- W empik go
Lustra - ebook
Lustra - ebook
Agnieszka Lis powraca z kolejną częścią serii „Czas na Zmiany”!
Choć odkrywanie nieprzebytych dotąd dróg wymaga odwagi, nowe wyzwania bywają naprawdę inspirujące! Młoda Patrycja próbuje się odnaleźć w roli matki, Agata decyduje się na nowo przemyśleć swoje zawodowe wybory, a podążający za marzeniem Kacper usiłuje rozwikłać zagadkę odnalezionych po latach dokumentów. Obrane przez nich ścieżki prowadzą w różnych kierunkach, łączy ich jednak to, co najważniejsze – siła dojrzałej przyjaźni.
Agnieszka Lis po raz kolejny zagląda w zakamarki duszy swoich bohaterów i opowiada historię ciągłego poszukiwania, udowadniając, że to właśnie zmiana jest jedyną stałością.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-29-8 |
Rozmiar pliku: | 579 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sylwia i Kacper
Kacper spojrzał za okno i uniósł brwi. Westchnął przy tym ciężko, bo nie było nikogo, komu mógłby zadać cisnące się na usta pytanie. Może i dobrze, byłby to bowiem zlepek nieparlamentarnych słów, a w gruncie rzeczy pretensje mógł mieć wyłącznie do siebie.
Co mnie, do cholery, podkusiło? – zastanawiał się.
– Marzenia – szepnął do siebie i zupełnie mu się ta odpowiedź nie podobała. Alicja zerwała się, bo błysnęła jej myśl, że nigdy jeszcze nie widziała Królika mającego kieszonkę kamizelki i zegarek, który mógłby z niej wyjąć; więc płonąc z ciekawości, przebiegła łąkę w pościgu za nim, w sam czas, żeby zauważyć, że wskoczył do wielkiej nory króliczej na skraju żywopłotu – przypomniał sobie cytat z Alicji w Krainie Czarów. Sandra przepadała za tą książką. – Marzenia to jest to, co prowadzi nas czasem zupełnie nie tam, gdzie chcielibyśmy być.
Była ósma dwanaście rano, dobry czas. W sam raz na szybkie śniadanie, do kwestii prysznica Kacper podszedł lekceważąco. Nałożył świeży T-shirt, wczorajszy sweter, spodnie uwalone ziemią i zszedł do jadalni.
Niewielki pensjonat w pobliżu koszalińskiego Rynku Staromiejskiego oferował pokoje ze śniadaniem, przy czym Kacper serwowane tu posiłki uważał za zdecydowanie zbyt skromne. Pokoje były małe, łóżka pamiętały lepsze czasy, łazienki prosiły się o remont. I tak miał szczęście – przydzielono mu mikroskopijny, ale jednoosobowy pokój. Dość ponury, a najprzyjemniejszy wieczorami, gdy oświetlało go światło pobliskiej latarni. Kacper dostał jedynkę pewnie dlatego, że nikogo tu nie znał, i zanim się zorientował, większe pokoje podzielili między siebie wieloletni znajomi. Nikt nie chciał ryzykować kilkutygodniowego noclegu z obcym.
Atutem miejsca bez wątpienia byli właściciele – sympatyczni starsi państwo, którym prowadzenie pensjonatu wystarczało na życie, ale na remont budynku nieszczególnie. No i lokalizacja – to było coś. Kacper spodziewał się, że Koszalin to dziura, w której po pracy nie ma dokąd nosa wyściubić. Kiedyś miasto wojewódzkie, teraz prowincjonalna mieścina. I tak właściwie było, jednak wieczorne wyjście w centrum było w miarę bezpieczne i przyjemne. A na obrzeżach miasta? Któż to wie? Jakkolwiek by na to spojrzeć, lokalizacja pensjonatu tuż przy samym ratuszu była bardzo komfortowa.
W jadalni jak zawsze – Kacper siedział przy stoliku w gronie kolegów, którzy z nim prawie nie rozmawiali. Co gorsza – odsunął pusty talerz głodny. Zerknął na zegarek. Za dwadzieścia dziewiąta. Zdąży jeszcze wrócić do pokoju, włożyć na grzbiet kurtkę i zadzwonić do Sylwii. Po drodze kupi jeszcze w pobliskim sklepie dwie kajzerki, pęto pasztetowej i butelkę coli. Wie, że za półtorej godziny będzie głodny.
– Cześć, kochanie. – Usłyszał w telefonie energiczny głos żony.
Fajnie słyszeć kogoś, komu się jeszcze cokolwiek chce – pomyślał.
– Cześć – odpowiedział. Włożył sporo wysiłku w radosny ton głosu. Sylwia nie dała się jednak zwieść.
– Jeszcze ci nie przeszło?
– Co mi miało przechodzić? – powiedział, już nie siląc się na udawanie. – W dziurze tylko glina, od tygodnia pogoda jest ustabilizowana. Na zmianę pada, siąpi albo kropi, a ja siedzę po pachy w ziemi, która konsystencją przypomina gówno.
– Kochanie… – spróbowała delikatnie – przecież sam chciałeś.
– No właśnie – burknął ponuro, ale brzmienie głosu żony poprawiło mu humor. – I teraz nawet nie mogę mieć do nikogo pretensji.
Sylwia parsknęła śmiechem, on też się w końcu uśmiechnął.
– Dobrego dnia ci życzę, kochanie – powiedziała.
Kacper stanął w drzwiach wyjściowych.
Może i Koszalin jest piękny – pomyślał. – Kiedy można go zobaczyć.
Zza ściany deszczu faktycznie niewiele było widać. Zszedł po czterech schodkach na kamienny bruk. W tej części kraju wciąż można było znaleźć resztki poniemieckich dróg, całkiem dobrze zachowanych, ale ta trylinka została położona zaledwie kilka lat temu. Kamienice wokół też nawiązywały do niemieckich wzorców budowlanych. Białe obramowania okien nadawały im rytm i porządek, przybudówki na dachach wpasowano kształtem w regularny podział fasad. Stonowane kolory kiedyś z całą pewnością były żywsze, ale może to tylko deszcz je przytłumił? Całość wydawała się uporządkowana i zharmonizowana, co w tej chwili oznaczało dla Kacpra przytłaczającą nudę.
Budynek ratusza po lewej stronie, a właściwie przylepionego do niego banku, wzmagał jeszcze to wrażenie. Szara ściana, poprzedzielana niebieskimi kratami. Nawet oryginalnymi w kształcie, Kacprowi jednak nie chciało się podnosić głowy, wystawiać nosa spod kaptura, by podziwiać powyginane pręty.
Doszedł do rynku i westchnął. Kiedyś, podobno, roztaczał się stąd nie lada widok. Teraz zasłaniał go City-box, kontrowersyjny przeszklony klocek, budzący wśród koszalinian tyle emocji, co w warszawiakach Pałac Kultury. Kacpra kompletnie to nie obchodziło – budynek jedynie zasłaniał mu widok, a rozległa, prawie czterystumetrowa fontanna w taką pogodę oczywiście nie działała. Kacper noga za nogą szedł wzdłuż frontowej ściany ratusza, przeszedł przez Młyńską i wszedł w ulicę Asnyka. Wykopaliska znajdowały się na końcu tego kwartału. Wielka dziura w ziemi, w której zaklęta miała być trzynastowieczna historia miasta.
A zapowiadało się tak pięknie. Bułgaria. Mekka archeologów. Ciepło, nieznośny upał, ciemna opalenizna na wypracowanych, seksownych mięśniach. Włosy mokre, bo przed chwilą polane zimną wodą ze studni. Arbuzy, za zgodą gospodarzy, rwane prosto z pola. Czosnek dodawany do wszystkiego. I cuda ludzkiej działalności sprzed wieków, odkopywane codziennie spod piasku.
Na Bułgarię było wielu chętnych, także takich z doświadczeniem. Nawet w wolontariacie. Kacper nie miał szans, choć początkowo nie zdawał sobie z tego sprawy. Rozpędzony wsparciem rodziny i przyjaciół, postanowił pojechać gdziekolwiek. Na jakiekolwiek wykopaliska. W końcu archeologia to było jego marzenie, prawda? Łączył je z historią, ale to właśnie grzebanie w piasku śniło mu się po nocach.
No to sobie pokopię – pomyślał teraz. Zbliżał się do skrzyżowania, na którym smędziły zapłakane w tej chwili kamienice, podobne do wszystkich w okolicy. Tylko jeden róg nie był zabudowany. Tam, tuż przed prawosławnym kościołem parafialnym pod wezwaniem Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy, kiedyś kościołem zamkowym, obecnie zamkniętym, piętrzyły się zwały ziemi. Właściwie gliny. I właśnie tam Kacper musiał wejść i spędzić najbliższe kilka godzin.
Brrr – pomyślał, choć przecież jeszcze niedawno był przekonany, że archeologia to jego świat! Być może jednak wolałby zostać członkiem takich wykopalisk na innych zasadach. Być od czegoś innego, nie tylko od popychania.
Na początku w ogóle nie potrafił się tu poruszać. „Gdzie włazisz!”, „No idźże stąd, do cholery!” – to tylko łagodniejsze z odzywek, z którymi się stykał. Potem się nauczył. Nie przekraczać ledwo widocznych linek, patrzeć pod nogi, nie opierać się o nic, nawet o pozornie bezładny kopiec ziemi. Dopiero wtedy pozwolono mu wstąpić na wyższy poziom. Mógł wynosić ziemię z wykopu. „Nie tam, ofermo!” – słyszał wtedy. I tak od półtora tygodnia. Co go spotka tym razem? Z każdym dniem był tego coraz mniej ciekawy.
Na domiar złego jeszcze ten paskudny deszcz, który zamieniał ziemię w błoto, nadawał jej konsystencję tłustej gliny. Zimno, mokro i do domu daleko. I co z tego. Nie dam się – pomyślał wreszcie Kacper, schodząc do wykopu, w tym miejscu płytkiego. – Nie jestem politykiem, nie będę zmieniał zdania z byle powodu. Wytrwam.
W tym czasie Sylwia przygotowała małą do wyjścia do żłobka. Sama pracowała jako recepcjonistka w pobliskiej przychodni, dziś zaczynała od trzynastej, obiecała jednak koleżance, że zastąpi ją już od jedenastej. Będzie dużo pracy – myślała. Zwykle rano, do dziesiątej, i potem od trzynastej do piętnastej mieli najwięcej pacjentów. Rano przychodzili starsi ludzie, już przed siódmą czekali na otwarcie przychodni. Mieli potrzebę pogadać, wyżalić się, może zrobić jakieś dodatkowe badania. A nuż siostrzyczka zgodzi się nakłuć pomarszczoną skórę? A nuż z tych badań w jakiś cudowny sposób ułoży się wynik? Recepta na zdrowie i młodość? Około dziewiątej wracali do swojego życia. Wypatrywania przez okno, wypuszczania kundelków na spacer wokół bloku, rozmów z sąsiadką na klatce schodowej. Od trzynastej przyjmowali w ich przychodni specjaliści, zwykle lekarze, którzy łączyli szpitalne dyżury z pracą w kilku przychodniach. Wpadali trochę tu, trochę tam, pomagając ludziom i zarabiając na wcale dostatnie życie.
Sylwia świetnie się sprawdzała w pracy z seniorami. Nie przeszkadzały jej wolny chód, zbyt cichy głos, a czasem nawet i niedomyte włosy. Oni z kolei ją uwielbiali. „Nasz blond anioł” – tak o niej mówili i sprawiało jej to satysfakcję. Dziś spodziewała się kontaktu z innymi pacjentami. Bardziej konkretnymi, oczekującymi szybszych efektów ludźmi w średnim wieku, którzy liczyli czas. Chcieli zostać obsłużeni bez czekania, bez kolejki i najlepiej bez złych wieści. „Szpital? Jaki szpital?” – wzruszali czasem ramionami po diagnozie. „Ja mam dzisiaj lekcję włoskiego!”.
Z nimi Sylwia miewała ciut większy problem. Lubiła jednak swoją pracę. Szczególnie że właśnie dostała zgodę na urlop! Pierwszy, odkąd się tu zatrudniła. Poprosiła o niego po czterech dniach od wyjazdu Kacpra. Nie spodziewała się, że tak bardzo zatęskni za mężem. To było dopiero kilka dni, jak zniesie półtora miesiąca?
Nie powiedziała nic Kacprowi, ale po wczorajszej wiadomości od szefowej przejrzała oferty koszalińskich pensjonatów. Nie wyglądało to dobrze. W sezonie ceny były astronomiczne. Bliskość morza powodowała, że w całym Zachodniopomorskiem lipiec i sierpień uważano za czas żniw. Nie tylko w sensie dosłownym, bo i takie można było w całym regionie obserwować. Wielkie bele złociły się na rżyskach, co wyglądało niezwykle malowniczo, Sylwia jednak wolałaby oglądać z okna pustą plażę i spokojną morską taflę.
Nad samym morzem o wolnym pokoju nie było nawet co marzyć. W Koszalinie było ciut lepiej, ale cenowo poza zasięgiem. Sylwia zdecydowała się na wstępną rezerwację kilka kilometrów za miastem, w gospodarstwie agroturystycznym, w którym morskie fale można było oglądać na obrazkach. Za to dostępne były kurnik, obora i hektary skoszonych pól. Trudno – pomyślała. – To tylko kilka kilometrów. Jakoś sobie poradzimy. Kilkanaście… – skonstatowała, przyjrzawszy się dokładniej.
Z niepokojem myślała o tym, że ta lokalizacja wyklucza podróż pociągiem. Na miejscu musiałaby być zmotoryzowana, a przecież nie prowadziła samochodu od dawien dawna. Ba! Nawet nie miała samochodu. Matka na pewno pożyczyłaby dawno nieużywane auto po ojcu, ale…
Sylwia westchnęła.
– Kochanie – zwróciła się do córeczki. – Pojedziemy do tatusia?
– Tatuś? Tatuś? – Zosia podskoczyła na krzesełku. – Tylko weźmiemy plecak – odpowiedziała rezolutnie.
No tak, na każdą wycieczkę Sylwia szykowała jej kanapkę, którą wkładała do plecaczka z wizerunkiem Barbie. Prezent od babuni Ewy, matki Sylwii. Mała przybiegła z plecaczkiem, podstawiając go mamie.
– Kanapka – zażądała.
Sylwia zmieniła ustawienia wyszukiwarki i znalazła pokój w Koszalinie. Niewiele droższy, a niedaleko miejskiego rynku. Tyle że kiepsko wyposażony. Zawsze to jednak lepsze niż dojeżdżanie kilkanaście kilometrów – pomyślała i bez głębszej analizy zrobiła rezerwację. Od razu też wpłaciła zaliczkę. – Żebym się nie rozmyśliła.
– Tatuś – stanowczo przypomniała się Zosia, podstawiając matce plecaczek.
– Dzisiaj nie – odpowiedziała spokojnie Sylwia, kucając przed małą. – Dzisiaj żłobek. Do tatusia pojedziemy w przyszłym tygodniu. Rozumiem, że ty też tego chcesz.2
Sandra
– Kiedy jeszcze był z nami Piotr, strach było do ciebie podejść – powiedziała Beata, niewysoka szatynka z zielonymi oczami. Sandra lubiła patrzeć na jej błyszczące, miękko falujące wokół ramion loki. Kiedyś w ogóle lubiła Beatę, teraz pozostała fascynacja włosami, które żyły własnym życiem, jakby pochłaniały światło z otoczenia. Fryzurze dodawało to powabu, właścicielce – nie. Bo Beata była taka jak jej włosy – pochłaniała światło. Żyła cudzymi problemami, interesowała się każdą sprawą i wszystkimi ludźmi z otoczenia. A że była inteligentna, potrafiła wyciągać wnioski i nie sposób było cokolwiek przed nią ukryć.
Sandra uważała, że określenie „plotkara” absolutnie nie oddawało osobowości Beaty. Było zbyt płytkie i oczywiste. Beata była mistrzynią, królową tajemnicy, bo dystrybuowane przez nią pomówienia zwykle okazywały się prawdziwe, choć czasem nieprawdopodobne. Dlatego Sandra nie przepadała za koleżanką, mimo że ta osobiście nic jej nie zrobiła. Ich biuro było jednak zbyt małe, by mogła jej unikać.
– Strach? – zdziwiła się szczerze.
– Piotr nie lubił, jak ktoś zajmował twoją uwagę – oznajmiła Beata z całkowitym spokojem.
– Myślisz? – Sandra się zawahała.
– Jestem tego pewna!
– To możliwe. – Pokiwała głową z namysłem. – Rzeczywiście, mocno mnie… absorbował.
Beata zaśmiała się głośno. Sandra stłumiła grymas, bo koleżanka słynęła ze swego śmiechu. Zmieniała się wtedy, pochylała barki i opuszczała ramiona wzdłuż ciała, co sprawiało, że jej i tak niewysoka sylwetka przypominała niedźwiedzia na czterech łapach. Wydawała przy tym odgłosy przypominające szczekanie, krótkie, urywane gwałtownie dźwięki. To była najwyższa forma jej rozbawienia.
– Absorbował – wydyszała w końcu, gdy wróciła do wyglądu człowieka. – Kobieto, on cię zawłaszczał!
– Raczej próbował – chłodno odpowiedziała Sandra.
– Tak, jasne – zgodziła się łaskawie Beata. – Wyszłaś z tego bez szwanku. Ale nie gadaj, nie byłaś świadoma, z kim masz do czynienia.
– Nie – odpowiedziała spokojnie Sandra, patrząc koleżance w oczy. – Chyba nikt nie był, prawda? Nie wierzę, że ktoś mógłby wiedzieć o zaburzeniach Piotra i mi o nich nie powiedzieć.
Beata westchnęła.
– Dobrze się maskował, skubany. Wyglądało to tak, jakby… no dokładnie, jakby po prostu nie lubił, gdy ktoś do ciebie podchodzi. Ale wiesz, niektórzy faceci tak mają. Po prostu traktują kobietę jak zdobycz. Jest ich i każdemu wara. Kto mógłby przypuszczać, że to taki popapraniec?
Sandra wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty rozmawiać o Piotrze. Zwłaszcza teraz, po ostatnim spotkaniu.
– Swoją drogą, te baby to głupie są – kontynuowała Beata.
Z tym akurat Sandra była skłonna się zgodzić.
– Myślę, że to faktycznie jest wina kobiet, że pozwalają się tak traktować. Jak rzecz.
– I jeszcze się z tego cieszą! – dodała z satysfakcją Beata.
Sandra poczuła się nieswojo. Nigdy nie można było mieć pewności, jakie teorie wysnuje Beata i jakimi wnioskami podzieli się z resztą biura.
– Chociaż wiesz – powiedziała, przygryzając wargę. – Trudno kogoś ocenić z zewnątrz, mówią, że trzeba by cudze buty założyć…
Beata machnęła ręką.
– A z Piotrem… Czy wy… – Zrobiła dziwną minę.
– Daj spokój – westchnęła Sandra. Minęło tyle czasu. Miała nadzieję, że już nikt nie będzie do tego wracał.
– Wiesz, nie pytałam wcześniej – tłumaczyła z powagą Beata – bo to jeszcze świeże było, musiałaś się chyba z tym uporać, nie? No ale wy chyba ten tego, nie zaprzeczaj.
– Piotr mi się oświadczył.
– Wiedziałam! – Beata się ucieszyła.
– I ja się zgodziłam.
Beata nie przerywała, licząc na dłuższą opowieść. Sandra poczuła, że ma ochotę o tym mówić. Wreszcie.
– Piotr chorował.
– Wyglądał na okaz zdrowia – skomentowała Beata.
– Miał chorą duszę. Trafił do zakładu, przecież wiesz.
– No wiem! Ale jak się o tym dowiedziałaś?
Nie da mi spokoju, dopóki się nie dowie – pomyślała Sandra. Kontynuowała więc:
– Piotr prowadził pamiętnik, tam przelewał tę swoją drugą osobowość.
– Schizofrenia? – Beata miała oczy jak dwa koła rowerowe. Nakręcała je ciekawość.
Ach, na me uszy i wąsy, jak późno już! – Była tuż za nim, ale gdy zakręciła, Królik zniknął z pola widzenia: znajdowała się w długiej, niskiej sali, oświetlonej szeregiem lamp zwisających spod sklepienia – przypomniała sobie Sandra. Opary absurdu z ukochanej Alicji w Krainie Czarów przy Beacie to wysoki poziom racjonalizmu. A właściwie absurdalna była tylko jej ciekawość.
– Jakaś jej odmiana. – Postanowiła odpowiedzieć, ale nie wdawać się w szczegóły. – To jest smutny pamiętnik. Piotr nie radził sobie z emocjami…
– Rozumiem. – Beata pokiwała głową usatysfakcjonowana. – Bywasz u niego?
– Niestety. Próbowałam kilka razy, ale lekarze nikogo do niego nie dopuszczają. Nie mam pojęcia, jak się teraz miewa…
Sandra miała nadzieję, że tyle koleżance wystarczy. Odetchnęła, gdy Beata szybko się oddaliła. Zabrała ze sobą rozbiegany wzrok i cudne włosy, pozostawiła Sandrze melancholię.
To nie była prawda. Sandra bywała u Piotra regularnie, choć leczenie nie przynosiło spodziewanych efektów. Schizofrenia, choroba afektywna dwubiegunowa, mania prześladowcza – lekarze nie mogli się zdecydować. Czasami podczas wizyt miała z Piotrem kontakt, to były dobre chwile, ale przytrafiały się coraz rzadziej. Zapadał się w swoje majaki, wciąż przeżywał urojone krzywdy. Zawsze poznawał Sandrę, jednak czasami mówił przerażające rzeczy, jakby cytował swój pamiętnik. „Jesteś piękna” – przemawiał wtedy metalicznym głosem, niemal pozbawionym intonacji. „To dobrze. Zemsta też jest piękna”. Sandra drżała wtedy mimowolnie i kończyła wizytę. Bała się, a te lęki wzmacniali lekarze. „Piotr może być groźny. Dla innych, w ostateczności dla siebie” – mówili.
Dlatego podczas ostatniej wizyty w zamkniętym ośrodku Sandra postanowiła, że więcej już tam nie pojedzie. Na pewno za niego nie wyjdzie, choć w pierwszej chwili uważała, że to tylko kwestia czasu. Przesunięcie w czasoprzestrzeni. Teraz już wiedziała, że nie. Nie ma możliwości, by kiedykolwiek poczuła się bezpiecznie u boku tego mężczyzny. Pojechała wtedy do matki, by się jej wypłakać.
– To jest to nasze fatum – mówiła.
– To jest nasza swoboda – perorowała matka.
Od kilku już pokoleń w ich rodzinie dzieci chowały się bez ojców. Zwykle panowie na wieść o ciąży rozpływali się w powietrzu. Luiza przeszła już etap przekonania o niezbędności męskiego ramienia, Sandra rok wcześniej zamierzała owo fatum złamać i wyjść za Piotra. Jej córka, a wnuczka Luizy, podzieliła rodzinny los i trzy miesiące temu powiła słodką córeczkę. Oczywiście tatuś nie poczuwał się do odpowiedzialności. To wszystko upewniło Sandrę, że nad ich rodziną wisi fatum, nieustająco czuła jego cień. Luiza za to uważała męską nieobecność za gwarancję wolności. Być może była to kwestia wieku i doświadczeń?
Ostatnia wizyta u Piotra miała miejsce zaledwie tydzień temu i dzisiejsza rozmowa z Beatą kompletnie wytrąciła Sandrę z równowagi. Do końca dnia pracowała nieuważnie, co chwila zerkając na zegar. Punktualnie o siedemnastej wyłączyła komputer, chwyciła torebkę i na nikogo się nie oglądając, wyszła z biura. Żałowała tego Beata, która nie zdążyła Sandry złapać przed wyjściem. Miała jeszcze w głowie kilka nieścisłości i zamierzała je wyjaśnić przy kawie. Nie obchodziło jej, czy koleżanka ma na to ochotę.
Sandra przeszła kilka przecznic i wyszła na Emilii Plater. Pałac Kultury nie był już najwyższym budynkiem w okolicy, ale to na niego kierowała zawsze wzrok. Od prawie dziesięciu lat regularnie spotykali się tu z Kacprem. Była od niego czternaście lat starsza, nigdy nie mieli ciągot, by stać się parą, ale lubili ze sobą przebywać. Raz w miesiącu wypijali kawę w kawiarni na rogu Emilii Plater i Świętokrzyskiej, potem wybierali się na trzydzieste piętro lub na wycieczkę po Pałacu. W te wakacje Kacpra nie było, Sandra weszła do kawiarni sama.
Zamówiła czarną kawę i usiadła przy wielkiej szybie, z widokiem na Pałac Kultury, oczywiście. Kiedy mama miała tyle lat, co ja – pomyślała – samotna kobieta w kawiarni była niespotykana. Na pewno zostałaby wytknięta palcami. A może przesadzam? To przecież wcale nie było tak dawno. Mam trzydzieści dziewięć lat, mama około sześćdziesiątki. Dwadzieścia lat temu to już był dwudziesty wiek. Prawie dwudziesty pierwszy. Zresztą, mama nigdy nie przejmowała się takim gadaniem, jak sądzę.
Zapatrzyła się w szybę.
Coś w tym jednak jest. Rodziców zawsze traktujemy jak dinozaury. Ja Luizę, a Patrycja – mnie. Dla niej jestem stetryczała i zramolała. Pati ma siedemnaście lat i już niedługo będzie stara dla Mai. A ja stałam się babcią.
Zamyśliła się.
A może o to chodziło Luizie? O samotną wizytę w kawiarni? Nie potrzebuję męskiego ramienia, by tu wejść. Nie oczekuję męskiego towarzystwa, by pójść do kina, jeśli mam ochotę. Ani do teatru. Ani gdy chcę pojechać na wycieczkę. Mogę się obejść bez takiego wsparcia. Czasami jednak męskie ramię by się przydało… Choć i bez niego dam sobie w życiu radę.
Dopiła kawę i spojrzała w górę. Taras widokowy na trzydziestym piętrze lśnił w słońcu po niedawnym deszczu. Sandra wyszła z kawiarni. Bez Kacpra nie mam po co tam wjeżdżać – pomyślała i skierowała się w stronę Złotych Tarasów. Rzadko odwiedzała ten przybytek rozpasanego luksusu, pełen sklepów jubilerskich, zbyt drogich ubrań, butów na niebotycznych obcasach, kosmetyków do upiększania tego, co już piękne, i spojrzeń ludzi, których nie było na te dobra stać. Szła bezmyślnie przez alejki centrum, potrącana co chwilę przez młodych, którym świat leżał u stóp i którzy nie zauważali samotnie spacerującej po ich drodze kobiety. Nie kobieta, a staruszka – pomyślała Sandra z rozbawieniem. – Jestem dla nich za stara na to, by mnie zauważali.
Wtem jej spojrzenie padło na utrzymaną w beżach i bielach wystawę. Podeszła zainteresowana. Pierwsze, co zlustrowała, to metki, a właściwie ich brak. Liczyła się więc z tym, że ceny będą astronomiczne, ale i tak weszła do sklepu. Zainteresowała się kremowym kompletem: welurowym body, kaftanikiem i czapeczką. Ciuszki były za ciepłe na tę porę roku, dlatego postanowiła wybrać większy rozmiar. Na jesień będzie idealny, Maja zaprezentuje się w nim jak królewna. Przecież ona jest królewną! – myślała Sandra, płacąc. Za tę kwotę kupiłaby sobie buty i płaszcz, ale cóż, nawet się nad tym nie zastanawiała. Miała przed oczami bezzębny jeszcze uśmiech wnuczki, w uszach pierwsze próby gaworzenia, a w sercu bezmiar miłości.
Czy umiałam tak bezgranicznie kochać Patrycję? – zastanowiła się. – A może tylko babcie kochają w taki sposób? Matki mają obowiązki, babki skupiają czystą miłość.
Poprosiła jeszcze o zapakowanie na prezent. Z dodatkową kokardką.3
Julita i Zbyszek
– Przytrzymaj tu – poprosiła Julita, patrząc na kilka patyków, które trzymała w ręku na sztorc. Zbyszkowi przypominały miotłę, wolał się jednak nie dzielić spostrzeżeniem. Wykonał polecenie żony, a ona odstawiła jego rękę niemal na środek kuchni i chodziła wokół męża, przyglądając się dziełu.
– Ręka mi ścierpnie – powiedział po chwili odważnie.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Odłóż tutaj. – Wskazała na stół i sięgnęła po sekator.
– To po ćo trzymałem? – Zbyszek się zainteresował.
– Musiałam obejrzeć z każdej strony. Wiesz, zawodowa florystka od razu by wiedziała, co robić, ja potrzebuję więcej czasu i amatorskich metod. Na przykład ręki męża. A teraz chodź mi pomóż.
Julita czuła, że świat należy do niej. Po pamiętnej wycieczce na Lanzarote jedenaście lat temu zmieniła swoje życie. Przestała finansowo wisieć na mężu. Założyła własną firmę i z sukcesem ją rozwijała. Schudła, ku zmartwieniu Zbyszka i uznaniu reszty otoczenia. Stała się niezależna i wciąż zmęczona, bo ambitnie podchodziła do swoich projektów. Wcześniej nawet nie była świadoma własnego perfekcjonizmu.
Zbyszek zamknął swoją firmę, która od kilku już lat nie przynosiła oczekiwanych profitów, pozostawił sobie jakieś niewielkie udziały w innych interesach, ale generalnie skupił się na pomaganiu żonie. I odpoczywaniu, które okazało się całkiem męczącym zajęciem. Ile można odpoczywać? Czasem go nosiło, ale zwykle na krótko. Robił zakupy, pomagał Julicie w transporcie, bywał szoferem dla dwóch nastolatek, które Julita przygarnęła jak swoje, choć w rzeczywistości były owocem Zbyszkowego skoku w bok. Na szczęście – dla ich rodziny – mama dziewczynek, Maria, zainteresowana była bardziej alimentami niż dziećmi i bez żalu ruszyła w dalszą drogę życia, pozbywając się, za sowitą opłatą, balastu w postaci kilkulatek. Dziś dziewczyny miały po czternaście lat i stanowiły dumę ojca i cioci, jak zwykle mówiły do Julity. Choć i „mamo” się czasem zdarzało. A ta, wcale się z tym nie kryjąc, dziękowała Bogu lub opatrzności za dar w postaci dwóch niezwykle energicznych panien.
– Bez nich moje życie byłoby niepełne! – mawiała często.
W tej chwili dziewczyny były na obozie żeglarskim na Mazurach, zatem w domu pod warszawskim Piasecznem panowała nietypowa cisza i spokój.
Teraz, na żądanie żony, Zbyszek bez protestu ruszył za nią do ogrodu. Odbierał przycięte gałęzie i posłusznie zanosił na taras.
– To na ślub? – zapytał dla pewności.
– Mhm – odburknęła nieuważnie. – Na ten wrześniowy.
– To jeśće duźo ćaśu.
– Kwiaty już zamówiłam, ale ta panna młoda… wiesz, młoda dziewczyna, a chce mieć wiązankę z jarzębiny. Zabierz to wszystko do kuchni.
– Nie widziałem takiej jeśće.
– Ja też nie. Oryginalna młoda kobieta. Postanowiłam, że zrobię trochę nietypowych dekoracji. Wesele ma być nieduże, koło sześćdziesięciu osób, dam radę sama.
– Ź takich gałęzi?
– No właśnie. Jak dodam szyszek, zobacz, tych z naszej sosny, i jeszcze takiej czerwonej jarzębiny, tylko świeżej, to patrz, ładnie chyba? – Obracała stroikiem w każdą stronę.
Zbyszek popatrzył z uznaniem. – Bardźo.
– Podaj mi ten drut – powiedziała Julita rozkazująco.
Pracowała chwilę nad dekoracją, Zbyszek przyglądał się w milczeniu, oparty o kuchenny blat. Julita pochyliła się nad swoim wielkim biurkiem, ustawionym w przestrzeni, która dawno temu była kącikiem jadalnym, a została przysposobiona na pracownię. Kobieta rozważała wprawdzie posiadanie własnego gabinetu, wcale jednak nie podobał jej się pomysł samotnego spędzania czasu. Kuchnia, jak niemal w każdym domu, była lokalnym centrum dowodzenia. A Julita utrzymywała na swoim biurku – pracowni idealny porządek.
– Taką jarzębinę pamiętam źnad morza – powiedział Zbyszek.
– Znad morza? – bezrefleksyjnie powtórzyła Julita.
– Była taka droga, jak się jechało ź Kośalina do Mielna. Ćała w jarzębinach. Po prawej śtronie były te dźewka, jakby się jechało aleją jarzębin.
– Kiedy ty byłeś nad morzem?
– No dawno. Ź rodzićami, kiedy byłem dziećkiem.
– Nie opowiadałeś.
– A ćo tu mówić. Plaźa i tyle. Nie kąpałem się przecieź.
Tego była pewna. Jako dzieciak Zbyszek był świadkiem utonięcia swojego brata. Choć zdarzenie Julita znała tylko z opowieści, miało ono jednak spory wpływ na ich życie. Zbyszek nie lubił wody poza prysznicem i wanną, nawet baseny omijał z daleka.
– Nad moźe to my ćaśem na weekend jechaliśmy.
– Jak to, na weekend? – Julita odeszła dwa kroki i patrzyła na swoje dzieło całkiem ukontentowana. Może i była amatorką, ale utalentowaną.
– Przecieź z Bydgośćy to ćałkiem bliśko. Wtedy jeśće nie było tylu aut, to tata naś ćaśem źabierał nad morze. Śybko się jechało. A ćaśem jechaliśmy nawet do Śopot.
– Do Sopotu? – Julita robiła już porządki. Do wielkiego worka zbierała resztki gałązek, a najładniejsze włożyła do wazonu. Znalezione kilka dni wcześniej szyszki wsypała do plastikowego worka. Po chwili na blacie leżał tylko stroik. Prezentował się bardzo efektownie.
– Jeszcze nad nim popracuję i będzie pięknie – powiedziała.
– Mama źawśe mówiła „do Śopot”. Nie „do Śopotu”.
– To takie przedwojenne. – Julita się uśmiechnęła.
– Źjemy obiad? – zapytał Zbyszek z nadzieją. Stroik prezentował się pięknie, ale pełny talerz w jego oczach byłby ładniejszy.
– Już podgrzewam.
– Duźo maś teraź projektów? – zapytał.
– W tę sobotę czterdzieste urodziny jakiegoś korpoludka, a potem wolne, aż do końca sierpnia. Czemu pytasz?
– Pojechalibyśmy moźe gdzieś…
Julita miała nadzieję usłyszeć taką odpowiedź.
– Dokąd tylko chcesz.
– Nad morze – powiedział usatysfakcjonowany.
– Do Sopot?
– Fantaśtyćnie! – Naprawdę się ucieszył. – To ja pośukam ćegoś w Śopot.
Julita wyjęła talerze, zdjęła z patelni podgrzany obiad. Usiedli w jadalni, bez dziewczynek zdawała się za duża. – Nie wiesz, co u młodych? – zapytała, gdy już siedli.
Zbyszek wzruszył ramionami.
– Malwina dzisiaj dźwoniła. Dobrze.
– A coś więcej?
– Drugie dobrze. Pływają. Chociaź nie do końća dobrze.
Julita zastrzygła uszami.
– Nie mogą się opalać do woli – zaśmiał się Zbyszek. – Kaźą im się ućyć teorii i wiąźania śupłów.
– Węzłów – poprawiła odruchowo Julita. W przeciwieństwie do męża w młodości liznęła trochę żeglarstwa.
– Moźe być – zgodził się Zbyszek potulnie. – I juź na pewno Marysia ich nam nie odbierze.
– Słucham? – Julita aż podskoczyła.
– Przyśło piśmo – odpowiedział z zadowoleniem.
– I nić nie mówisz? To znaczy, nic nie mówisz? – Julita z rozpędu zmałpowała wadę Zbyszka. Nie zwrócił na to uwagi.
– Właśnie mówię.
– Kiedy przyszło?
– Dziś rano odebrałem.
Julita patrzyła na męża bez słowa. Nie zadawała pytań, i tak wiedział, że czeka na odpowiedzi. I że ma pretensje.
– Nie chciałem nić mówić, dopóki nie miałem potwierdźenia.
– Jasne. Ile? – zapytała bez sarkazmu. Było oczywiste, że Marysi trzeba zapłacić. Rok temu zapałała do swoich dzieci nagłą i zupełnie niespodziewaną, matczyną miłością. Wcześniej sprawiała wrażenie zadowolonej, że kochanek i jego żona zdejmują z niej obowiązek opieki nad córkami. Potem okazało się, że jednak alimenty na dziewczynki by się przydały, choć przecież ona się nimi nie opiekowała. Julita uznała, że nie warto kłócić się o pieniądze.
Przez wiele lat bezskutecznie starali się o dziecko. Julita była zbyt dumna, by o tym mówić, ale czuła się wybrakowana. Zajadała stres. Głośno twierdziła, że ona dzieci nie chce, nie planuje, bo i po co. A nocami nie spała, rozmyślając o radościach macierzyństwa. Bardzo emocjonowała się faktem, że Zbyszek ma dwie nieślubne córki, lecz nie przyznała się mężowi do tej wiedzy. Przeżywała rozpacz, właściwie poniżenie – w samotności, zaledwie obserwując sytuację.
Poczuła się postawiona pod ścianą w trakcie wycieczki na Lanzarote, jedenaście lat temu. Wtedy też, po kilku trudnych rozmowach, zdecydowali ze Zbyszkiem, że spróbują przejąć opiekę nad dziewczynkami. Maria, nazywana Marysią, bo tak kiedyś, pieszczotliwie, mówił do niej Zbyszek, pertraktowała twardo. Julita szybko zrozumiała, że dzieci to dla matki jedynie argument negocjacyjny. Istotna była ich przeliczalna wartość, a Julita uznała, że pieniądze szczęścia nie dają, za to dzieci – w to wierzyła bezgranicznie – tak.
Trzylatki okazały się słodkie i nadzwyczaj energiczne. Przez pierwsze tygodnie Julita miała wrażenie, że jej dom spuchł. Nie wyobrażała sobie, że może pomieścić tyle zabawek, ciuszków i jeszcze raz zabawek. Ubranek, zabawek, zabawek i zabawek. Jakby pączkowały. Znajdowała je wszędzie. Pod kanapą, w szafkach kuchennych, w pralce, zmywarce i lodówce, a także w sedesie i za wanną. W szafce z butami, obok piecyka gazowego, raz zdarzył się niewielki słonik w zupie. Dziewczynki miały też moc znajdowania się w kilku miejscach równocześnie, przy czym były – generalnie – grzeczne. Jeśli Julita czegoś zabroniła – nie robiły tego. Wymyślały za to inną zabawę i Julita zwykle dochodziła do wniosku, że ta zabroniona była znacznie fajniejsza.
Alicja otworzyła drzwiczki i odkryła, że znajduje się za nimi przejście niewiele szersze niż szczurza nora: uklękła i zajrzawszy w głąb przejścia, dostrzegła najpiękniejszy ogród, jaki kiedykolwiek moglibyście zobaczyć. Jakże zapragnęła wydostać się z tej mrocznej sali i móc błądzić pośród jasno ukwieconych klombów i chłodnych wodotrysków, ale nawet głowy nie mogła przesunąć przez framugę drzwi. Tak dokładnie czuła się Julita, zbierając zabawki dziewczynek z każdego możliwego miejsca.
W dużym skrócie jednak – Julita pokochała przybrane córki bezwarunkowo, tak jak i one ją, ale rok temu Maria przypomniała sobie, że również bezgranicznie kocha swoje dzieci. Julita od razu powiedziała Zbyszkowi, że ma się nie targować, ale tym razem – uregulować ostatecznie prawną sytuację dziewczynek. Zatem pytanie „ile?” nie było bezzasadne.
A gdy Zbyszek wymienił kwotę, Julitę zatkało.
– Myślałam, że pojedziemy w jakieś fajne miejsce – powiedziała. – Ale zamiast tego… po prostu pobędziemy razem.
– Mówiłaś, że mam się nie targować, duśko.
– Słusznie. Nie żałuję ani grosza. To może wypijmy za to, że nie pojedziemy na wakacje. Ani na święta Bożego Narodzenia. Ani pewnie na zimowe ferie.
– O nie – zaprotestował Zbyszek. – Na wakaćje pojedziemy na pewno. Tylko nie na Malediwy, teraź pojedziemy do Śopot. A na ferie źobaćymy.
Julita rzeczywiście planowała egzotyczny wyjazd na Boże Narodzenie. I dokładnie myślała o Malediwach. Bez żalu jednak była gotowa zrezygnować z tej i wielu innych wycieczek. Czuła się matką, choć dziewczyny często mówiły do niej „ciociu”.
Dziewczynki miały zapewnione atrakcje aż do końca wakacji. Teraz żagle, potem góry. Krótka wizyta w domu i wyjazd na obóz językowy do Anglii. Mieli dla siebie czas, ona i Zbyszek, właśnie teraz. Dlaczego zatem nie Sopot? – pomyślała.
Ciąg dalszy w wersji pełnej