Ludzie, którzy wiedzą - ebook
Gdzie prawda jest tylko cieniem historii, a iluzja przenika rzeczywistość.
Robert Storm - badacz, kolekcjoner i niepoprawny poszukiwacz zagadek - podąża tropami, które prowadzą przez zapomniane biblioteki, stare cmentarze i ślady dawnych cywilizacji. To historie o obsesji poznania i o prawdach, które potrafią zmienić losy ludzi na zawsze.
Opowiadania o Robercie Stormie - wybór autora.
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8375-185-6 |
| Rozmiar pliku: | 7,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z zestawu sztućców po prababci pozostało nam niewiele. Dwa noże, jeden widelec, łyżka wazowa i dwie łyżeczki do herbaty. Reszta przepadła w czasie dwu wojen światowych, ubeckich rewizji i licznych przeprowadzek. To jedno z najwcześniejszych wspomnień. Gdy byłem mały, często wyciągałem tekturowe pudełko z mizernymi resztkami naszego majątku i w skupieniu oglądałem charakterystyczne borówki wytłoczone na trzonkach. Sztućce miały swoje lata. Warstwa srebra tu i ówdzie się przetarła, odsłaniając metal. Ale nadal były piękne. W szarym świecie wszechobecnego peerelowskiego syfu i tandety stanowiły okruch lepszego, minionego, zaginionego świata. W dziecięcej naiwności wyobrażałem sobie hrabiów i księżniczki jedzących nimi szparagi z porcelanowych talerzyków…
Gdy byłem w liceum, wujek zabrał je na tydzień. Oddał posrebrzone i wypolerowane. Wtedy dopiero doceniłem ich nieziemską urodę. I obudziło się we mnie pragnienie odzyskania reszty naszego dziedzictwa. Skompletowania całego zestawu. Na dwanaście osób.
Jako mały chłopiec sądziłem, że te skromne resztki to absolutny unikat. Że nikt na świecie nie ma podobnych. Że każdy egzemplarz, który udałoby się odnaleźć, został zrabowany właśnie nam.
Gdy w czasach studenckich podjąłem metodyczne poszukiwania, trochę się rozczarowałem. Platerowane sztućce Norblina ozdobione borówkami były cenione przez kolekcjonerów, ale nie stanowiły aż takiego curiosum, jak sądziłem.
Rozpocząłem wielkie polowanie… Upłynął rok, potem drugi. Szybko zebrałem zestaw dwunastu widelców, łyżek, łyżeczek do kawy i tych nieco innego kształtu – przeznaczonych do herbaty. Więcej problemu sprawiły mi noże – zachowało się ich niewiele. Haczyki do otwierania krabów i raków okazały się praktycznie nie do zdobycia, po wielu wyprawach miałem zaledwie trzy sztuki. Łopatkę do tortu i szczypce do cukru w kostkach zdobyłem, ale były w tak tragicznym stanie, że potraktowałem je jako tymczasowe uzupełnienie zbioru… Po pięciu latach na liście do upolowania pozostały już tylko najbardziej wymyślne wyroby z tego zestawu: widelce do zakąsek i wędlin, łyżki do sosów i kompotów oraz nożyki do ostryg…
Niejako przy okazji, zauroczony urodą wzoru, zacząłem szukać także słynnych „irysów” Frageta… Wpadło mi w oko kilka uroczych cukiernic. Z czasem oprócz sztućców zainteresowały mnie także zegarki. Na szczęście skończyłem studia i poszedłem do roboty, bo nowe hobby okazało się wyjątkowo kosztowne…
Handlarze „antyków” z giełdy na warszawskim Kole dzielili się na kilka kategorii. Po latach łażenia wiedziałem już, kogo omijać łukiem, gdzie przystanąć na moment, a przy czyim straganie warto się zatrzymać na dłużej. Staruszek w maciejówce poznał mnie z daleka i pomachał. Przepchałem się przez tłum.
– Mam coś, co pana zainteresuje. – Uśmiechnął się. – Pan zbiera irysy…
Wyjął z torby dziwne urządzenie. Sześcian z mosiężnej blachy, wysoki mniej więcej na czterdzieści centymetrów.
– Oż w mordę – sapnąłem z oburzenia.
Przed laty ktoś ozdobił tę toporną puchę, przylutowując po bokach tłoczone ścianki srebrnej cukiernicy Frageta.
– Faktycznie irysy – mruknąłem. – Gdyby była cała…
– Tobyś pan musiał zapłacić ze trzy tysiączki. A tak? Pójdzie za bezcen. Półtora stówaka. A ładne przecież. Odczepisz pan te blaszki i złożysz z nich serwetnik.
– Nie było serwetników z tym wzorem. – Uśmiechnąłem się mimowolnie.
– To będziesz pan miał unikat, panie Storm – wyszczerzył pożółkłą sztuczną szczękę. – A reszta też coś warta, z półtora kilo mosiądzu na to poszło.
– Ale co to właściwie jest?
– A cholera wie… – Odwrócił sześcian, pokazując mi dziurę wybitą przecinakiem z tyłu. – Pozytywka czy cóś. Blaszki widać jak od cymbałków…
– Pięćdziesiąt – zacząłem się targować.
– Co to jest, u diabła?! – Siedząc w wygodnym fotelu, wpatrywałem się w pudełko jak zaczarowany. – Do czego mogło służyć?!
Nadal było mi szkoda, że ktoś zniszczył cukiernicę, ale pochłonęła mnie tajemnica. Obejrzałem skrzyneczkę. Solidna miedziana blacha. Nity. Żadnej klapki, nic. W żaden sposób nie można było tego otworzyć. Zatem musiało działać tak, jak było – zamknięte…
U góry otworek o średnicy jednogroszówki. U dołu podobny. Poszukiwacz, zapewne w nadziei na złoto, wyłupał dziurkę w tylnej obudowie.
Poświeciłem w nią latarką. Wewnątrz zobaczyłem skorodowane blaszki, zardzewiałe sprężynki, elementy stelaża z grubej brązowej blachy.
– Skarbonka to nie jest… – mruknąłem.
Potrząsnąłem delikatnie. Nic… Zapchane błotem? Wziąłem szklankę wody i ostrożnie zacząłem lać z góry. Z dołu nic nie pociekło. Postanowiłem cierpliwie poczekać.
Odpaliłem komputer. Po godzinie zajrzałem do miski. Potrząsnąłem zagadkowym pudełkiem. Ciecz chlupotała, a gdy przechyliłem sześcian, z wnętrza wyciekła masa szlamu. Powtórzyłem operację jeszcze kilkakrotnie, zanim udrożniłem wewnętrzne kanały. Odkręciłem końcówkę od prysznica i przepuściłem przez środek delikatny strumień wody. Błoto, sporo rdzy. Wewnątrz coś korodowało… Niedobrze. Jak zacznę to teraz płukać, do reszty rozwalę… Zastąpiłem wodę metanolem. Przepłukałem środek i poczekałem, aż resztki odparują.
– Co za diabeł – mruczałem, patrząc na urządzenie. – Obcinaczka do cygar? Gdzie tam…
Przez chwilę korciło mnie, by wrzucić do środka monetę, ale bałem się, że utknie… A gdyby tak…
W szufladzie znalazłem kulkę łożyskową. Wepchnąłem ją w górny otwór. Z wnętrza maszyny dobiegł delikatny brzęk, po chwili drugi i trzeci. Parę sekund panowała cisza i znowu coś zabrzęczało. A potem kulka utknęła.
Próbowałem ją wytrząsnąć, ale niestety nie udało mi się. Wymamrotałem pod nosem parę brzydkich wyrazów. Wieczko było przylutowane, ale dół przynitowano. Westchnąłem i ostrożnie zacząłem odcinać główki…
Wreszcie puścił ostatni nit. Zdjąłem denko i teraz dopiero rozdziawiłem usta ze zdumienia. Konstrukcja, której fragment widziałem przez otwór, objawiła mi się w całej okazałości. Wnętrze puszki kryło niewiarygodnie skomplikowany mechanizm.
Na stelażu z zaśniedziałego brązu umieszczone były miedziane rynienki i dziwne blaszki. Były ich dziesiątki. Wokół znajdowały się małe młoteczki. Większość sprężyn wprawiających je w ruch rozsypywała się w oczach zjedzona przez rdzę. Kilka odłamanych leżało na dnie. Wypatrzyłem moją kulkę i kulkę oryginalną, kompletnie przerdzewiałą, która utknęła mniej więcej w jednej piątej drogi przez mechanizm.
– Co to, do cholery, jest? – powtórzyłem bezradnie na głos.
Stary zegarmistrz od dziesięcioleci prowadził zakład na parterze mojej kamienicy. Odwiedzałem go średnio raz na kwartał. Zawsze przynosiłem upolowany na giełdzie stary zegarek. Mistrz podśmiewał się ze mnie, przyjmując zlecenia. Zniszczony przedwojenny chronometr, który kupiłem za najwyżej pięćdziesiąt złotych, po zainwestowaniu dwu lub trzech stówek zamieniał się we w pełni działające cacko, mogące pójść za czterysta, gdyby znalazł się jakiś chętny początkujący zbieracz… Powiększałem swoją nic niewartą kolekcję ze świadomością, że ratuję kolejne zabytki przed ostatecznym zniszczeniem. Raz tylko trafiłem na coś naprawdę ciekawego – czasomierz z carskiej manufaktury Paweł Bure, wręczany najlepszym strzelcom pułku.
Gdy dumałem nad zagadkowym ustrojstwem, właśnie ten sąsiad przyszedł mi do głowy. Po prawdzie nie znałem nikogo innego, kto mógłby mieć choćby zielone pojęcie o naprawianiu podobnych urządzeń.
Rano zawinąłem machinę w siatkę i udałem się na dół. Na mój widok zegarmistrz uśmiechnął się lekko.
– No to co dziś będziemy ratowali? – zagadnął. – Upolowałeś, Robercie, coś ciekawego?
– Panie Maćku! Tym razem przynoszę istne curiosum… Czy miał pan do czynienia z pozytywkami?
– Owszem – powiedział powściągliwie. – To trudne zadanie, bo bardzo ciężko dobrać grzebienie, zwłaszcza do starszych i nietypowych egzemplarzy. Proszę pokazać.
Wyjąłem zagadkowy przedmiot i ruchem magika zdjąłem wierzch, odsłaniając „bebechy”.
Aż sapnął.
– Łoż krucafuks! A cóż to takiego?!
– Tego właśnie nie wiem – westchnąłem. – Ale ewidentnie jest popsute. Połamały się te blaszki…
– Brzękadełka do zegarów ściennych – mruknął, oglądając je przez lupę. – Carskie, na sygnowaniach jest dwugłowy orzeł… Na szczęście wszystkie mają wybite oznaczenia dźwięków.
Wpuścił kulkę i patrzył, jak toczy się rynienkami.
– Jakby jakiś dzieciak chciał zrobić sobie pozytywkę, tylko nie wpadł na pomysł walca z kolcami i grzebienia… – podpuściłem go.
– Nie – pokręcił głową. – Tego nie zrobił dzieciak. To… Nie wiem, do czego służy, ale widzę w tym celowość. Plan. Proszę zwrócić uwagę, że część tych blaszek jest osadzona prawidłowo i wyda czysty dźwięk, a część wręcz przeciwnie, dokręcono tak, by dały głuche brzęknięcie.
W milczeniu oglądał kolejne poziomy konstrukcji.
– Nie wiem, co to jest – wyznał wreszcie. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. To niemal jak komputer z Antykithiry.
– Co takiego? – zdziwiłem się.
– Jakieś sto lat temu wyciągnięto z wraku greckiego okrętu mechanizm z zębatkami i tarczami, sklejony korozją w jedną bryłę, kompletnie przeżarty przez wodę morską. Kilkunastu uczonych zęby sobie na tym połamało, wreszcie prześwietlili resztki, żeby zobaczyć, jakie trybiki są w środku. Próbowali składać tak i siak, liczyli ząbki, dopasowywali do kalendarza. Co się który do tego brał, nową teorię wymyślał. Że do nawigacji, do obliczeń astronomicznych, astrologicznych… Wreszcie jakoś to zrekonstruowali i po paru latach dumania domyślili się, że jest to ruchomy model planetarium.
– Chce pan powiedzieć, że…
– Naprawić mogę. To kilkanaście dni, może kilka tygodni roboty. No, powiedzmy, że miesiąc. Trzeba wymienić wszystkie sprężynki, pewnie większość osi, bo też były żelazne, odczyścić młoteczki i dorobić te, które się rozsypują, wreszcie blaszki, na szczęście były niklowane, więc chyba większość uda mi się uratować… Tylko koszta… – Skrzywił się.
– Zatem ile, dlaczego tak drogo, ile można utargować? – zażartowałem.
Zagryzł wargi.
– Około dwóch tysięcy złotych – powiedział wreszcie. – Nie mogę zejść poniżej tej kwoty, robota będzie pierońska.
Westchnąłem ciężko.
– Zgadzam się.
– Chłopcze, jesteś gotów dać dwa patyki za naprawę urządzenia, które służy nie wiadomo do czego?
– Do czegoś na pewno służy. Nie dowiemy się, póki mechanizm jest w stanie totalnej rozsypki.
– To prawda, ale nie ma gwarancji, że czegokolwiek się dowiemy, gdy będzie sprawny. To coś… innego. Kompletnie innego. Nie jest to zegar, mechaniczny kalkulator, komputer…
– Pozytywka?
– A skąd.
Przyjrzał się oznaczeniom na blaszkach. Spróbował wystukać rytm palcem na blacie i w końcu wzruszył bezradnie ramionami.
– Nie układa się to w żadną znaną mi melodię. Ja w każdym razie nie mogę dopatrzyć się żadnego sensu w układzie tych blaszek.
– Czy potrzebuje pan zaliczki?
– Od stałego klienta? Ręka by mi uschła. – Puścił do mnie oko.
Wieczorem odwiedziłem Martę. Chodziliśmy razem do liceum, myślałem nawet, że coś z tego będzie… Potem drogi trochę się nam rozeszły. Ona trafiła do radia i po kilku kursach została akustykiem, ja poszedłem w innym kierunku… Teraz pojawiła się okazja, by odnowić znajomość.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.