka po raz wtóry zwró­ciła się do niej nie­wła­ści­wym imie­niem. Strzą­snęła z sie­bie dłoń dok­tor Skru­vle­nius i od­parła:

– Nie, on nie na­leży do zbyt roz­mow­nych. Przyj­mie to za­pewne ze spo­ko­jem. Nie są­dzę też, żeby się tym ja­koś szcze­gól­nie prze­jął.

Jasz­czurki pod­sko­czyły tak wy­soko, że czoło le­karki się po­fał­do­wało. Za­pa­dły się przez to mię­dzy zmarszczki na jej twa­rzy, jakby chciały ukryć zdzi­wie­nie lub prze­ra­że­nie.

„Nie­by­wałe, ależ ta ko­bieta ma ta­lent”, po­my­ślała z uzna­niem Márid­dja i stra­ciła wą­tek.

– Ale... ale to prze­cież oczy­wi­ste, że bę­dzie mu trudno... po­ra­dzić so­bie bez ja­kie­go­kol­wiek wspar­cia w sy­tu­acji, która na­prawdę nie jest wska­zana dla sta­rze­ją­cego się czło­wieka! – Nieco mo­no­tonny głos dok­tor Skru­vle­nius za­czął osią­gać ożyw­czo wy­so­kie tony. – Mie­rze­nie się z ry­zy­kiem utraty dru­giej po­łówki po tylu la­tach to wielka trauma! – pod­kre­śliła.

Márid­dja w ge­ście re­zy­gna­cji po­ru­szyła głową tam i z po­wro­tem, po czym do­dała:

– Wła­sno­ręcz­nie uśpił wszyst­kie swoje psy, ale może mi pani wie­rzyć, że to wraż­li­wiec! Więk­szość z nich na­prawdę ko­chał na za­bój. Ja­sna sprawa, tro­chę po­chli­py­wał, kiedy my­ślał, że nikt go nie wi­dzi, ale za­raz po­tem znów był jak nowo na­ro­dzony!

Le­karce opa­dła szczęka.

– Ale prze­cież pani sy­tu­acja nie przy­po­mina usy­pia­nia zwie­rząt? Cho­dzi mi o to... – Jej oczy przy­brały roz­miar spodków i tylko krok dzie­lił ją od utraty pro­fe­sjo­na­li­zmu. – Mimo wszystko nie jest pani psem, tylko żoną! Jest pani pewna, że to... – Stra­ciła wą­tek. Szybko jed­nak ze­brała się w so­bie i kon­ty­nu­owała trzeź­wym gło­sem z moc­nym po­sta­no­wie­niem, że bę­dzie się trzy­mać obo­wią­zu­ją­cej pro­ce­dury prze­ka­zy­wa­nia tego typu wy­ro­ków śmierci. – No więc. Jak pań­stwo so­bie ra­dzą? Miesz­kają pań­stwo w domu opieki czy może u sie­bie i przy­jeż­dża do pań­stwa opie­kunka z po­mocy do­mo­wej?

Serce aż pod­sko­czyło Márid­dji do gar­dła, na ję­zyku po­czuła smak siana do ocie­pla­nia bu­tów, a słowa, które opu­ściły jej usta, wy­po­wie­działa w du­żym po­śpie­chu.

– Nie, żad­nej opie­kunki. Nie lu­bimy, kiedy kręcą się u nas obcy. Do­brze so­bie ra­dzimy we dwoje, po­wie­dzia­ła­bym na­wet, że pie­ruń­sko do­brze. Ni­gdy nie była nam po­trzebna ni­czyja po­moc. Żadne z nas choćby w naj­mniej­szym stop­niu nie ode­szło od zmy­słów ani na nic nie cho­ruje – po­in­for­mo­wała le­karkę, za­po­mniaw­szy o tym, co przed chwilą usły­szała na te­mat swo­jego stanu zdro­wia.

Dok­tor Skru­vle­nius przy­ło­żyła pa­lec do brody i chrzą­kała iry­tu­jąco długo, da­jąc wszem wo­bec do zro­zu­mie­nia, że coś roz­waża.

– Mimo wszystko, pani Ma­rio, są­dzę, że do­brze by było, gdy­by­śmy mieli z pa­nią ja­kiś kon­takt i wie­dzieli, jak się pani miewa. Jak już mó­wi­łam, wciąż mo­żemy sporo dla pani zro­bić, na­wet je­śli osta­teczne za­koń­cze­nie jest nie do unik­nię­cia – do­dała ostroż­nie, ale jed­no­znacz­nie.

– Do­brze, może za­tem na tym po­prze­stańmy? – pod­su­nęła Márid­dja i pod­nio­sła się bez odro­biny gra­cji z nie­er­go­no­micz­nie za­pro­jek­to­wa­nego me­bla. Strzyk­nęło jej w ko­la­nach, gdy się schy­lała, żeby pod­nieść czapkę, która spa­dła na pod­łogę, i na­cią­gnąć ją so­bie na włosy.

– Jak pani so­bie ży­czy. Mamy pani dane, więc ode­zwiemy się za kilka dni, kiedy już się pani z tym nieco oswoi.

Le­karka wy­cią­gnęła do niej rękę. Márid­dja od­po­wie­działa na ten gest, po­rząd­nie smar­cząc w chu­s­teczkę, którą na po­czątku roz­mowy za­po­bie­gaw­czo dała jej le­karka, po czym wrę­czyła ją jej z po­wro­tem. Małe, lśniące sa­la­man­dry na czole ru­do­wło­sej ko­biety zda­wały się zdez­o­rien­to­wane, ale ta szybko się otrzą­snęła, wzięła od pa­cjentki li­gninę i się po­że­gnała. Po­tem on­ko­lożka Runa Skru­vle­nius od­pro­wa­dziła wzro­kiem drobną po­stać, która mam­ro­cząc, szła po mar­mu­ro­wej po­sadzce w roz­pię­tej kurtce trze­po­czą­cej jak kruk z tru­dem le­cący pod wiatr. „U tej sta­ruszki nie tylko ciało szwan­kuje”, po­my­ślała le­karka, któ­rej sa­la­man­dry drze­mały le­ni­wie ogrze­wane ude­rze­niem cie­pła wy­wo­ła­nego me­no­pauzą.

* * *

Márid­dja po­spiesz­nie kie­ro­wała się do wyj­ścia szpi­tal­nymi ko­ry­ta­rzami, tak szybko, jak tylko nio­sły ją krót­kie, krzywe nogi. W dro­dze na przy­sta­nek, gdzie za trzy kwa­dranse miał się za­trzy­mać au­to­bus, wy­grze­bała z kie­szeni pu­cho­wej kurtki swój wie­kowy te­le­fon ko­mór­kowy i wy­rzu­ciła go do ko­sza.

Żywa du­sza się nie do­wie o tym pa­skudz­twie. To sprawa mię­dzy nią a stwórcą.

Kiedy zzie­le­niała dok­torka spró­buje się do niej do­dzwo­nić, nikt nie od­bie­rze te­le­fonu. Sy­gnały przy­po­mi­na­jące bzy­cze­nie ko­ma­rów, któ­rym prze­żarły się po­ga­danki wszel­kiej ma­ści life co­achów, będą nio­sły się echem po za­tę­chłym pla­sti­ko­wym gro­bie mię­dzy nie­do­pał­kami a zgnie­cio­nymi to­reb­kami po cu­kier­kach. Ba­te­ria w tym prze­klę­tym te­le­fo­nie wy­zio­nie du­cha prę­dzej niż Márid­dja.

To jedno było pewne.

* * *

Tej nocy Márid­dja obu­dziła się ze snu i aż jęk­nęła, zmarszczki na po­licz­kach miała wil­gotne i obo­lałe. Biera le­żał od­wró­cony do niej przo­dem i trzy­mał na jej ta­lii swoją ciężką dłoń.

– Coś ci się śniło. – Ślubny przy­glą­dał się jej z po­wagą ni­czym ksiądz ka­to­licki, który pod­czas spo­wie­dzi na­słu­chał się o szcze­gól­nie cięż­kich grze­chach. – O nim, jak są­dzę...

Wciąż miała przy­śpie­szony od­dech, spró­bo­wała te­raz nad nim za­pa­no­wać całą siłą woli.

Nie wie­działa, co po­wie­dzieć, po­pa­trzyła więc tylko Bie­rze w oczy, otwie­ra­jąc przed nim swoją du­szę. Przy­tu­liła się do jego pod­sta­rza­łej dłoni, a on de­li­kat­nie ją za­ci­snął.

– Mnie też go bra­kuje. – Głos Biery był mroczny jak blady świt.

Le­żeli ci­cho w ciem­no­ści zwró­ceni do sie­bie pod koł­drą, pustka na ma­te­racu mię­dzy nimi, w któ­rej spo­koj­nie zmie­ściłby się nie­mow­lak, nio­sła się echem po ich my­ślach. Márid­dja czuła, że po­winna go chwy­cić za cie­płą stópkę. Cho­ciaż zdą­żył się zmie­nić w do­ro­słego męż­czy­znę, więc jego stopa za­pewne nie zmie­ści­łaby się w jej dłoni ani nie by­łoby im zbyt wy­god­nie ra­zem le­żeć. O ile w ogóle spałby z nimi w jed­nym łóżku, czego, rzecz ja­sna, by nie ro­bił. No­co­wałby na ła­wie w kuchni, by­łaby może dla niego zbyt krótka, ale Márid­dja pod­ło­ży­łaby mu po­duszkę pod łydki, żeby się nie obi­jały, wy­sta­jąc poza po­sła­nie. Da­łaby mu też grube skar­pety. I za­pewne by do­pil­no­wała, żeby miał po­rząd­nie opa­tu­lone stopy, gdyby te mimo wszystko dyn­dały mu w nocy. Je­śli za młodu czło­wiek od­mrozi so­bie stopy, na sta­rość będą go bo­lały, wszy­scy o tym wie­dzą.

– Mó­wi­łaś chyba, że nie­źle ci dzi­siaj po­szło w la­za­re­cie? – po­wie­dział zmo­rzony Biera już nie­mal przez sen.

Márid­dja przyj­rzała mu się z bli­ska, po czym udała, że ziewa. Uspo­ka­ja­jąco po­kle­pała męża po dłoni.

– No ba, je­stem zdrowa jak ryba. Nie ma naj­mniej­szych po­wo­dów do obaw!

Po­ca­ło­wała go w pa­zno­kieć kciuka i od­su­nęła się od niego, żeby nie za­uwa­żył, co stara się za­ma­sko­wać swoją miną. Dłoń męża wciąż spo­czy­wała na jej dłoni, gdy usły­szała, jak Biera za­sy­pia; ze star­czym char­cze­niem, z tru­dem wy­dy­cha­jąc po­wie­trze po­mię­dzy drżą­cymi war­gami.

Biera Rijá spał jak dziecko, co ją za­równo uspo­ka­jało, jak i na­pa­wało prze­ra­że­niem.

Kiedy prze­krę­ciła po­duszkę, a jej od­dech się po­głę­bił, mo­głaby przy­siąc, że czuje przy ustach małe, mię­ciut­kie skro­nie He­aiki-Jony. I jego za­pach.

Márid­dja na­brała go w płuca tak jak sa­mica zwie­rzę­cia za­ciąga się wo­nią śpią­cego po­tom­stwa. Jej my­śli zmie­niły się w po­wie­trze, dwu­tle­nek wę­gla i bo­le­sną ci­szę; któ­rych ko­rze­nie się­gały pępka.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: