-
W empik go
Lusto pełne zamakarków - ebook
Lusto pełne zamakarków - ebook
Lustro pełne zakamarków to opowieść o tym, co najważniejsze – o miłości i przemijaniu. I że miłość babci trwa, nawet jeśli jej czas się skończył. Malowniczo przenika się tu teraźniejszość z przeszłością własną, ale też matki, babek i prababek. Okazuje się, że czasem doświadczenia poprzednich pokoleń sprzed dziesiątek czy setek lat niesiemy w sobie i nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Że miewają one wpływ na nasze, myślenie, reakcje i sposób widzenia świata. Uświadomienie sobie tego faktu daje szansę zmiany tych zachowań, które najbardziej utrudniają życie. To opowieść o tym, że jesteśmy z kobiet, które były przed nami i dla kobiet, które będą po nas. Że prababki dają siłę, a wnuczki nadzieję.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788396388483 |
| Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stara kobieta siedziała na ławce. A może wcale nie siedziała, a tylko tam była. Miało się wrażenie, że jak motyl, przycupnęła na krótką chwilkę aby odetchnąć, ale zaraz podniesie się i odleci w dalszą drogę. Jak i dokąd, trudno było przewidywać. Mogła sunąć poboczem ruchliwej, podmiejskiej drogi, przy której stała ławka lub skręcić gdzieś w poprzek albo wznieść się ponad przyziemną rzeczywistość. Jej sylwetka sugerowała, że możliwe są wszystkie ewentualności. Lekko skulone plecy i odchylone na boki łokcie wskazywały, że w każdej sekundzie gotowa jest do lotu. Skrzyżowane nogi dawały jednak nadzieję, że jeszcze troszkę tu pobędzie. Dłonie odpoczywały na deskach ławki, a wzniesiona do góry głowa udawała, że pilnuje, czy nie zbliża się jakieś niebezpieczeństwo. Oczy mogłyby pomagać głowie, ale w tej chwili zajęte były czymś zgoła innym niż obserwowanie otoczenia. Oczy starej kobiety płakały.
— Dlaczego płaczesz? — kobieta starsza od tej starej popatrzyła na płaczącą ze smutkiem. — Nie jesteś jeszcze aż tak stara, żeby nad sobą płakać. Ani aż tak bardzo samotna.
— Co ty możesz o tym wiedzieć? — padła niechętna odpowiedź.
— Coś jednak wiem.
— Nieważne, ile mam lat. Ważne, że czuję się stara.
— Ale dlaczego aż tak smutna?
— Smutna, stara i przegrana. Miałam blisko siebie ludzi, których kochałam od początku ich życia, a teraz nie ma ich przy mnie. Odsunęli się i udają, że mnie nie ma. I jeszcze robią wiele, żebym wiedziała, że lepiej jest im beze mnie — powiedziała zagadnięta, a jej słowa cicho i z pewnym trudem przeciskały się powoli pomiędzy kapiącymi łzami.
— To faktycznie, okrutnie się z tobą obeszli — starsza od starej zawahała się, lecz w końcu przysiadła na brzegu ławki. Jeszcze przed chwilą nie miała zamiaru przerywać swojej wędrówki, ale coś takiego było w tych płaczących oczach, że musiała się przy nich zatrzymać i do nich zagadać, jakoś je osuszyć.
Stara kobieta zdawała się nie zauważać obecności tej drugiej, jednak miała ją w polu widzenia i tylko zamknięcie oczu mogło usunąć ten obraz. Ale nawet wtedy czuła jej obecność. Nie chciała jej i chciała jednocześnie. Nie chciała koło siebie obcych, ale też nie czuła w tej drugiej żadnej obcości.
— Nie znam cię — powiedziała stara i sama z pewnym zdziwieniem usłyszała, że zamiast kategorycznej kropki na końcu zdania zadźwięczał znak zapytania.
— Nie chcesz, to nie znasz. A może jednak znasz. A może nie pamiętasz — starsza od starej patrzyła w przestrzeń przed siebie i kręciła patykiem zygzaki w powietrzu. Ubrana była bez koloru i całkiem niewspółcześnie. Długa spódnica, kapelusik na głowie i ażurowe rękawiczki na dłoniach. Zdecydowanie niewspółcześnie i bardzo współcześnie zarazem. I choć nie wiadomo było skąd się wzięła i kim była, to przecież nie była obca.
— Przestałam być matką — powiedziała stara kobieta i nawet nie starała się powstrzymywać łez.
— Bywa. Ale z drugiej strony, kto raz był matką jest nią na zawsze. Nawet, jak umrzesz, to nadal będziesz matką. Matką, babką... Wiem, co mówię.
— Skąd możesz wiedzieć, skoro jeszcze nie umarłaś?
— Moja matka umarła już dawno i nadal jest moją matką.
— Moja też. I też jest — zastanowiła się stara kobieta i otarła mokre policzki.
— Sama widzisz.
— Nie pamiętam cię — powiedziała ta, której oczy jeszcze przed chwilą płakały.
— Przypomnę ci. Agnieszka Kosela z domu Krynicka. Córka Małgorzaty Krynickiej z domu Kaniak, córki Franciszki Kaniak z domu Wrońska.
— Ja jestem Lisa. Z domu Neciówna.
— Powinnaś to sobie częściej powtarzać — uśmiechnęła się Agnieszka. — Żebyś nie zapominała.
— Żebym nie zapominała o czym?
— Że jesteś.
Lisa popatrzyła z uwagą na swoją nową znajomą i nagle coś jej zaświtało.
— Agnieszka Kosela? Z domu Krynicka? Tak samo jak jedna z moich prababek. Ale nie, ona jednak nazywała trochę inaczej. Też Agnieszka, ale Koszela. I z domu Klinicka.
— Zapisali jak umieli i jak usłyszeli. Jeden kiepsko pisał, drugi nieostro słyszał, trzeci seplenił, a czwarty nie wymawiał „r”. Dlatego ani Koszela, ani Klinicka. Kosela z domu Krynicka. Tak jest poprawnie.
— Nie powiesz mi chyba, że to ty we własnej osobie — z powątpiewaniem powiedziała Lisa.
— Nie muszę mówić, żebyś wiedziała — odpowiedziała Agnieszka i po chwili milczenia wróciła do poprzedniego tematu rozmowy. — Dlaczego poczułaś, że już nie jesteś matką?
— Moi synowie odsunęli się ode mnie.
— Dorastają, to się odsuwają.
— Wiem, ale inaczej to sobie wyobrażałam. Czasem mam wrażenie jakby nie pamiętali, że w ogóle istnieję, jakby zupełnie ich to nie obchodziło.
— Byłaś dla nich niedobra i teraz ci za to odpłacają?
— Nie byłam niedobra — odpoczywające na ławce, dłonie Lisy nagle poderwały się do lotu, jakby chciały unieść ze sobą kobietę z całym smutkiem i wszystkimi łzami, które jej jeszcze zostały. Po chwili jednak uspokoiły się nieco i pozwoliły płynąć słowom. — Starszy synek stracił kontakt ze swoim ojcem, kiedy był w przedszkolnych średniakach. A ojciec młodszego zniknął z naszego świata, kiedy chłopiec był wczesnym nastolatkiem. Zajmowałam się nimi, kochałam ich. Nie byłam niedobra.
Lisa wychowywała synów sama. Tak jej się przynajmniej wydawało, łudziła się, że to właśnie ona ich wychowywała. Po latach jednak analizowania rozmaitych porażek w tym zakresie wiedziała już, że każdy człowiek jest wychowywany nie tylko przez matkę, lecz przez cały świat, który jego i jego matkę otacza – przez dziadków, ciotki i wujków, sąsiadów lubianych i nielubianych, znajomych i nieznajomych, a także przez zwierzęta, rośliny, chmury, rzeki, wiatr i deszcze. I nic nie można na to poradzić. Żadna matka nie może też z góry przewidzieć,, co ten urodzony przez nią człowiek z kogo sobie przyswoi, co się do niego przyklei i co będzie niósł ze sobą jako własne i w jakich proporcjach.
Kiedy Lisa już to wiedziała, zaczęła rozumieć, dlaczego jej synowie nie są tak wychowani, jak się o to starała, dlaczego nie są wychowani tak dobrze, jak tego chciała.
Kiedy chłopcy byli mali, nie było jej łatwo, bo na niczyją realną pomoc liczyć nie mogła. Sama musiała zarabiać na dom i sama ten dom organizować. Jeśli brakowało pieniędzy, jej rodzice zawsze gotowi byli ją wspomóc, lecz nigdy w formie prezentów. Zaciągnięte u nich pożyczki Lisa zawsze musiała zwrócić.
Traktowała to jako oczywistość i nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłoby być inaczej. Do czasu, aż starszy syn nie dorósł. Wtedy zaczął ją przekonywać, że świat się zmienił i ona teraz powinna być mniej jak jej matka i ojciec, a bardziej jak rodzice jego rówieśników, którzy dają dzieciom wszystko, czego one potrzebują na start w dorosłe życie.
Lisa musiała więc zmierzyć się z tym problemem. Najpierw teoretycznie, a potem próbowała też praktycznie. W końcu sama przed sobą przyznała, że skoro nigdy niczego nie dostawała, to nie umie też dawać. Zawsze uczono ją, że musi własną pracą zarobić na swoje potrzeby i to samo ona wpajała swoim dzieciom. Gotowa była im pomagać, lecz wyręczać nie chciała, a obdarowywać nie potrafiła.
Starszego syna urodziła w wieku dwudziestu lat, a młodszego jako trzydziestolatka i z powodu tej różnicy wieku każdy z chłopców czuł się jedynakiem. Ona też ich tak postrzegała, bo w danym momencie każdego musiała traktować inaczej. Co starszemu już było wolno, to młodszemu jeszcze nie i na odwrót: co młodszemu jeszcze uchodziło, to starszemu już nie wypadało.
Lisa czuła się w obowiązku nieustannie pilnować, żeby synowie zachowywali się właściwie i stosownie do wieku. Tak wyćwiczyła w sobie te odruchy, za sprawą których częściej bywała strofującą nauczycielką niż zwyczajną mamą, która po prostu przytula – czule i bez pośpiechu. Było jej z tym kiepsko, ale tłumaczyła sobie, że taka jest cena odpowiedzialnego wychowywania chłopców. Oni zaś wciąż mieli do niej pretensje, że temu drugiemu pozwala na więcej.
Przez całe lata miała wrażenie, że nie jest matką dwojga dzieci jednocześnie, lecz realizuje dwa osobne macierzyństwa, które wcale się ze sobą nie łączą. Od kiedy więc urodził się młodszy syn, każdy rok w roli matki odczuwała Lisa, jakby to były dwa lata w kalendarzu.
— Czasem bywałam zmęczona, ale byłam szczęśliwa — powiedziała Lisa, zerkając na Agnieszkę.
— Oni też byli szczęśliwi?
— Moi synowie? Tak mi się wydawało. Zresztą mówili mi to, bo często o to pytałam. Kochałam ich, dbałam i rozmawiałam z nimi. Czasem się wściekałam i wtedy krzyczałam, ale przecież wszystko w życiu podporządkowałam macierzyństwu. Myślałam, że oni też mnie kochają, że zawsze będziemy blisko, że będziemy przyjaciółmi kiedy dorosną.
— Rozumiem, że właśnie dorośli.
— I to jak. Wysocy, przystojni, wygadani, pewni siebie. Strasznie pewni siebie — kobieta zamyśliła się.
— Tacy są najtrudniejsi — odezwała się Agnieszka. — Taka pewność siebie sprawia, że człowiek nie ma wątpliwości. Czasem też nie ma skrupułów.
— Ci moi też często nie mają. Ale tylko wobec mnie. Przy teściowych bardzo uważają na swoje słowa i gesty.
— A, takie buty — Agnieszka pokiwała głową ze zrozumieniem.
— O tamte kobiety upominają się ich córki. Dlatego moi synowie, jeśli zależy im na żonach, a przecież zależy, muszą się liczyć z ich matkami i starać się z nimi dogadywać. O mnie nikt się nie upomina — suche już oczy znowu zaszkliły się łzami.
— Ciesz się wnuczkami, skoro z synami jest trudno — poradziła Agnieszka.
— Z córką młodszego syna spotykam się regularnie i bardzo się lubimy. Natomiast wnuczki od starszego syna mało mnie nie znają, rzadko się widujemy — na te słowa stare łokcie straciły swoją gotowość do lotu, przykleiły się do ciała, a plecy bardziej się skuliły, jakby nagle wyparowała z nich spora część energii.
— Może za mało się starałaś.
— Starałam się — zawołała Lisa. — Ale chodzi o to, że kiedy wyrażałam zdanie w jakiejś sprawie i mój pogląd był inny niż ich, to synowie przestawali ze mną rozmawiać i trwało to zazwyczaj do czasu, aż ja pod jakimś pretekstem przerwałam to milczenie. Starszy syn dodatkowo w takich sytuacjach zakazywał dzieciom kontaktowania się ze mną.
— Ciężka sprawa — Agnieszka wyglądała na prawdziwie zafrasowaną.
— A nie mogłam przecież nie mówić, co myślę. Nie mogłam chwalić ich, jeśli uważałam, że podejmują niewłaściwe decyzje. To byłoby nieszczere i niewychowawcze. Nie mogłam udawać, że jest pięknie, kiedy wcale tak nie było. Nie mogłam zaprzeczać sama sobie.
— Nie mogłaś — Agnieszka pokiwała głową ze zrozumieniem. — Ale wiesz, mówienie co się myśli też nie jest obowiązkowe. Czasem lepiej nie mówić.
— Teraz już to wiem i już nie mówię — przyznała Lisa. — Szkoda tylko, że potrzebowałam na tę naukę aż tyle czasu.
— Lepiej późno niż później — uśmiechnęła się Agnieszka. — Ale trzeba też uważać, żeby z jednej skrajności nie wpaść w drugą. Jeśli nadmierne mówienie zastąpisz całkowitym milczeniem, możesz się od tego rozchorować. Ja tak kiedyś miałam. Myślałam jedno, ale żeby utrzymać dobre stosunki z krewnymi, mówiłam i robiłam co innego. W końcu moje ciało zaczęło się buntować. Chorowaniem wołało do mnie o identyczność myśli, słów i czynów.
— Gdybyś miała córki, byłoby inaczej — powiedziała Agnieszka w zamyśleniu.
— Też mi odkrycie. Pewnie, że byłoby inaczej. Ale dziewczyny też nie są idealne. Znam wiele matek, które zamartwiają się z powodu córek.
— Też takie znam. Jednak z synami nad wyraz często sprawdza się powiedzenie, iż nie ta jest matką, która urodziła, ale ta, która wychowuje.
— Przecież to ja ich wychowywałam. To ja nie spałam nocami, kiedy chorowali — zaprotestowała Lisa. — Nieustannie sprawdzałam, czy oddychają i pilnowałam, żeby byli bezpieczni. Do dzisiaj mam w sobie tamten odruch. Jak słyszę, że któremuś z nich coś dolega, czuję paniczny lęk i każda komórka mojego ciała staje w gotowości, żeby biec na pomoc.
— Chorowali? — zainteresowała się Agnieszka.
— Starszy wciąż się zaziębiał. Często bolało go ucho i bardzo wtedy płakał. Kiedy miał pięć lat, najpierw miał operację usunięcia migdałków, a potem rozlał mu się wyrostek robaczkowy. Lekarze powiedzieli mi, że zrobiło się zapalenie otrzewnej i ledwo go uratowali. Młodszy natomiast miał alergię niemal na wszystko i z tego powodu miał problemy z oddychaniem. Ciągle musiałam im podawać jakieś leki i biegałam z nimi od lekarza do lekarza. Wciąż się bałam, w każdej sekundzie drżałam o ich zdrowie i życie.
— To dlatego teraz tak bardzo przeżywasz, że się odsunęli.
— To ja ich wychowywałam — powtórzyła Lisa.
— Wtedy tak. Ale nie mówię o tym, co było kiedyś i już dawno minęło. Mówię o tym, co jest teraz.
— Teraz jest tak, że starszy syn kontaktuje się ze mną wyłącznie za pomocą smsów, a i to bardzo rzadko. Zwykle są to odpowiedzi na moje pytania, czy u nich wszystko w porządku, czy są zdrowi. Dwa, trzy słowa. Albo przysyła mi równie zdawkowe życzenia z okazji. Nie dzwoni do mnie i ja do niego też nie. On pewnie nie czuje takiej potrzeby, a ja się boję, że znowu nie odbierze połączenia. Spotykamy się też od wielkiego dzwonu. Cztery lata temu się na mnie pogniewał i z uporem w tym pogniewaniu trwa. Przez pierwsze trzy lata po tamtej kłótni to w ogóle go nie widywałam.
— I wciąż jest obrażony — Agnieszka nie miała wątpliwości. — Ale teraz już się widujecie?
— W ciągu ostatniego roku zdarzyło się to cztery razy. Dwa razy on był przejazdem niedaleko mnie i dwa razy ja pojechałam do niego. Za każdym razem spotykaliśmy się gdzieś na mieście lub w parku na trzy, cztery godziny. Tyle, żebym ich zobaczyła i żebym mogła nacieszyć się wnuczkami. Wspólny obiad, kawa, lody, jakiś spacer, prezenty dla dzieci...
— I żadnych rozmów o sprawach ważnych — podpowiedziała Agnieszka, żartobliwie grożąc Lisie palcem.
— Skoro tak chcą, to ja się temu poddaję — w głosie Lisy był spokój, ale też rezygnacja i smutek. — Wiesz, oni nie proponują tych spotkań, a tylko łaskawie się na nie zgadzają. Wiem, że to wszystko nie brzmi dobrze, ale ja potrzebuję tego kontaktu.
— Z młodszym synem masz tak samo?
— Nie jest na mnie pogniewany, jeśli o to pytasz — roześmiała się Lisa.
— Często rozmawiamy przez telefon, widujemy się niezbyt często, ale dość regularnie. Od nawet lubi, żebyśmy czasem spotkali się tylko we dwoje i pobyli ze sobą, porozmawiali. To ich różni. Ale w jednym są identyczni: jeśli nawet spytają, co u mnie słychać, to i tak moja odpowiedź mało ich interesuje. I nigdy, ale to nigdy nie mają odruchu, żeby w czymkolwiek mi pomóc — Lisa gwałtownie zapłakała. Łzy spływały po policzkach i wsiąkały w kwiaty na apaszce, a szloch utrudniał mówienie.
— Czy ty aby trochę przesadzasz? Świetnie dajesz sobie radę z codziennymi sprawami i pomoc chłopaków wcale nie są ci potrzebna.
— Przecież nie mówię, żeby obierali mi ziemniaki czy robili zakupy. Ale mogliby przynajmniej spytać, czy czegoś nie potrzebuję, czy dom ich nie potrzebuje — ciągnęła Lisa. — To ich rodzinny dom, który trzeba doglądać, ciągle coś naprawiać. Ja to robię, żeby zostawić im zadbany spadek, ale jestem coraz starsza i coraz bardziej bolą mnie ręce. Czasem tak bardzo, jakby miały zamiar porozrywać się na kawałki.
— Mówiłaś im o tym? — zainteresowała się Agnieszka.
— Mówiłam. Młodszy syn doradził mi, żebym sprzedała ten stary wielki dom i zamiast niego kupiła sobie małe mieszkanie, przy którym nie będzie trzeba nic robić. Że powinnam myśleć o sobie, póki żyję i nie zastanawiać się, co komu zostawię po mojej śmierci.
— Roztropny młody człowiek. I miło, że w ogóle czasem do ciebie przyjeżdża — mruknęła Agnieszka.
— Bardzo miło — zgodziła się Lisa. — Długo było tak, że jak wiedziałam, że przyjedzie, sam albo z żoną, to chciałam ich ugościć. I jak już tak narobiłam tych zakupów na ich przyjazd, jak już się tak zmęczyłam przy gotowaniu ich ulubionych dań, to oni mi wtedy mówili, że zjemy w barze bo za tym barem strasznie się stęsknili. I szliśmy tam, a przygotowane jedzenie zjadałam potem przez dwa tygodnie.
— Przykro.
— Najpierw rzeczywiście było mi przykro. Ale potem postanowiłam polubić i ten bar, i ten ich obyczaj. Wolałam czuć się szczęśliwa, że się do mnie pofatygowali, niż nieszczęśliwa, że u mnie nie zjedli.
— Może nie jest bardzo dobrze, ale tak najgorzej też przecież nie. Najważniejsze, że że ty i twoi synowie jednak się spotykacie — uśmiechnęła się Agnieszka.
— Ale wiesz, że to nie są zwyczajne, międzyludzkie spotkania. Oni obydwaj mnie sobą... zaszczycają.
— No tak — zastanowiła się Agnieszka. — Wiedzą, że ci na nich zależy, więc czasem pozwalają ci koło siebie poskakać.
— Mniej więcej — przyznała Lisa.
— Przykro.
— Nie przesadzajmy. Trzeba się cieszyć tym, co jest. Choć przyznaję, ze bywa niełatwo — ciągnęła Lisa. — Młodszemu mojemu synowi i jego żonie czasem zdarzała się chwila wyjątkowej dobroci dla matki. Proponowali wtedy, że mogliby do mnie przyjechać i nawet mogliby przenocować Ja się wtedy cieszyłam przeogromnie i w tej radości biegłam wietrzyć i odkurzać pokój gościnny. Oni mi wówczas mówili, że przenocują, ale pod warunkiem, że spać będą w moim pokoju i nie będą korzystać z tamtej, gościnnej, łazienki lecz z mojej.
— Dlaczego?
— Bo obydwa gościnne pokoju w moim domu i przylegająca do nich łazienka źle im się kojarzą. Bo kiedyś byli tam ludzie, których oni nie lubią. Wtedy ich lubili, ale dzisiaj nie lubią i nie chcą być w tamtych pomieszczeniach.
— Cóż to za absurd — zdumiała się Agnieszka.
— Nic nie poradzisz — westchnęła Lisa. — Bo przecież na odczucia nie poradzisz. Tak mi powiedzieli.
— Rozumiem, że oddawałaś im ten swój pokój i łazienkę?
— Na początku oddawałam.
— A potem?
— Potem... potem oprotestowałam sytuację. Oni więc przestali proponować, że przenocują. Ale za to na nocleg dają mi czasem swoją córeczkę.
— Dobre i to. Ale sama widzisz. Wszystko dlatego, że od chwili, kiedy chłopak się ożenił, wychowuje go już inna kobieta.
— Niech go sobie wychowuje. Nie mam nic przeciwko jego żonie, ja w ogóle nie mam nic przeciwko ich żonom.
— Żona to żona — odpowiedziała Agnieszka. — Problem jest nie wtedy, kiedy twój syn wpada pod zaborczy wpływ nie swojej żony, lecz jej matki. A sama przecież mówiłaś, że twoi synowie nad wyraz liczą się ze swoimi teściowymi.
— Uważasz, że to sprawka teściowych? — Lisa zdjęła z szyi mokrą apaszkę i rozpostarła ją na kolanach gładząc, zmoczone wcześniejszymi łzami, kwietne wzory. — O tym nie pomyślałam. U młodszego może nie widać tego aż tak bardzo, ale u starszego faktycznie… To właśnie teściowa ustawia mu meble w mieszkaniu, zajmuje się dziećmi i daje pieniądze, jeśli akurat zabrakło.
— Sama widzisz.
— Co robić?
— Nic z tym nie zrobisz. Zamiast więc płakać, postaraj się zaakceptować sytuację. W końcu ją polubisz.
— Jak?
— Bo ja wiem? Popracuj wyobraźnią. Może pomyśl sobie, że do końca życia nie miałabyś wolnej chwili, bo musiałabyś wciąż matkować dorosłemu mężczyźnie. A to jest wysiłek ciężki i nikomu niepotrzebny.
— Bo skazany na niepowodzenie — domyśliła się Lisa.
— Właśnie tak. Ciesz się więc i nie płacz. I nigdy więcej nie wmawiaj sobie, że skoro syn się na ciebie obraził, to ty nie masz prawa żyć. Wszystko jedno, jakie on ma powody i swoje jedynie słuszne racje, ty musisz rozumieć, że to są tylko jego racje, jego punkt widzenia. Ty natomiast masz nie tylko prawo, ale i obowiązek cieszyć się życiem.
— Skąd o tym wiesz? — Lisa ze zdumieniem spojrzała na Agnieszkę. Dobrze pamiętała tamten czas, po kłótni z synem, kiedy było jej najtrudniej. Kiedy nie chciał z nią rozmawiać albo wołał, że nie jest już jej rodziną, wpadała w rozpacz. Myśli były gęste oraz czarne jak smoła i najsmutniejsze, jakie kiedykolwiek w życiu do niej przyfrunęły, a swojej przyszłości w ogóle nie była w stanie sobie wyobrazić.
To właśnie wtedy wydawało jej się, że najlepiej by było, jeśli by przestała żyć. Nie wiedziała tylko, jak mogłoby się to dokonać. Nie chciała popełniać samobójstwa, jednak obmyślanie i planowanie tego zaprzątało jej myśli.
— Nie chciałam tego — powiedziała cicho.
— Pewnie, że nie chciałaś — przyznała Agnieszka. — A na przyszłość pamiętaj: starość to jest czas na zupełnie inne sprawy niż matkowanie dorosłym ludziom lub płakanie za tym, co minęło i nigdy już nie wróci.
— Łatwo mówić.
— A ty nigdy tak nie mówisz?
— Tylko wtedy, kiedy spotykam kobietę, która
siedzi i nad sobą płacze — roześmiała się Lisa, przypominając sobie, ileż to razy, dokładnie to samo co Agnieszka, też mówiła swoim przyjaciółkom.
Lisa i bez podpowiedzi Agnieszki wiedziała, że choć w tej chwili relacje w rodzinie wydawały jej się rozpaczliwie beznadziejne, to przecież w każdej chwili wszystko mogło odmienić się na lepsze. Żyła w świecie zorganizowanym niegdyś przez mężczyzn, lecz przecież jednocześnie funkcjonowała pod ogromnym wpływem kobiet, które były przed nią. To właśnie z nich czerpała przeświadczenie, że czas jest sprawą umowną i furtki nie zamykają się raz na zawsze. Z nich też miała przekonanie, że człowiek ma w sobie moc i właściwe słowa – własne lub cudze – wypowiedziane w odpowiednim momencie mogą zdziałać cuda.
Synowie wprawdzie się od niej odsunęli, lecz były jeszcze ich córki i to dzięki nim albo jednej z nich
Lisa mogła odzyskać poczucie, że nie jest sama. że jest częścią rodzinnej całości, której początku nikt nie pamięta, a końca nie widać. Babki bowiem i prababki dawały siłę, a wnuczki dawały nadzieję. A nadzieja to było coś, czego Lisa bardzo teraz potrzebowała. Gdyby znowu ją w sobie odnalazła, wtedy odzyskałaby spokojny sen, przestałaby cierpieć i już by się nie czuła tak rozpaczliwie stara.
W świecie, który znała i który był jej bliski, cała wiedza i siła przechodziły na córki od matek, babek i prababek. Kobiety zarządzały swoimi rodzinami czasem nawet daleko w przyszłość i rzadko która dobrowolnie z tego rezygnowała. Dotyczyło to tych, z którymi była spokrewniona, ale też wszystkich innych, które były całkiem obce. Teściowe synów również więc dbały o swoje rodowe linie i trudno było mieć o to do nich pretensje. A próbując wpływać na swoje córki, starały się oddziaływać także na ich mężów.
Oczywiście, bywały sytuacje, kiedy zięć nie poddawał się teściowej. Zdarzały się też takie wyjątki, że mężczyzna potrafił ułożyć sobie poprawne relacje z matką żony i jednocześnie nie niszczył tych z własną matką. Te jednak, zdaniem Lisy, należały do wyjątków, ponieważ wymagały sporego wysiłku, mnóstwa dobrych chęci oraz tych cech charakteru, które budują się w człowieku wraz z jego dojrzałością.
Widząc, co się dzieje w rodzinie, Lisa coraz mniej miała nadziei, że jej przypadek wpisze się w ten ostatni możliwy wariant.
Jeśli miała tylko synów, istniało zagrożenie, że linia rodowa zakończy się na jej gnieździe. Mogła jednak zostać przedłużona, jeśli któraś z wnuczek wolałaby czerpać wiedzę od niej, a nie od swojej matki. Zamiast kontynuować linię matki, wolałaby pielęgnować zasady obowiązujące w ogrodach kobiet, które były przed Lisą. To było możliwe, jeśli więź emocjonalna oraz podobieństwo charakterów między dziewczynką i nią byłyby wystarczająco silne.
— Zamiast pozwalać samotności płakać, napisz życiorys — poradziła Agnieszka, podnosząc się z ławki.
— Zaczekaj, ja też już idę — Lisa otuliła szyję kwiecistą apaszką, wstała i ruszyła za Agnieszką.
Kobiety szły jedna za drugą, a po chwili obok siebie. Od tyłu niczym się od siebie nie różniły. Ten sam wzrost, sylwetka i ten sam odcień siwizny na włosach. Najpierw poszły w lewo, poboczem podmiejskiej drogi w kierunku widocznych w oddali zabudowań. Potem niespodziewanie skręciły w prawo, przecięły jezdnię i poszły drogą w kierunku lasu.
— Po co mi życiorys? Nie szukam pracy. Dopiero co przeszłam na emeryturę.
— Tym bardziej więc. Masz dużo czasu, to pisz. Każda kobieta powinna napisać sobie życiorys.
— Po co pisać swój życiorys skoro i tak się go pamięta? Swój życiorys pisze się dla kogoś — zauważyła Lisa.
— Trochę masz rację, ale sprawa wcale nie musi być aż tak prosta — uśmiechnęła się Agnieszka. — Wszystko zależy od tego, w którym momencie życia kobieta postanawia zająć się sprawą swojego życiorysu. Jeśli na samym początku, kiedy jest najwyżej dwudziestolatką, ma szansę napisać, co sobie wymarzy i potem starać się dopasowywać do tego swoją rzeczywistość. Jeśli natomiast zasiadasz do sprawy pod koniec życia, możesz już tylko spisać, co ci się przydarzyło. W pierwszym przypadku najważniejsza jest fantazja i odwaga, w drugim umiejętność wyławiania pereł.
— O jakich perłach mówisz? — Lisa bezwiednie przesunęła palcami po perłowych kuleczkach swojego ukochanego naszyjnika.
— Przecież nie o tych na twojej szyi — zaśmiała się Agnieszka. — Perły w życiorysie, to takie zdarzenia, które naprawdę miały znaczenie. Pojedynczo wydawać się mogą mało znaczącymi epizodami, ale ułożone jedno obok drugiego są twoją najprawdziwszą historią, portretem i największą siłą. I to właśnie z nich biorą początek wszystkie późniejsze lęki i odruchy. Jeśli czegoś w sobie nie rozumiesz, to tam znajdziesz wszystkie potrzebne odpowiedzi. Ważne więc, żeby one nie uleciały. Żebyś zawsze mogła do nich zajrzeć i przypomnieć sobie, że nie byłaś beznadziejna i niczego ważnego nie zaniechałaś ani nie przegrałaś. A jeśli nie wszystko się udało, to tylko dlatego, że tak się zbiegły okoliczności i nic nie mogłaś na to poradzić. Z takich życiorysów tworzy się potem historia. Najpierw historia poszczególnych gniazd, z nich historia rodów i wreszcie całej rozumnej cywilizacji.
Głos Agnieszki dźwięczał w uszach Lisy znacznie dłużej niż drgały wypowiedziane słowa. Uspokajał ją, przywracał nadzieję i cieszył.
— Po co my idziemy do tego lasu? — zainteresowała się nagle Lisa, widząc zbliżającą się ścianę drzew. Nie usłyszała odpowiedzi, więc chciała ją przynajmniej zobaczyć. Zatrzymała się i rozejrzała wokoło. Agnieszki jednak nigdzie nie było. Ani z prawa, ani z lewa, ani w górze.
— Skoro tak, to też mogę zniknąć — pomyślała Lisa. Obróciła się na pięcie i zniknęła we mgle, której gęsty obłok pojawił się nie wiadomo skąd i szczelnie ją otulił.