- nowość
- promocja
Luneta z rybiej głowy - ebook
Luneta z rybiej głowy - ebook
Brzuch Bałtyku unosi się ciężko. Wdech, wydech, wdech, wydech. Na dnie żyją olbrzymy, choć tak naprawdę nikt ich nie widział. A w nadmorskiej wsi dziwy: ksiądz, który zgubił czarnowłose dzieci, Basia, która stała się polną myszą, Gienio, który chciał wypłynąć za horyzont, pies, nad którym było tylko niebo. Narrator i bohater w jednej osobie prowadzi nas przez kolejne opowieści niczym kronikarz spisując prowincjonalne losy. Miraże, senne mary, wytwory wyobraźni, a może po prostu codzienność, która kryje w sobie więcej tajemnic, niż może się wydawać.
Debiut Patryka Zalaszewskiego to czarujące i pełne melancholii literackie zaproszenie do nadbałtyckiej wioski. Nad tymi pulsującymi niepokojem historiami nieustająco unosi się pytanie o istotę życia: i to już wszystko?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8396-030-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To całkiem zabawne, że mój dziadek nigdy nie wrócił z wojny. Może gdyby umarł, toby zabawne nie było, ale rzecz w tym, że wrócił i nie wrócił jednocześnie.
A to było tak:
wyjechał i były za nim, jak mówili, tęsknota i smutek, było wielkie czekanie na powrót, był brak listów, aż wreszcie dziadek wrócił, pojawił się pozornie taki sam, z tym samym ciałem, może włosy mu się zmieniły, z czarnych stały siwe, może twarz się postarzała, ale dziadek wrócił, wrócił niewątpliwie, tak się wszystkim wydawało, a przecież nie wrócił, jak się okazało później.
Tak mówił dziadek:
wszystkie Włodki, które we mnie były, zniknęły pod ziemią.
Bałem się zadawać więcej pytań, zwłaszcza że dziadka zawsze jakby trochę nie było. A gdy był, to zgarbiony, niewielki, a jednocześnie tak duży, bo jego ciało miało blisko sto dziewięćdziesiąt centymetrów, więc nie tak mało, a jednak obok pieca siedział zupełnie mały, pochylony w jedną stronę jak wierzba płacząca, i gdy o tym teraz myślę, to wydaje mi się, że każda wierzba płacząca jest od mojego dziadka szczęśliwsza. Nie wiem, jak dużo każda wierzba z osobna myśli o swoim życiu, ale cokolwiek myśli, to są to myśli szczęśliwsze niż te, które kłębiły się w głowie mojego dziadka.
A kłębiły się gęsto i najbardziej widać to było po oczach, szarych, suchych jak te kruche gałązki sierpniowe, którym wystarczy iskra, żeby podpalić las, i wystarczyła iskra, żeby podpalić dziadka. Wściekał się wściekłością psa na łańcuchu, gdy babcia zrobiła którąkolwiek ze swoich małych rzeczy nie tak:
gdy skarpeta zacerowana była w sposób odległy od dziadka wyobrażeń
gdy jajecznica nie była ścięta, tylko rozlazła, jak gluty, jak błoto w styczniu, jak gówno po maślance z kiszonymi ogórkami
gdy mieli iść do kościoła i dziadek sięgał po buty, a buty szare, niewypastowane
gdy drzewo do rąbania było nieułożone
gdy kurom nie było nadrzucone.
I wtedy dziadek na chwilę odżywał, odklejał się od pieca, chwytał rózgę, która była jak dziadek nieszczęśliwa, bo stworzona tylko po to, żeby krzywdzić, a jak nie było rózgi, bo rózgi też mają swoją datę przydatności, to chwytał gałązki leszczyny, które ze wszystkich rzeczy na świecie są najgorsze, bo rany po nich nie goją się zupełnie, i lał babcię, ile mógł. I tego nie zrozumie nikt, nawet ja dzisiaj tego nie rozumiem, ale wtedy wszyscy oddychali z ulgą, bo to znaczyło, że jeszcze odrobina dziadka jednak została. Że jednak istniał dziadek jeszcze odrobinę.
I chyba tylko wtedy był mężczyzną, tak teraz myślę. Że tyle z dawnego Włodka zostało, ta jedna rzecz była niezmienna, czyli ustawianie babci.
On ją ustawia, to nic takiego. On ją ustawia do pionu. On ją ustawia do życia. On ją ustawia, żeby nie odfrunęła.
Radio też się ustawia, żeby nadawało.
Bo jak się babę przez dziesięć progów przewlecze, trzy razy spierze, to dopiero jest dobra.
Wszyscy stali nad Włodkiem, to znaczy nad moim dziadkiem, całą wsią, całym życiem, całym światem, i mu to powtarzali, a gdy rózga wypadała z ręki, to mu ją podawali, a gdy pot z czoła spływał na oczy, to wycierali, a gdy się pojawiały odciski w tym miejscu, gdzie kończą się palce, a zaczyna dłoń właściwa, to mu je rozmasowywali. Więc bił dalej.
A co na to babcia?
Nie wiem, co na to babcia. Babcia była babcią. Po prostu była. I to jej chyba wystarczyło.
Po co mi więcej niż bycie, co ja bym z tym zrobiła?,
tak powtarzała w myślach, a czasem nawet na głos.
Może babcia miała rację, może nie było jej potrzeba więcej. O babci też opowiem, ale później.
No więc przesiadywał dziadek przy piecu, zgarbiony, duży i nieduży jednocześnie, a wokół niego toczyło się życie. Nie byłem przecież jedynym dzieckiem, były też inne krzątające się dzieci, wnuki i prawnuki, i wszystkie lgnęły do dziadka, próbowały się wdrapać na niego, a wtedy w jego oczach coś błyskało, wracało, Włodek znów stawał się dziadkiem, wkładał rękę do kieszeni kamizelki, wyciągał stamtąd cukierki i wkładał je w nasze rączki, a później wracał do swojego niebycia,
gdzie był dziadek, kiedy go nie było?,
i zastanawiał się, skąd te cukierki w ogóle biorą się w jego kieszeniach.
A czasem, gdy dzieci lgnęły i próbowały się wdrapać na jego kolana, to dziadek podciągał nogawkę i odsłaniał miejsce, w którym kiedyś była noga, z grubym udem i silną łydką, a teraz, to znaczy wtedy, już tylko sterczący kikut, i dzieci uciekały z piskiem, a później śniły im się koszmary o ludziach bez kończyn, a dziadek wcale się ich strachem nie upajał, bo nie o wzbudzenie strachu u dzieci mu chodziło. On tylko chciał, żeby go lepiej rozumiały, żeby ktokolwiek choć odrobinę lepiej go zrozumiał.
Czego te dzieci straszysz, co one ci zrobiły?,
pytali go.
A dziadek nie odpowiadał, wracał tylko do pieca i czasem przy nim płakał, ale łzy szybko znikały od nagrzanego, suchego powietrza i wydaje mi się, że tylko ja je widziałem, i to przez moment, przez chwilę.
No więc wrócił dziadek z wojny i nie wrócił jednocześnie, i całkiem to zabawne, chociaż nikomu do śmiechu nie było.
Zwłaszcza jak się wściekał, jak klął albo jak milczał z wściekłości. Wściekał się dziadek wszystkimi wściekłościami świata.
Najbardziej go jednak kochałem i nienawidziłem za opowiadanie tego, co było na wojnie. Wtedy mnie to pociągało, jak wszystkie dzieci, a teraz mnie to odpycha, przeraża, paraliżuje, gnieździ gdzieś we mnie, a jednocześnie teraz wiem, że dziadek, mówiąc o wojnie, nie o niej mówił, tylko o sobie i tym, kim jest.
I ta wojna to były różne opowieści, małe i duże, a dla dziadka wszystkie równie ważne.
O sraniu do francuskich hełmów.
O kochaniu się z tą francuską dziewczyną, która pojawiła się w życiu dziadka tak nagle i tak nagle zniknęła.
O paleniu tamtych smacznych papierosów, których nazwy już nigdy sobie nie przypomni.
O wilgoci, błocie i tym dziwnym szumie, który słychać w głowie z braku snu.
O szrapnelach, o huku i ciszy, po której zawsze przychodziło jeszcze więcej szrapneli i huku.
W ogóle dźwięki.
Dźwięki były dla dziadka najważniejsze. Pocił się, marszczył czoło, próbując je jakoś nazwać, a gdy mu się nie udawało, wściekał się. Znowu lał babcię i domykał swój cykl szukania siebie w przeszłości.
Czasem jednak udawało mu się nazwać dźwięki, wtedy mówił, mówił bez przerwy na oddech:
uderzenie kamienia w głowę to dwa dźwięki, tylko dwa – jak pęka czaszka i słychać trzask kamienia o kamień, i jak czaszka całkiem ustępuje, wtedy jakby płaski kamień o wodę, plaśnięcie. Jak bagnet wchodzi w brzuch, to jak widły w gnój, mokry dźwięk. W inny mięsień, ręka, noga, nieważne, w brzuch mokry dźwięk, rzygać się chce od niego. Jak człowiek pada martwy od kuli, to ciche szurnięcie, jakby palto spadało z wieszaka na podłogę. Jak upada granat, to jakby głowa koguta się stoczyła z pniaka. Jak w błocie przysypiasz, oczy kleją się ze zmęczenia, a za tobą stukanie jakby palcami o stół, to szczury biegają po wilgotnym. I ciągły huk, noc, dzień, huk, jakby burza miała się nigdy nie skończyć. I jak się krew z człowieka wylewa, to mokrą, niewyrżniętą szmatą o podłogę.
I szkoda mi było babci, że musi tego słuchać najczęściej. Ale ona słuchała uważnie i z czułością, a później nastawiała obiad, śniadanie czy kolację, zależy, kiedy dziadek kończył mówić. I życie toczyło się dalej, upływało, toczyło się i nikt nie chciał od niego więcej. A dziadek mówić przestawał zawsze tak samo. Po prostu nagle jakby się budził z tego mówienia, machał ręką na babcię i mówił:
głupia!
I tyle było z jego mówienia, a później milczał równie zawzięcie, jak wcześniej mówił.
A babcia słuchała, całe życie słuchała, nawet jak dziadek mówił rzeczy straszniejsze niż tanki, bomby, szrapnele, okopy, gwizdki, natarcia, odwroty.
Czasami budził się nocą z krzykiem, zupełnie mały, wystraszony, i babcia musiała go gładzić po głowie.
Śniło ci się coś?
Nie ma.
Czego nie ma?
Mnie nie ma.
Innym razem budził się mokry, jakby dopiero wyszedł z wody, i dyszał, strasznie dyszał, a przecież nigdzie nie biegł.
Znowu coś ci się śniło.
Nie.
Przecież widzę.
Boli mnie.
Co cię boli?
Noga.
Zaraz coś ci na nią dam.
Ta druga mnie boli.
I babcia wiedziała, że chodzi o tę nogę, której już nie ma, którą musieli dziadkowi odjąć, bo wdała się gangrena, a jednocześnie nie wiedziała, jak ta noga może boleć, ale ona bolała naprawdę, nieważne, co mówili lekarze, ona bolała strasznie.
Zabierz tę rękę,
powtarzała babcia.
Przecież to nie moje,
odpowiadał dziadek.
To czyje?
Nie wiem, ale już nie należy do mnie.
Straszliwie to babcię oburzało, ale tylko na początku, później jakby zrozumiała i po prostu przestała do niego mówić.
A po niej i ja zrozumiałem, że dziadek był brakiem. Brakowało w nim miłości, ciepła, radości, brakowało nogi, a najbardziej brakowało jego, tak po prostu.
I w końcu przestałem się bawić w ganianego, w chowańca, w skoki przez pniaki, a zacząłem bawić się w wojnę, w tamtą wojnę, żeby dziadka lepiej zrozumieć.
PIU PIU PIU
Wyskakiwałem z okopu, biegłem pod ostrzałem, w dłoniach ściskałem kij o idealnym kształcie, kształcie karabinu, a przynajmniej mojego wyobrażenia o karabinie.
PIO PIO PIO
Odpowiadałem ogniem, uchylając się za osłonami. Pień, wystający korzeń, obórka, to wszystko może uratować życie.
PIU PIU
Nie miałem już siły. To strzelanie, bieganie, skakanie wykończyło mnie zupełnie.
To chyba tak wygląda wojna. Już chyba lepiej rozumiem dziadka i to, dlaczego jest taki zmęczony, tak pomyślałem.
I wreszcie przyszedł ten dzień, że dziadek przestał działać, zupełnie jak radyjko.
Mieliśmy od wujka Stefka takie: dużą piękną skrzynkę, która nadawała ludzki głos i czasem muzykę. W końcu skrzynka przestała nadawać. A później dziadek też przestał działać jak to radyjko właśnie.
I dziadek powoli zaczął znikać. Prześwitywał jak światło przez cienki papier. Wychudł straszliwie. Wyglądał jak długi patyk z wielkimi skrzydłami. Zaczął mieć tiki. Ruszał się nie wtedy, gdy powinien, jak dziecko, bo dziecko zawsze karci się za to, że za dużo się rusza. Mnie karcili, jak się za dużo ruszałem.
Dalej siadał obok pieca, jednak coraz częściej szeptał coś sam do siebie, robił miny, które czasem były śmieszne, ale z jakiegoś powodu bawiły tylko dzieci, dorosłych nie bawiły zupełnie, oni jakby się trochę bali, a przecież dziadek straszny wtedy wcale nie był.
Czasem, coraz rzadziej, babcia prosiła go, żeby coś zrobił, żeby przyniósł drewna, żeby wyszedł na dwór się przewietrzyć, i dziadek czasem to robił, ale zawsze zostawiał głowę. Po prostu ją zdejmował, jak zdejmuje się klosz z lampy, płaszcz z pleców, kładł ją koło pieca i szedł, szło jego ciało, a zostawał on, zostawała jego głowa, i to złościło babcię, a on odpowiadał zawsze tak samo:
a na co mi to?
I tyle, koniec jego opowieści. Na co mu to? Nie wiem.
A później coraz więcej siebie odkładał na bok. Czasem odkręcał rękę, prosił mnie nawet, żebym mu pomógł, bo ciężko jedną ręką odkręcić drugą, jakby śrubę. Pomagałem, a babcia się na mnie złościła:
a zostaw go, jak taki głupi, niech se sam odkręca,
no i musiałem przestać pomagać. Ale dziadek nie przestał odkładać kawałków siebie na bok. Jak nie chciał słuchać, odkręcał uszy, jak nie chciał patrzeć, wyciągał oczy. Któregoś razu wróciłem po kościele do domu i znalazłem na taborecie obok dziadkowego fotela królika. Ucieszyłem się oczywiście i od razu chciałem go podnieść, chwyciłem i…
pufff, nie ma. Rozleciało się!
I to nie królik był, tylko dziadka włosy bielutkie, które odłożył na taboret.
No więc coraz częściej dziadek odkładał siebie na bok i coraz częściej zapominał po to wrócić. I raz, jak przyszedł wuj Stefek z dziećmi, których ja szczerze nie znosiłem i opowiadać o nich tutaj nie będę, to dzieci jego w żarcie zabrały dziadkowe ramię, co leżało na kredensie, i wyniosły w pole, i nie mogliśmy go znaleźć – i tyle, już po dziadkowym ramieniu było. Strasznie im wuj Stefek za to wtłukł, zwłaszcza że chciały winę na mnie zrzucić, ale tutaj dziadek mnie obronił i huknął otwartą dłonią w stół, i kazał mnie zostawić w spokoju.
A później dziadek coraz rzadziej wychodził, aż przestał wychodzić zupełnie. Wsiąknął w dom. Zaczął go przypominać – skóra biała, sucha jak bielone wapnem ściany.
A wcześniej co rano, gdy tylko założył nogę, robił obchód, a ja, jak tylko udało mi się wstać, biegłem za nim, nie mogąc dorównać mu kroku. Szedł wpierw przez podwórze, uważnie sprawdzając, czy obórka stoi cała, czy drewno narąbane, czy klocki nie poginęły, czy zwierzęta spokojne, czy śladów po lisach nie ma, bo jak lis się na podwórzu zadomowi, to kaplica, po kurach. Na końcu podwórza stawał, przed nim rozciągało się pole, a ja stałem obok niego, mały, nic nieznaczący, może jakbym zniknął, to nic wielkiego by się nie stało, a przede mną cały świat i tam na horyzoncie jego koniec, za którym już nic nie ma. I to niebo: czerwone, jakby smok w nie zadął, rozpalone, a to wszystko takie straszne i piękne jednocześnie.
Chyba wszystko może być jednocześnie:
piękne i brzydkie
straszne i łagodne
smaczne i obrzydliwe
można być i nie być jednocześnie
i można kochać i nienawidzić jednocześnie.
I dziadek już nigdy nie mógł zrozumieć pola. Tego, że ziemia jest płaska, gładka, gotowa, żeby po niej pługiem przejechać. Dziadek zapamiętał inną ziemię, która bardziej przypominała Księżyc. Ziemię kraterów, błota i okopów, które są jak korytarze w mrowisku, a w tym mrowisku dziadek: moja mrówka pełzająca w trakcie końca świata.
I dziś wiem, jak wyglądała tamta wojna. Widziałem dużo filmów, dużo zdjęć, przeczytałem dużo książek. Potrafię sobie wyobrazić, co widział dziadek, ale łapię się na tym, że nie mam pojęcia, jak on widział. Jak patrzył? Jak go to poruszyło? Jak go zabiło?
Czasem wydaje mi się, że to wszystko kłamstwo, że żadnej Wielkiej Wojny nie było. Nie było kraterów w ziemi, niekończącego się dzwonienia w uszach i czarnych piechurów z wielkimi kolczykami w nosach, którzy dziadkowi śnili się do końca życia. Życzyłbym tego dziadkowi, ale niestety to wszystko jednak było: był gaz, który pachniał świeżo skoszoną trawą, były głębokie rowy, w których człowiek się ukrywał, a ziemia przysypywała go z góry, jak cukier puder przykrywa ciasto.
Dlaczego tak musiało być?
No więc dziadek wrócił ciałem, ale nie myślami z wojny. Nie głową.
W tym zamieszaniu wojennym różne cuda się zdarzały, nieraz czyjeś ciało się zawieruszyło i wrócił człowiek do matki bez ciała, no to i Włodek się zawieruszył, ale że jego ciało wróciło, to nie ulega najmniejszej wątpliwości,
tak powiedział bardzo mądry wujek Franek, który był bratem ciotecznym dziadka i na wojnę na szczęście nie pojechał.
A dziadka było z każdym dniem mniej i mniej.
Mni j i mni j.
Mni j i ni j.
M i j i m i j.
Mniej.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._