Luka - ebook
Luka - ebook
Dlaczego tak chętnie oceniamy to, jak inni mówią po angielsku? Skąd bierze się wstyd i strach przed mówieniem w języku obcym? Jaką rolę w tworzeniu naszej relacji z nowym językiem odgrywają system edukacji, nierealistyczne oczekiwania oraz inni ludzie? Czy perfekcjonizm pomaga czy przeszkadza w nauce języka obcego?
W swojej drugiej książce – opowieści z pogranicza popularnonaukowego eseju i reportażu – Jagoda Ratajczak przygląda się temu, jak standardy poprawnościowe potrafią zmienić się w narzędzia, które służą segregacji i dyskryminacji. Pokazuje też, jak sami postrzegamy wszelkie odstępstwa od języka przyjętego jako normę. I czy takowa w ogóle istnieje?
Autorka rozmawia z nauczycielkami, poliglotami, psycholożkami, wreszcie zwykłymi użytkownikami języka - w tym przedstawicielami pokolenia, które pamięta powszechne wprowadzenie języka angielskiego do szkół, z osobami z jąkaniem i migrantkami piszącymi nowy rozdział swojej językowej historii. Zagląda do dzieł słynnych fonetyków i lingwistek, cytuje badania, wertuje słowniki, nie zapomina jednak o codziennych doświadczeniach. Ostatecznie bowiem to praca w angielskiej kancelarii albo wyprawa po pomidory do polskiego rolnika mogą stać się prawdziwym językowym poligonem.
Kategoria: | Polonistyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67016-81-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LINGWICYZM.
DLACZEGO WSTYDZIMY SIĘ BŁĘDÓW W JĘZYKU (OBCYM)
Pomyliłam się. A w zasadzie myliłam się przez dobre pół godziny. Stałam na scenie obok prelegenta – prezydenta miasta opowiadającego o tym, jak bardzo pragnie wesprzeć okoliczne wsie, tartaki, sady i jakie na rzecz owych wsi, tartaków i sadów podejmie działania. Stałam naprzeciw zasłuchanej publiczności i tłumaczyłam na angielski. Wsie na villages, tartaki na sawmills. I sady na, nie wiedzieć czemu, ostriches. Konsekwentnie, raz za razem. Z orchard powstał ostrich – struś, zagubiony i zakręcony niczym Struś Pędziwiatr w oszołomieniu gnający przez kolejne zdania, tak szybko, że publiczność, być może zbyt skonfundowana, by reagować uśmieszkami czy szmerem zaskoczenia, zdawała się niczego nie zauważać. Z powielonej automatycznie w co trzecim zdaniu wpadki zdaję sobie sprawę dopiero po spotkaniu. Wracam samochodem do domu, zadowolona z własnego występu, jednego z pierwszych w karierze tłumaczki konferencyjnej. Na światłach przeglądam się w samochodowym lusterku i nagle widzę przerażony wzrok Kojota, który właśnie uświadomił sobie, że siedzi na lasce dynamitu odpalonej przez pędzącego strusia spryciarza. Nie dość, że Kojotowi nie udało się go złapać, to jeszcze lada chwila eksploduje z zażenowania i poczucia zawodowej klęski. Boże. Cały czas mówiłam ostrich zamiast orchard. Wszyscy to słyszeli. Wstyd. A może widząc moją pokerową twarz, sami zaczęli wątpić w to, czy „sad” to orchard (a może to rzeczywiście ostrich)? Czy raczej kultura osobista kazała słuchaczom nie reagować, a litościwie wyczekiwać końca tego występu?
Oddycham odrobinę, ale tylko odrobinę, spokojniej, gdy dociera do mnie, że mogło być dużo gorzej. Przecież to tylko kwestia podmiany słowa. Tak naprawdę nie przejechałam walcem niedbalstwa ani po poprawności gramatycznej, ani stylistycznej, nie zaliczyłam też żadnej wpadki fonetycznej. Ostatecznie za błędy najczęściej uważamy odstępstwa od standardu gramatycznego, stylistycznego i fonetycznego, a w piśmie – ortograficznego. Tego inni tłumacze specjaliści czy seniorzy profesji, gotowi posłać w diabły każdego początkującego, nie wybaczyliby mi na pewno. Zbyt często widzę, jak na forach poświęconych sztuce przekładu i służących zdobywaniu zleceń grupach w mediach społecznościowych rozszarpują oni swoje ofiary – zwykle osoby, które reklamują własne usługi tłumaczeniowe postami napisanymi koślawą polszczyzną czy z błędami. I choć podzielam niezgodę na to, by za językowe porady i usługi pieniądze brali ci, którzy sami wciąż muszą się jeszcze wiele nauczyć, to zjadliwość tych komentarzy zdradza coś więcej niż chęć obrony zawodu przed upadkiem.
Prześcigający się w wytykaniu cudzych błędów, zarówno ci zajmujący się językiem zawodowo, jak i pozostali, zdają się strzec pewnej świętości. Kto zaś strzeże świętości, ten, w mniemaniu własnym i innych, ma prawo czuć wyższość i samozadowolenie, nieodzowne do tego, by swobodnie pouczać innych. Pouczanie jako narzędzie dyscypliny, także w sferze języka, instaluje w jego użytkownikach specyficzne oprogramowanie. Rzadko jednak usprawnia ono pracę systemu, przypomina raczej wirus zasiewający w nas wątpliwości i wstyd. Z nich z kolei kiełkują potem myśli, że odstępstwa od językowego ideału najlepiej odpokutowywać w ciemnej piwnicy, a na pewno nie odzywać się częściej, niż jest to bezwzględnie konieczne. Po jakimś czasie wstyd ustępuje miejsca refleksji nad tym, dlaczego z taką nerwowością reagujemy na własne pomyłki. Czy to nasze przekonania, czy raczej cudze, którym udało się zastąpić nasze własne? Skąd ten znany przecież nie tylko zawodowym tłumaczom i filologom – ludziom, którym płaci się między innymi za językową poprawność – paniczny wręcz strach, że popełniony błąd pozbawi nas szacunku, podważy nasze kompetencje, zrobi z nas idiotów? Odpowiedzi należałoby szukać nie tylko w zawiłościach ludzkiej psychiki, ale i w szczególnym rodzaju ideologii zwanej standardyzmem językowym.
Pojęcie standardyzmu językowego wprowadziła do językoznawstwa para brytyjskich socjolingwistów, Lesley i James Milroyowie1. W świecie językoznawstwa zasłynęli prowadzonymi w latach siedemdziesiątych badaniami nad sieciami społecznymi oraz zmiennością językową w Belfaście, a także bardzo trafnymi i nadal aktualnymi refleksjami na temat tego, jak postrzegamy językowy standard i odstępstwa od niego. W swojej pracy naukowej zwrócili uwagę na interesującą dwoistość fundamentu, na którym wznosi się standardyzm językowy. Z jednej strony opiera się on bowiem na przekonaniu, że istnieje coś takiego jak poprawność językowa, czyli zestaw, najczęściej wyidealizowanych, prawideł rządzących językiem, z drugiej zaś na wierze w istnienie jego jednej, najbardziej pożądanej, lepszej od innych odmiany. To właśnie ta odmiana ma być standardem – wersją języka, z którą nie polemizujemy w imię założenia, że po to tworzy się normy, po to przestrzega się umownych zasad, by ułatwić sobie życie i usprawnić komunikację. Szlachetność takiego założenia podszyta jest jednak niechęcią do wszelkich odstępstw. You can’t sit with us! (Z nami nie siedzisz!) – tak w świecie standardyzmu językowego zdaje się zwracać standard do wszelkich form odrębnych, w tym wariantów językowych i dialektów. W jednej ławce wzorowi uczniowie – formy usankcjonowane przez kodyfikujące standard autorytety, za nimi, najpewniej na szarym końcu klasy, cała reszta, reszta w istocie współtworząca prawdziwy obraz językowej złożoności i bogactwa. I gdyby rzeczywistość językowa faktycznie była szkolną klasą, to zjawiska uznane za przynależne do językowego standardu byłyby grupą dzieciaków wywodzących się z bogatych, wykształconych rodzin, o znanych nazwiskach i koneksjach, dzięki którym odnajdą się wszędzie, niemal nigdy nie zaznając kpin ani odrzucenia. Zdaniem niektórych standard nie musi niczego udowadniać, nie musi się niczego obawiać, nawet jeśli jego pozycją próbują zachwiać przybysze z regionalnych wariantów języka, a czasem wręcz z języków obcych. I choć ich wpływ i sama obecność w języku tak naprawdę wcale nie „chwieją” standardem, ale są naturalnymi elementami żywego języka, bogate dzieciaki od standardu mają z tym wyraźny problem, który czasem przeradza się w agresję. Agresję mieszczącą się w ramach pewnej postawy wobec języka i drugiego człowieka – lingwicyzmu.
Lingwicyzm, podobnie jak rasizm czy seksizm2, jest rodzajem dyskryminacji i opresji. To zjawisko, w którym narzędzie dyscypliny – pouczanie, a także ośmieszanie – służy promowaniu „idealnej” odmiany języka i karaniu za używanie innych jego wariantów3. Na czym ta kara polega? Na tym, że inteligencja, status, wykształcenie czy nawet stan zdrowia danej osoby oceniane są przez pryzmat języka, jakim się posługuje. Stanie na straży „świętości” językowego wzorca to jednak zajęcie, którym parają się nie tylko samozwańczy kapłani i kapłanki Kościoła Najświętszej Poprawności. O ile seksizm i rasizm coraz częściej spotykają się z potępieniem, o tyle lingwicyzm nie budzi powszechnego społecznego sprzeciwu. Akceptuje się go, nawet jeśli przybiera postać w istocie dość żenującego, sprzecznego z podstawowymi zasadami kultury osobistej, publicznego poprawiania cudzych błędów, w tym w internecie. Przy czym, jak pisze Katarzyna Liber-Kwiecińska w swoim raporcie poświęconym motywacji do poprawiania cudzych błędów, „sami użytkownicy języka nie są świadomi wpływu ideologii językowych i żyją w przeświadczeniu, że ich stosunek do języka ma charakter czysto lingwistyczny, a nie ideologiczny”4.
Co ciekawe, stanie na straży poprawności służy czemuś więcej niż temu, co dostrzegamy, wiedzeni społeczną intuicją, czyli podwyższeniu samooceny, najczęściej kosztem poprawianego. Dla poprawiających pouczanie innych jest również wyrazem dbałości o rzeczywiste dobro, nie tylko urojeniem językowego purysty. Dowodzą tego badania przeprowadzone między innymi w Polsce. Z odpowiedzi uczestników ankiety przeprowadzonej przez Liber-Kwiecińską, dotyczącej stosunku do błędów w języku polskim, wynika, że popełnianie oraz ignorowanie błędów językowych jest wedle poprawiających zamachem na język polski, a w konsekwencji na polskie dziedzictwo kulturowe. „Nie mów mi tu o patriotyzmie, jak nie potrafisz pisać poprawnie po polsku” – oto zwyczajowy szach-mat w wykonaniu pielęgnujących polszczyznę internautów, którym przychodzi dyskutować z deklarującymi prawicowo-konserwatywne poglądy adwersarzami, którym, jak mawiają, wszystko, co polskie, jest drogie i miłe. Popełniasz błędy we własnym języku, żegnam. Mówisz o Polsce, polszczyźnie, a nie potrafisz się składnie wypowiedzieć, gardzę tobą. Pogardą za pogardę – zdaniem części respondentów błędy językowe świadczą o braku szacunku dla rozmówcy i lekceważeniu wartości, za jaką uważają poprawną polszczyznę. W rankingu przyczyn, dla których respondenci mieli potrzebę zwracania innym uwagi na błąd językowy, chęć zamanifestowania swojej wyższości wobec rozmówcy oraz złośliwość tylko nieznacznie ustępują trosce o polszczyznę5. Być może także dlatego, że do troski o język łatwiej się przyznać niż do małostkowej chęci dokuczenia rozmówcy. Odbiorcy takich komentarzy najczęściej zaś uważają, że służą one poniżaniu; wspominają też, że często przybierają one postać komentarzy ad personam, niemających nic wspólnego z tematem dyskusji jako takim6.
„Walka z zarazą” i „plagą”, bo tak obrazowo określa się wskazywanie cudzych błędów, jest chętnie oklaskiwana, zwłaszcza gdy toczy się w przestrzeni medialnej. Kiedy słynący z niefortunnych wypowiedzi, będący częstym obiektem żartów, konserwatywny polityk Janusz Kowalski został „przyłapany” przez dziennikarkę na użyciu wykpionego przez nią regionalizmu przyglądnąć się, w internecie wybuchła euforia. Do jej tłumienia dość szybko przystąpili językoznawcy, zwracając uwagę, że użycie regionalizmu nie musi być uznawane za błąd, a samo wytknięcie użycia formy niestandardowej nie jest ani uzasadnione, ani kulturalne. Internet w większości jednak rozbrzmiał zachwytem nad, jak to ujęto, bezkompromisowością dziennikarki. Ta uznała, że popełniając błąd, Kowalski zarówno jej, jak i wrogo nastawionej publiczności, podał na tacy dowód na to, że nie tylko jest niekompetentnym politykiem, ale i głupcem. Rozległy się oklaski, lingwicyzm podlano, aby rósł w siłę, a ludziom żyło się… trudniej.