-
promocja
Lustro bestii - ebook
Lustro bestii - ebook
Alexandra Bracken powraca z elektryzującym zakończeniem historii ze Srebra w kościach. Historia inspirowana legendą arturiańską z miłością, która nie chce odejść po cichu i żądzą zemsty w tle!
Istnieją trzy magie, których trzeba się bać: klątwy zrodzone z gniewu bogów, trucizny zmieniające ziemię w popiół oraz magia, która pozostawia po sobie mroczne serce i srebro w kościach.
Gdy marzenie o Avalonie legło w gruzach, Panu Śmierci został ostatni krok, by zrealizować swój mroczny plan i przywołać okropieństwa Anwnn do świata żywych. Teraz tylko Tamsin i jej przyjaciele stoją mu na przeszkodzie.
Żeby zapobiec katastrofie, dziewczyna musi zebrać dodatkowych sojuszników. Przemierzając nowe krainy, szuka legendarnego Lustra Bestii, wystarczająco potężnego, by uwięzić nawet Pana Śmierci. Sęk w tym, że by wykorzystać moc zwierciadła, Tamsin będzie musiała najpierw zmierzyć się z własnymi najmroczniejszymi sekretami.
| Kategoria: | Young Adult |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368383768 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
lustro bestii
NISZCZYCIELKI
Caitriona – wybrana na nową Najwyższą Kapłankę, piastowała obowiązki przywódczyni Avalonu do czasu jego zniszczenia. Teraz stara się zadomowić we współczesnym świecie.
Neve Goode – wesoła, troskliwa czarodziejka samouk, która pragnie zgłębić sekrety swojego pochodzenia i posiadanych mocy.
Tamsin Lark – wciągnięta w świat Poszukiwaczy jako dziecko, choć nie posiada wrodzonych zdolności magicznych. Dysponuje za to fotograficzną pamięcią i żyłką do interesów. Za wszelką cenę chce uratować brata z łap Pana Śmierci.
Olwen – była uzdrowicielka Avalonu, która w obliczu nadchodzącego mroku stara się utrzymać przyjaciół razem.
POSZUKIWACZE
Emrys Dye – potomek dynastii Dye’ów, założycieli północnoamerykańskiej gildii. Niewyobrażalnie bogaty, irytująco-czarujący Oświecony Zielarz. Główny rywal Tamsin w gildii, uwielbia ją prowokować, a także z nią flirtować.
Nashbury Lark – przyszywany ojciec Tamsin i Cabella. Postać znana zarówno wśród Poszukiwaczy, jak i czarodziejek, słynąca z zawadiackiego stylu bycia i talentu do snucia niesamowitych opowieści.
Hector Leer – współpracownik Septimusa i Endymiona.
Edward Wyrm – przywódca londyńskiej gildii zamieszkały w posiadłości Rivenoak.
Septimus Yarrow – cieszący się złą sławą Poszukiwacz, który zginął w Avalonie. Znany z odnalezienia prawdziwej maczugi Heraklesa.
CZARODZIEJKI I MAGOWIE
Acacia – okrutna czarodziejka, która porywa bohaterki opowieści.
Hemlock – czarodziejka, którą Tamsin spotyka w Gospodzie Umarlaka.
Hestia – jedna z czarodziejek, które wraz z Acacią porywają Tamsin i jej przyjaciółki.
Isolde – płochliwa czarodziejka towarzysząca Najwyższej Czarodziejce Kasumi.
Kasumi – Najwyższa Czarodziejka z Rady Siostrzyc.
Madrigal – tajemnicza wiedźma znana ze śmiertelnie niebezpiecznych kolacji. Wynajęła Emrysa i Tamsin do odnalezienia Pierścienia Rozproszenia.
Morgana – przywódczyni kapłanek, które zbuntowały się przeciwko druidom, a następnie zostały wygnane z Avalonu. Przyrodnia siostra króla Artura, a także kochanka Viviane.
Robin – zajmuje się rejestrami w Radzie Siostrzyc i nosi neutralny płciowo tytuł maga.
DZIKI GON
Pan Śmierci – podawał się za rycerza Bedivere’a. Potem pod postacią króla Artura przedostał się do świata śmiertelników i zamierza zemścić się na czarodziejkach.
Endymion Dye – chłodny, surowy ojciec Emrysa, który żelazną ręką rządzi gildią.
Cabell Lark – brat Tamsin. Za sprawą klątwy zamienia się w potwornego ogara. Obecnie służy Panu Śmierci jako jego seneszal.
Phineas Primm – dawny członek gildii Poszukiwaczy, do której należała Tamsin.
POZOSTALI
Bagienna Wiedźma (lub Rosydd) – podobnie jak jej siostra Mglista Wiedźma jest pierwotnym bóstwem zdolnym do przekraczania granic światów. Gustuje w śmiertelnikach.
Bibliotekarz – automat, który opiekuje się biblioteką i chroni jej liczne zbiory. Kocha miękkie, puszyste futrzaki i odkurzanie.
Bran – barman pooka w Gospodzie Umarlaka.
Dziewiątka z Avalonu – Arianwen, Betrys, Caitriona, Fayne (Pchła), Lowri, Mari, Olwen, Rhona i Seren.
Elaine, pani z Shalott – niefortunna rywalka miłosna czarodziejki, tymczasowo uwięziona w Lustrze z Shalott.
Franklin – zakochany klient Tamsin, któremu przydałaby się fachowa terapia.
Gryfek – kotek podarowany Mari.
Ignatius – Dłoń Chwały, którą nosi Tamsin, aby korzystać z dobrodziejstw Wspólnej Wizji. Ignatius posiada również zdolność otwierania zamkniętych drzwi.
Kochanie – pooka czarodziejki Madrigal, który pracuje zarówno jako jej lokaj, jak i egzekutor.
Kostnik – enigmatyczna postać, która dostarcza szkieletowych kluczy służących do otwierania Żył, a także zapewnia dostęp do rzadkich specyfików, takich jak jad bazyliszka.
Merlin – niegdyś druid i mentor króla Artura, wchłonięty przez Drzewo Matki, aby przetrwać pojedynek z Morganą. Teraz bełkocze bezsensowne przepowiednie tym, którzy go słuchają.
Mglista Wiedźma (lub Gwrach-y-Rhibyn) – pierwotne bóstwo okupujące tereny przygraniczne pomiędzy światami, posiadające zdolność bezproblemowego ich przekraczania.
Viviane – ostatnia Najwyższa Kapłanka epoki arturiańskiej. Żyła wiele stuleci, czekając na wybór nowej Dziewiątki.GREENWICH, CONNECTICUT
Letnie burze potrafiły obudzić drzemiące w domu duchy, wyciągając je z cienia lub zza zapomnianych, zamkniętych od dekad drzwi. Zmarniałe niczym wyblakłe jedwabne tapety odrywały się od ścian bądź opadały jak kurz z prześcieradeł okrywających efektowne żyrandole i bogato zdobione meble. Kto odważył się zamknąć oczy, z pewnością mógł poczuć, jak krążą wokół niczym drobinki kurzu, pozdrawiając go w każdym ciemnym korytarzu.
Kłopot ze starymi domami polegał na tym, pomyślał Emrys, że wraz z wiekiem wchłaniały coraz więcej magii, energii i mroku, aż w końcu stawały się żywymi tworami.
Zamieszkującym je rodzinom pozwalały przemalowywać twarze swoich fasad, łamać kości ścian i przestawiać je na nowo. Patrzyły, jak ich dzieci odchodzą i nigdy nie wracają, czasami też cierpiały z oburzenia, gdy w wyniku sprzedaży trafiały w ręce bogatych nieznajomych. Lata płynnie przechodziły w wieki, a domy trwały, cierpliwie zbierając dusze zmarłych z zamieszkujących je rodzin. Połykały wplecioną w nich magię, zanim jeszcze ciała zdążyły ostygnąć w łóżkach.
Pewnego razu, gdy Emrys miał pięć, góra sześć lat, zaczynał już jednak rozumieć, że jedynym pewnikiem w życiu jest właśnie śmierć, matka kazała mu rozmawiać z domem. Pozdrawiać go za każdym razem, kiedy wychodził lub wracał, a do tego traktować jak przyjaciela, by być traktowanym jak przyjaciel.
Tak też robił. Witaj, domku; żegnaj, domku; wyglądasz dziś wyjątkowo przytulnie, domku… Dzień dobry, domku. Śpij dobrze, domku.
A czasami, w trakcie wyczerpującej gorączki lub po opróżnieniu jednej z kosztownych butelek ojca, stojących w szafce z alkoholami, Emrys był gotowy przysiąc, że posiadłość Summerland rozpoznawała go i uprzejmie mu odpowiadała.
Witaj, chłopcze.
Za każdym razem, gdy tak się działo, Emrys powtarzał sobie: Nie mogę tutaj umrzeć.
Nie zamierzał pójść w ślady pokoleń swoich przodków, które żyły w tych murach, które układały pierwsze kamienie w fundamenty tego domu i które zamieniły go w posiadłość. No i które przyniosły tu pierwsze relikwie, teraz prezentowane w salonach jak na wystawie. Jego obie linie krwi były pełne Oświeconych i wiedział, że dom chciwie czerpał z ich magii i sięgał po wykorzystywane przez nich talenty. Zresztą czuł, że gmach robi to samo również wtedy, kiedy to on pracował w ogrodach.
Posiadłość Summerland zawdzięczała swoją nazwę leżącej w Pozaświatach krainie tajemniczych i być może mitycznych istot znanych jako gentry i była nie tyle gałęzią drzewa genealogicznego Emrysa, ile pniem. Całe życie jego rodziny zostało w nim wyrzeźbione bądź też z niego wyrosło.
Emrys odchrząknął i ruszył zacienionym korytarzem, wsłuchując się w bębniący o dach deszcz. Wilgoci zawsze towarzyszył tu zapach stęchlizny. Przylgnął do dywanów i welwetowych zasłon, ożywiając za każdym razem, gdy w oddali majaczyły burzowe chmury. Wiatr dął w ściany domu, jakby chciał wyrwać je z butwiejących korzeni. Rankiem ogród będzie w nieładzie, pomyślał chłopak, kwiaty na klombach zostaną przygniecione, a warzywa podtopione.
– Dobry wieczór, babciu – powiedział Emrys, mijając portret wyniosłej kobiety o gniewnym spojrzeniu. Potem nachylił się, spojrzał w stare, zamglone lustro wiszące tuż obok obrazu i poprawił fale mokrych od deszczu włosów. – Jak wyglądam z perspektywy piekła?
Niemal się roześmiał, gdy odpowiedział mu grzmot.
– Tak właśnie myślałem – odparł. Zupełnie jakby długie paznokcie babci wbijały się w płatki jego uszu, próbując go uciszyć. – Trzymaj się ciepło, stara raszplo! – rzucił na pożegnanie.
Liścik tkwił w kieszeni marynarki. Zgniótł go, gdy wsuwał koszulę z powrotem do dżinsów. Notkę znalazł na łóżku, gdy tylko wdrapał się po kracie do swojego pokoju, a staranne pismo ojca sprawiło, że aż się wzdrygnął. Zajrzyj do mnie do gabinetu, jak tylko ochłoniesz z tego napadu złości.
Napadu złości. Chłopak wygiął górną wargę.
Podczas kolacji rzucony przez ojca kieliszek rozciął twarz matce. Emrys nie bez wysiłku odstawił ją do pokoju. Krzyczał i płonął wściekłością. By ochłonąć, wybrał się na przejażdżkę. Przejechał przez miasto, zahaczył o sąsiednie. Pędził bez końca pustymi, krętymi drogami, aż niebo zaczerniła północ, a wskaźnik paliwa zaczął błagać o litość.
Musiał opuścić rodzinny dom, zanim posiadłość doda do swojej kolekcji Dye’ów jeszcze jednego ducha.
Nie po raz pierwszy Emrys przeraził się własną furią. Dusiła go świadomość, że odziedziczył po ojcu mrok. Najwyraźniej kiełkował w nim jak ziarno, czekając na pierwszą kroplę krwi, która pozwoli mu zakwitnąć.
Nie przypominam go, powtarzał sobie, lecz słowa te zabrzmiały pusto. Zarówno na ustach, jak i w sercu. Nie potrafił zachować tego lodowatego spokoju, którym imponował mu ojciec. Nie jestem potworem, powiedział sobie.
Jego płuca boleśnie się skurczyły, gdy ponownie ocenił swój wygląd, ocierając usta grzbietem dłoni.
Liścik nie był zaskoczeniem. Nieraz już otrzymywał podobne i wiedział, czego się spodziewać: zastanie ojca nad szklaneczką szkockiej, pogrążonego w zadumie. Przeprosi go. Ojciec go nie przeprosi. Zgodzą się więcej o tym nie rozmawiać.
I tak bez końca, jak w Kole Roku.
Jego stopy zwolniły, gdy mijał skrzydło zajmowane przez rodziców. Matka zapewne zamknęła się w sypialni, nie słyszał jednak choćby jej szeptu. Deszcz uderzał o okna, próbując dostać się do środka z równie wielką desperacją, co ona próbowała uciec. Żadne dotąd nie dopięło swego.
W słoneczne dni Emrys czuł się w Summerland jak w muzeum poświęconym osiągnięciom jego ileś-tam-razy-prapraszczurów. Miecz Beowulfa stępiony przez wiek i osłabiony przez skrywającą go szklaną gablotę. Łuk Heraklesa. Do tego niezliczone relikwie skradzione, sprzedane bądź kupione.
Ale w noce takie jak ta, kiedy w pobliżu nie było żywej duszy i chłód zakradał się do środka przez szczeliny w oknach, a ozdobne kinkiety spowijały ich wspaniałe skarby w upiornym świetle, posiadłość Summerland przypominała mauzoleum.
Długi korytarz doprowadził Emrysa do marmurowych schodów. Następnie skierował go na prawo, aż pod wiekowe drzwi z czarnego dębu, które strzegły gabinetu ojca. Wbite w nie spiralne wzory z kryształów i żelaza cechowało mroczne piękno, choć jednocześnie opowiadały historię paranoi jego rodziciela. Sigile wyrzeźbione wokół nich tworzyły barierę ochronną, której nikt – nie tylko śmiertelnik – nie byłby w stanie przekroczyć bez zaproszenia.
Emrys miał to nieszczęście, że został zaproszony.
Wezwany, pomyślał chłopak, sięgając po srebrną klamkę. Jej kształt – przypominała sękatą gałąź – kojarzył mu się z tą idiotyczną przypinką, którą ojciec nosił wraz z kumplami z różnych gildii Poszukiwaczy. Uważali się za tajne stowarzyszenie, ale ich kolektywny mózg najwyraźniej kulał. Jeśli Emrys wiedział, spotykali się głównie po to, by ponarzekać na czarodziejki zwijające im sprzed nosów najcenniejsze relikty.
Drzwi otworzyły się, gdy tylko ich dotknął. Poczuł niezwykły, roślinny zapach – świeży i słodki, zupełnie niepodobny do aromatów tytoniu i sandałowej wody kolońskiej królujących zazwyczaj w tym pomieszczeniu. Emrys wziął ostatni głęboki wdech i przeczesał zmierzwione włosy, po czym wszedł do środka.
Cienie Summerland zdawały się kochać gabinet, osiadły na książkach stojących na półkach i wylegiwały się na starych, wyściełanych aksamitem krzesłach umieszczonych przed wygaszonym, marmurowym kominkiem.
Ale dzisiejszego wieczoru pomieszczenie spowijały jedwabne zasłony w kolorze karmazynowym, które przysłaniały wszystko poza jego centralną częścią.
Wokół jarzył się krąg świec, za sprawą których tkanina migotała. Szum narastający w uszach Emrysa skutecznie zagłuszył kolejny grzmot za oknem, choć może był to jedynie dudniący strach. Chłopak poczuł bowiem, jak jego serce na chwilę zamiera.
Na podłodze leżały girlandy z ostrokrzewu i liści dębu, splecione w dziwaczny wzór. Układ, który wydał mu się znajomy.
– Co to niby jest? – parsknął, cofając się w stronę drzwi. Ale kiedy ich dotknął, zorientował się, że klamka zniknęła.
Za jego plecami zaszeleścił materiał i drgnęło powietrze. Puls Emrysa przyspieszył, gdy zakapturzona postać rozchyliła jedwabne zasłony i wyłoniła się zza nich z długim, srebrnym sztyletem ceremonialnym w dłoni. Jej twarz przysłaniała drewniana maska, całkowicie pozbawiona wyrazu, ale chłopak rozpoznał sztywny chód mężczyzny. Dostrzegł też sygnet na małym palcu lewej ręki oraz wyczuł znajomy zapach tytoniu i sandałowej wody kolońskiej.
– Nie… – jęknął, choć z szoku żółć podeszła mu do gardła. – Tato…
Odpowiedział mu dom, triumfujący i wygłodniały.
Żegnaj, chłopcze!1
– Nie, Tamsin. Chodziło o twoją klątwę…
Gdy słowa Nasha ucichły, dobiegły mnie inne odgłosy. Odległy szum samochodów i rozmów toczonych na starych ulicach Bostonu. Muzyka z pobliskiego baru skutecznie przenikająca przez ściany. Mój sąsiad z góry, a ściślej jego stopy wybijające głuchy rytm na suficie. Wreszcie cichy szelest palców Nasha torturujących rondo kapelusza. Wszystkie te dźwięki starały się wypełnić ciszę, która nagle nas spowiła.
A ja wciąż nie potrafiłam wykrztusić z siebie choćby jednego słowa.
– Wiem, że minęło trochę czasu – kontynuował zachrypłym głosem Nash. – Może nawet zbyt dużo…
Cokolwiek dodał, zniknęło pod naporem krwi ryczącej w moich uszach. Serce biło mi tak mocno, że całe ciało się trzęsło. Zacisnęłam dłoń w pięść i zanim zdołałam się powstrzymać, zanim zdołałam okiełznać tę czystą, niepohamowaną furię, wymierzyłam mu bardzo konkretny cios.
Nash cofnął się, przeklinając pod nosem.
– Tamsin! – jęknęła Neve.
Strzepnęłam szczypiącą mnie teraz dłoń i z ponurą satysfakcją obserwowałam, jak przyciska ręce do twarzy, by zatamować krew płynącą mu z nosa. Kość nastawił sobie z chrzęstem tak okropnym, że nawet Caitriona się skrzywiła.
– No dobra – powiedział, częściowo tłumiąc swoje słowa dłońmi. Z kieszeni skórzanej kurtki wyciągnął chusteczkę i przyłożył do twarzy. – Podejrzewam, że na to zasłużyłem. A tak przy okazji, jesteś w niezłej formie.
Wzięłam kilka głębszych oddechów. Tak szybko, jak pojawiła się we mnie złość, tak mnie opuściła. W jej miejsce pojawiły się emocje równie bezużyteczne, co zwyczajnie niechciane.
Kiedy byłam małą dziewczynką, nieraz przesiadywałam w bibliotece gildii Poszukiwaczy. Chowałam się zazwyczaj między niezbyt chętnie odwiedzanymi półkami z nadbałtyckimi legendami oraz zdekompletowanymi Nieśmiertelnikami, wpatrując się w szklaną gablotę, o której wszyscy zapomnieli lub nie chcieli pamiętać.
Światło padające na uwięziony wewnątrz kawałek bursztynu rozchodziło się w kojąco ciepłym blasku po ciemnych kątach pomieszczenia. Zatopione w świecidełku stworzenia, pająk i skorpion, owijały się wokół siebie w niekończącej się walce o dominację, doskonale zakonserwowane przez tę samą żywicę, która je zabiła.
Bursztyn równie dobrze mógł być oknem, przez które przeszłość wpatrywała się w teraźniejszość, a teraźniejszość podziwiała przeszłość. Wydawał się przerażający i zarazem piękny – owszem, opowiadał historię, ale był czymś więcej. Stanowił okruch czasu.
Kiedyś myślałam, że moja pamięć przypomina ten kawałek żywicy. Że chwyta każdą mijającą chwilę, zachowując ją w boleśnie idealnych szczegółach. Ale patrząc na mężczyznę, który kiedyś był mi tak bliski, lecz siedem lat temu porzucił mnie i mojego brata, zaczęłam w to wątpić.
Zaczynałam wątpić we wszystko.
Nash wyglądał o dwadzieścia lat młodziej niż w moich wspomnieniach. Zanim go uderzyłam, mój umysł zarejestrował, że znów miał prosty nos, jakby nigdy nie złamano mu go w bójce w pubie, nie mówiąc już o trzech kolejnych pęknięciach. A jego twarz, tak poważna… nie dostrzegłam w niej nic z tego lekkomyślnego poszukiwacza przygód, którego tak dobrze znałam. Żadnych cwanych uśmieszków ani zwodniczych spojrzeń.
A może zawiniłam tym, o co zawsze go oskarżałam: mitologizowaniem tylko po to, by opowiedzieć lepszą historię.
– Tamsy? – zapytał, marszcząc brwi. – Słyszałaś, co powiedziałem?
Wyczerpanie przeorało mnie swoimi szponami. Usta rozchyliły się, ale w głowie wirowały już tylko słowa, które przed chwilą wypowiedział. Nie, Tamsin. Chodziło o twoją klątwę…
– Poznaję po twoich oczach, że mi nie wierzysz – oświadczył, zerkając w stronę drzwi, ewidentnie rozkojarzony tym, jak zdawały się trzeszczeć na porywistym wietrze. – Ale musisz mnie teraz uważnie wysłuchać. I to naprawdę uważnie. Choć raz zrób to, co ci powiem, zamiast tkwić w swoim uporze. Naprawdę zostałaś przeklęta. Tak jak wiosna, masz umrzeć młodo…
– I co z tego… – powiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Patrzyli na mnie przerażeni, a ja zaczęłam niemal żałować, że aż tak mnie to nie uderzyło – że prawie nic nie poczułam. Ogarnęło mnie jedynie przyjemne odrętwienie, jakbym wiedziała o wszystkim od samego początku. Może rzeczywiście wiedziałam. Ludzie tacy jak ja… rzadko żyli długo i szczęśliwie.
– O czym ty mówisz, na Boginię?! – zawołała Olwen. – Kto miałby ją przekląć w tak okropny sposób?
– Czy to ta Biała Dama? – zapytała cicho Neve.
Sina plama na mojej klatce piersiowej, tuż nad sercem, nagle zlodowaciała. Szczypała moją ciepłą skórę i lekko pulsowała. Samo serce biło mi jak bęben, w zupełnie innym rytmie niż jeszcze przed chwilą. Jakby odpowiadało na wołanie. Każdy włosek na moim ciele podniósł się w bezkresnej upiornej ciszy.
Nash zrobił krok w moją stronę. Pachniał wilgotną ziemią, trawą i skórą.
– Nie, Tamsy się z tym urodziła. Ale to magia klątwy przyciągnęła ducha…
Powietrze w mieszkaniu poruszyło się gwałtownie, zmuszając mnie do cofnięcia się w momencie, gdy ktoś rzucił się do przodu. Dostrzegłam błysk srebrnych włosów… i ostrza.
Caitriona rzuciła się na Nasha i za sprawą swojego pędu cisnęła go na drzwi wejściowe. Kapelusz wypadł mu z rąk i potoczył się po wytartym dywanie, by zatrzymać się u moich stóp. Olwen sapnęła, zasłaniając usta dłońmi, gdy kapłanka przyłożyła jeden z noży kuchennych do odsłoniętego gardła mężczyzny. Drugą rękę uniosła, żeby go unieruchomić.
– Kim jesteś? – rzuciła, a jej ostrze zarysowało krwistą linię na powierzchni gładko ogolonej skóry.
Poczułam panikę, gdy dotarły do mnie jej słowa. Umysł przeszyła elektryzująca myśl.
To nie on.
Znaleźliśmy przecież jego ciało w Avalonie. Bardzo chciałam, żeby ostatnie kilka godzin okazało się jedynie jakimś potwornym koszmarem, ale to nie było możliwe. I choć mogłam okłamywać się w wielu kwestiach, w tej musiałam przyznać jej rację – Nash nie żył.
– Kim jesteś? – powtórzyła Caitriona. – Znam wiele stworzeń potrafiących przybrać postać innej osoby. Wszystkie są podstępne, wredne i nikczemne.
Mężczyzna wpatrywał się we mnie z wyrazem oburzenia na twarzy, a także znajomej mieszanki irytacji i rozbawienia. Powietrze paliło mnie w płucach, błagając o uwolnienie.
– Gadaj! – warknęła kapłanka.
W odpowiedzi zmienił postawę, wsuwając stopę za jej nogę, a potem jego otwarta dłoń wystrzeliła, uderzając ją w splot słoneczny. Zszokowana jęknęła, ale wówczas zaczepił stopą o jej kolano. Upadła, zanim którakolwiek z nas zdążyła rzucić się jej na pomoc.
– Hej! – Olwen chciała przyklęknąć obok siostry, ale zatrzymałam ją, łapiąc za ramię.
Istota sięgnęła po nóż Cait, a kąciki jej ust wykrzywiły się w ledwo stłumionym uśmiechu.
– To kroidełko nadaje się tylko do dłubania w zębach, względnie smarowania tostów masłem, gołąbeczko – powiedział.
– Odłóż nóż i odsuń się od niej! – Dotąd nie słyszałem jeszcze tak lodowatego głosu Neve. Na jej twarzy malowała się wściekłość. – Dotknij jej jeszcze raz, a będziesz miał stopy na rękach i ręce na stopach!
Jej różdżka za sprawą magii lub jakiegoś dziwnego zrządzenia losu przetrwała zniszczenie Avalonu. Zupełnie o niej zapomniałam, dopóki nie zobaczyłam, jak wyciąga ją z nerki przy pasie. Nash – lub nie-Nash – spojrzał w wycelowany w niego czubek różdżki, po czym zerknął na mnie i uniósł krzaczaste brwi.
– Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym będziesz trzymać z czarodziejką, Tamsy.
– Mów tak dalej – warknęła Neve – a na twojej twarzy usta znajdą się nad nosem.
Mężczyzna przechylił głowę w bok, jakby zastanawiając się nad jej słowami. Zrobił jednak to, o co go poprosiła. Odłożył nóż na bok, poza zasięgiem rąk Cait.
– Jesteś z Avalonu? – zapytał ją. – Czy to przez ciebie wyspa połączyła się z naszym światem?
Jego słowa były niczym dłonie zaciskające się na mojej szyi. Dziewczyny również wzdrygnęły się, słysząc to oskarżenie – choć tak naprawdę wszystkie byłyśmy temu winne. Przeprowadziłyśmy rytuał, wierząc, że uzdrowi Pozaświaty i uwolni je od przekleństwa, tymczasem przywróciłyśmy ów ląd do naszego świata. Zderzenie mitycznej wyspy ze współczesnym Glastonbury przyniosło śmierć i pożogę, o których nie potrafiłam myśleć bez chęci przeorania sobie twarzy paznokciami.
Nie chciałaś, żeby tak się stało, powiedziałam sobie. Żadne z nas tego nie chciało.
To był błąd. Straszny, koszmarny błąd. Mogłam to sobie racjonalizować bez końca, a i tak nie powstrzymałabym nadchodzących fal mdłości ani przerażenia związanego ze świadomością, do czego doprowadziłyśmy.
– Tamsy – zaczął ponownie.
– Nie nazywaj mnie tak – burknęłam.
– Zawsze tak cię nazywałem – odparł. – Kiedy jeszcze byłaś małym chochlikiem. Za pierwszym razem, gdy tak cię nazwałem, kopnęłaś mnie w łydkę i nazwałaś fiflakiem. Przez jakiś czas uwielbiałaś tę obelgę.
Żołądek mi się ścisnął, a dziewczyny spojrzały na mnie, szukając potwierdzenia na mojej twarzy.
Caitriona w końcu podniosła się z podłogi i zaczęła rozglądać się za inną bronią.
– Ale jak… – wyszeptałam. – Jak to możliwe, że żyjesz?
Przez miasto przetoczył się niski pomruk grzmotu, wyrywając go z odrętwienia. Nash ponownie zajął miejsce przy drzwiach. Wyraźnie zaniepokojony zerknął przez wizjer. Nadciągająca burza przybierała na sile. Kiedy odwrócił się do mnie, patrzył tym samym wzrokiem, co w momencie, gdy otworzyłam drzwi.
– Czy udało ci się znaleźć pierścień w Avalonie? – zapytał, jakbym do tej pory milczała.
– Tak, ale… – zaczęła Olwen.
– To Cabell potrzebował pierścienia, nie ja – wyszeptałam. To właśnie jest najgorsze. Gdybym była w stanie użyć go i pomóc bratu…
Na samą myśl o nim, jedynej osobie, która mogłaby zrozumieć chaos panujący teraz w mojej głowie i która pewnie pomogłaby mi go rozplątać, poczułam się tak, jakby ktoś wbił mi nóż w brzuch.
– Jemu nie można pomóc – powiedział Nash na tyle lekceważącym tonem, że poczułam żółć w gardle.
– Co ty możesz o tym wiedzieć? – warknęłam. – Nawet nie zapytałeś, gdzie on jest.
– Myślisz, że nie wiem, dlaczego nie ma go przy tobie? Naprawdę wierzysz, że nie mam pojęcia, co sprowadziłaś na ten świat? – Pokręcił głową i wypuścił powietrze z płuc. – Gdzie jest teraz Pierścień Rozproszenia?
– On… – Neve spojrzała na mnie, jakby nie była pewna, co może powiedzieć. – Emrys Dye go zabrał.
– Pozwoliliście Dye’owi zabrać pierścień? – eksplodował Nash. – Do stu piekieł, Tamsy!
– Nazwij mnie tak jeszcze raz, a zadbam, żebyś wrócił do grona zmarłych – ostrzegłam go.
– Tamsin nie miała wyboru – kontynuowała Neve. – Dye został wynajęty przez czarodziejkę.
– Którą? – naciskał Nash, sięgając po leżący na ziemi kapelusz.
Wypowiedziałam jej imię przez zaciśnięte zęby.
– Madrigal…
Grzmot skutecznie je zagłuszył. Zupełnie jakby dochodził jednocześnie znad naszych głów i spod naszych stóp. Uderzył z taką siłą, że naczynia w kuchni zabrzęczały, a książki pospadały z półek. Towarzyszył mu przeciągły ryk, głębszy i bardziej przejmujący niż syrena jakikolwiek statku cumującego w miejskim porcie. W efekcie dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie.
Potok wściekłych słów buchnął z ust Nasha. Wcisnął kapelusz na głowę i chwycił za klamkę, próbując otworzyć drzwi. Przez chwilę siłował się z wiatrem.
– Wychodzisz? – zapytała ze zdumieniem Caitriona.
– Oczywiście – westchnęłam gorzko. – W tym się specjalizuje.
Nash w końcu otworzył drzwi na oścież i się odwrócił. Prawą dłonią dotknął serca w szyderczym geście przysięgi.
– Zawsze zależało mi na jednym i jedno tylko próbowałem zrobić: to znaczy zapewnić ci bezpieczeństwo.
– Niby kiedy? – parsknęłam.
Neve złapała mnie za ramię i pociągnęła do siebie. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie, wręcz dygoczącej z wściekłości. Furia promieniowała z niej, aż upodobniła się do mojej.
Grudniowa wichura otoczyła Nasha, zasypując drobnymi płatkami śniegu. Grzmot rozległ się po raz kolejny, dostatecznie głośny, by wstrząsnąć przerobionym na kamienicę gmachem aż do fundamentów. Gryzący zapach ozonu wpadł do mieszkania. Był tak ostry, że palce u stóp podwinęły mi się w butach.
Wysoko ponad świątecznymi girlandami i migoczącymi gwiazdkowymi światełkami niebo przybrało niesamowity odcień zieleni. Wściekły wiatr szarpał ubraniem Nasha, próbując wciągnąć go w noc.
Drzewa skrzypiały, uginając się pod wpływem wiatru.
– Zdobędę ten cholerny pierścień i pokonamy tę klątwę – warknął. – A jeśli znów usłyszycie ten dźwięk, zwłaszcza gdzieś w pobliżu, od razu bierzcie nogi za pas. Najlepiej jednak nie wychodźcie z domu. Jeśli mnie nie posłuchacie… obiecuję, że osobiście skręcę wam te małe, parszywe karczki!
Wskazał palcem całą naszą czwórkę.
– Nie macie najmniejszego pojęcia, co nadchodzi! Nie wiecie, co kryje się w lodowatych odmętach zimy! Posłuchajcie mnie, a być może przetrwacie czas grozy, który rozpoczęłyście!
Drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem.
– Wow – powiedziała po chwili Neve. – Nienawidzę tego gościa!
Nogi miałam miękkie i cieszyłam się, że czarodziejka wciąż mnie podtrzymywała i nie zamierzała puścić. Moje serce galopowało, gdy wpatrywałam się w zamknięte drzwi. Oddychałam płytko.
Czy to naprawdę był on?, zastanawiałam się.
Mieszkanie nagle stało się nierealne, jakieś takie zamglone i niepewne. Jakby w moim umyśle rozpętała się burza, wirując wokół tych samych pytań, aż zaczęło brakować mi tchu. Czy to naprawdę był on?
Jakim cudem?
A jedynej osoby, która mogła mnie zrozumieć – pojąć, dlaczego zdezorientowana i wściekła drżałam pod wpływem adrenaliny – nie było już przy mnie.
– Idziemy za nim? – zapytała cicho Olwen.
Czułam się rozdarta. Logiczna część mojego umysłu chciała pozostać w mieszkaniu, ale ból w klatce piersiowej nakłaniał mnie do dogonienia tego człowieka i zadania mu pytań, na które chciałabym usłyszeć odpowiedzi.
A może to podstęp?, szeptał mój umysł. Nawet jeśli to Nash, nie można mu ufać.
– Nie – stwierdziła ostro Caitriona. – Mamy inne plany.
– Z tego, co opowiadała Tamsin, jednoznacznie wynika, że nie powinnyśmy mu ufać – dodała Neve, jakby czytała mi w myślach. – Prawda, Tamsin?
– Prawda – odpowiedziałam, gdy odzyskałam głos.
– Czyli trzymamy się uzgodnionego wcześniej planu? – zapytała Olwen, spoglądając na nas. – Szukamy osoby, która według Tamsin może naprawić naczynie Najwyższej Kapłanki?
Gestem wskazała stojący przy kanapie koszyk, w którym znajdowała się owinięta w kocyk rozbita rzeźba z kości, zawierająca wspomnienia Viviane.
Jeśli nie naprawimy konstrukcji, bezpowrotnie je utracimy, łącznie z tymi zawartymi w odłamku ukradzionym swego czasu przez Pana Śmierci.
Z każdą mijającą chwilą moje myśli robiły się coraz bardziej ponure, aż wątła nadzieja zaczęła gasnąć.
To było absurdalne, prawda? Cała ta sytuacja! Nawet gdybyśmy odnalazły Kostnika, jakie były szanse, że zna starożytną druidzką sztukę tworzenia naczyń? Niektóre fragmenty kości rozmiarami przypominały igły, podczas gdy inne niemalże rozpadły się w pył. Czy w ogóle da się je naprawić?
Mdłości paliły mnie w żołądku, żółć wzbierała w gardle. Nie wiem, jak udało mi się cokolwiek z siebie wykrztusić.
– Tak. Powinniśmy jak najszybciej poszukać Kostnika.
– A właśnie – westchnęła Neve. – Wiem, że musimy go znaleźć, ale może lepiej zacząć od złożenia wizyty czarodziejkom? A co, jeśli nie znają wszystkich faktów i nie wiedzą, że Morgana złamała umowę z Panem Śmierci? Bo jeśli nie mają pojęcia, że on wciąż żyje, mogą też nie spodziewać się jego wizyty!
– Ale Cabell twierdził, że zapieczętowały od naszej strony wszystkie przejścia do Avalonu. Włożyły sporo wysiłku w to, by Pan Śmierci nie mógł podążyć za nimi do świata śmiertelników – przypomniałam. – A zatem mają świadomość, iż przetrwał w tej czy innej formie.
Połączenie Avalonu z naszym światem zniszczyło wszelkie bariery, dlatego Pan Śmierci włożył tyle wysiłku w przekonanie nas do przeprowadzenia rytuału.
Caitriona wypuściła powietrze przez nos.
– Masz rację.
– Czy w takim razie zmieniłaś zdanie? – zapytała czarodziejkę Olwen. – Chcesz, żebyśmy odnalazły… tę Radę Siostrzyc, czy jak tam ją nazwałaś? Mamy ostrzec czarodziejki?
– Tak. Myślę, że powinnyśmy od tego zacząć. – Neve przygryzła wargę, wyraźnie niezdecydowana. – Wiem, że musimy naprawić to naczynie, ale… im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana do współpracy z nimi. Dzięki temu łatwiej będzie nam powstrzymać Pana Śmierci.
– Więc wyślij im wiadomość, ale to tyle. Niczego nie jesteśmy im winne – wtrąciła ostro Caitriona. – Nabieram przekonania, że same sprowadziły na siebie to nieszczęście. Powinnyśmy się skupić wyłącznie na naprawieniu ich błędu i dokończeniu tego, czego im się nie udało zrobić. Musimy zabić Pana Śmierci. Pora zacząć polowanie!
– A jeśli w tym czasie on wybije czarodziejki? – nie odpuszczała Neve.
Caitriona wzruszyła ramionami.
– To wybije.
Nawet mnie to zaskoczyło. Powoli zaczynałam odczuwać niepokój, a powietrze nabrało innego, pierwotniejszego smaku.
Neve wzięła gwałtowny wdech i stanęła naprzeciw Caitriony, jakby kapłanka nie miała nad nią ponad piętnastu centymetrów przewagi.
– Chyba nie mówisz poważnie! Nie uwierzę, że nie rusza cię śmierć niewinnych ludzi!
– Ruszyłaby mnie, gdyby czarodziejki były niewinne, a nie są – odparła kapłanka.
– Ale nie wiemy nawet, jak powstrzymać Pana Śmierci! Szukając go w takim pędzie, niepotrzebnie się narażamy – zauważyłam.
– A co, jeśli naczynie dostarczy nam tej informacji? Czy nie powinniśmy potraktować go priorytetowo?
Neve poczuła się zdradzona, gdyż odwróciła się gwałtownie.
– Więc i ciebie nie obchodzi, czy one zginą?
– Tego nie powiedziałam – odparłam.
– Ale zasugerowałaś – zauważyła Neve.
Przygryzłam wargi, czując niesmak w żołądku. Nie powinnyśmy się kłócić – lepiej trzymać się razem. W Avalonie wybrałyśmy siebie nawzajem. A jeśli miałybyśmy się teraz rozdzielić…
Potrząsnęłam głową, czując, jak serce mi się kroi. Wkrótce stracę wszystkich.
– Wiesz przecież, że mnie najbardziej interesuje Cabell – odpowiedziałam. – Chcę go uwolnić z łap Pana Śmierci, zanim ten potwór zamota mu w głowie. Sama zasugerowałaś, że mój brat wciąż jest sobą. Że zagubił się w roli jego sługi.
Magia śmierci zrodzona w Annwn, świecie umarłych, zaszkodziła Avalonowi. Przez lata zatruwała jego ziemie i sprawiła, że przestał przypominać raj z legendy. Jeśli podobny los spotkał miejsce tak potężne i czyste, nie było szans, żeby umysł Cabella zdołał się oprzeć mocy Pana Śmierci.
Neve odetchnęła ciężko, ale wiedziałam, że mnie rozumiała. Jeśli chciała coś powiedzieć, to przerwało jej ciche miauknięcie. Gryfek, kudłaty kociak, który przyjechał z nami z Avalonu, wyjrzał ze swojej kryjówki pod kanapą.
– Och, tu jesteś – szepnęła Olwen, pochylając się i sięgając po niego. Szarawy pręgus zamruczał z zadowolenia, gdy przytuliła go do piersi, ale w jej oczach nie dostrzegłam radości. Posłała mi bezradne spojrzenie, a Caitriona i Neve – wyraźnie wściekłe – odwróciły się do siebie plecami.
– Obie macie rację – westchnęłam, podejmując kolejną próbę pogodzenia ich. – Jesteśmy winne Radzie Siostrzyc ostrzeżenie, ale nie sądzę, by zdecydowały się na coś więcej niż wycofanie się do swoich skarbców i przeczekanie tej awantury.
Nie dodałam oczywiście, że chociaż Neve była czarodziejką, to jako Poszukiwaczka miałam o wiele więcej doświadczeń z jej koleżankami po fachu. I dobrze wiedziałam, że kiedy nie walczyły ze sobą o relikwie czy z powodu dawnych urazów, to przejawiały głęboko zakorzeniony instynkt samozachowawczy.
– Czarodziejki nie są strachliwe – wtrąciła ze złością w głosie Neve. – Będą walczyć!
– Ale to nasza walka – odparła Caitriona. – Pan Śmierci musi ponieś karę za to, co zrobił Avalonowi. Za swoje liczne morderstwa – dodała i zamilka, próbując uspokoić oddech. – Za zniszczenie wszystkiego i wszystkich – szepnęła.
Odsunęłam od siebie wspomnienia, zanim zdążyły wychłostać mnie obrazami ciał o pustych oczach i krwi spływającej między kamieniami wieży.
– Spokojnie, Caitriono – westchnęła Neve. – Kiedy mówisz o zemście, brzmisz zupełnie jak czarodziejka.
Kapłanka zaśmiała się chłodno. Jak echo powróciły do mnie jej wcześniejsze słowa, które wypowiedziała w blasku stosu pogrzebowego pożerającego ludzi, których kochała. Straszne i bezlitosne zarazem. Kapłanka niczego. Oto kim będę.
– Avalonu już nie ma – stwierdziła. – Podobnie jak moich zobowiązań wobec Bogini. Skoro nie korzystam z jej magii, nie jestem zobowiązana do przestrzegania jej praw.
Poczułam się straszliwie bezradna. Wymieniłam spojrzenia z Olwen, bojąc się cokolwiek powiedzieć, by nie pogorszyć sytuacji. Rozchyliła usta, a krew odpłynęła z jej twarzy.
– Że co? – zdziwiła się Neve. – Nie zamierzasz używać magii? Odwróciłaś się od Bogini?
– Porzuciła nas – oświadczyła Caitriona. – Czy ty też zamierzasz nas porzucić?
– Przestańcie!
Olwen stanęła między nimi, a strąki atramentowoniebieskich włosów uniosły się za jej plecami, jakby dryfowały w wodzie. Minę miała tak przerażoną, że od razu rozbolała mnie klatka piersiowa.
– Przestańcie – powtórzyła, tym razem nieco spokojniej. – Nie możemy się tak zachowywać! Nie możemy walczyć jednocześnie ze sobą i z ciemnością. Wszystko sprowadza się do jednego, nie widzicie? Dopóki on będzie chodził po świecie, nikt nie zazna spokoju. Ani my, ani czarodziejki.
Gestem wskazała koszyk stojący u stóp kanapy i koc skrywający rozbite naczynie Viviane.
– Jeśli nie znajdziemy sposobu na jego naprawienie, stracimy wszystkie zawarte w nim wspomnienia – kontynuowała Olwen.
Zacisnęłam dłonie w pięści.
– Dlatego powinnyśmy trzymać się pierwotnego planu – dodała i jej klatka piersiowa uniosła się wraz z wdechem. Kapłanka wydawała się wyczerpana, ale i zdesperowana. – Tego, który uzgodniliśmy najwyżej godzinę temu. Znajdziemy czarodziejki i powiemy im o wszystkim, a potem poszukamy osoby, która zdoła naprawić to naczynie. Jasne?
– Jasne – potwierdziłam, a bolesny węzeł krępujący moje płuca nieco się rozluźnił. Napięcie opadło. Po chwili również i Neve skinęła głową. Caitriona skrzyżowała ręce na piersiach i wbiła spojrzenie w ziemię, a jej szczęka drgała.
Grzmot wstrząsnął niebem nad nami jak uderzenie młota, zagłuszając każdy inny dźwięk i wprawiając ściany w wibracje. A potem, jak głęboki wrzask jakiejś pierwotnej bestii, powrócił ów nieziemski ryk, który słyszeliśmy wcześniej.
– No dobra, co to, do cholery, jest? – zapytałam, ruszając w stronę drzwi. Zanim zdążyłam chwycić za klamkę, Caitriona była już obok mnie.
– Czy Nash nie wyraził się jasno? Że powinniśmy uciekać, jeśli znów to usłyszymy? – zapytała Neve.
Minęło siedem długich lat od czasów, kiedy mógł mi rozkazywać.
Jeśli to w ogóle był on…
Wiatr próbował wyrwać mi drzwi z rąk. Nad miastem wciąż szalała burza i podniosłam dłoń, próbując osłonić twarz przed zimnem i ostrymi kuleczkami lodu, które zawirowały w powietrzu. Zsunęłam się po oblodzonym schodku.
Sąsiadka mieszkająca po prawej wystawiła głowę zza drzwi i błyskawicznie ją schowała, gdy śnieg zamienił się w grad. Sykliwe „Cholera!” dobiegło gdzieś z boku. Nie pozostawiało wątpliwości, że mój sąsiad z góry podjął podobną decyzję i wycofał się do własnej klatki schodowej.
– Ta burza jest… – Słowa Caitriony zagłuszył wyjący wiatr.
Olwen zasłoniła głowę rękami i niemalże się poślizgnęła, po czym wycofała do mieszkania na chwiejnych nogach. Nie miałam wątpliwości, że do ranka miasto zamarznie na kość.
– Widzisz coś? – krzyknęła Najwyższa Kapłanka.
Podniosłam wzrok, przysłaniając dłońmi piekące oczy. Niebo wciąż miało ten chory odcień i mieniło się fluoroscencyjnie, gdy kolejne błyskawice przebiegały po nim, rozcinając lustrzaną powierzchnię szarych chmur.
– Wracamy – zadecydowała i pociągnęła mnie za ramię. We włosach miałam lód i potrząsnęłam głową, próbując się go pozbyć. Żadna z nas nie miała na sobie kurtki, a chłód wydawał się nie do zniesienia. Znak stopu oderwał się nagle od słupka i zawirował w powietrzu, uderzając w szybę pobliskiego samochodu.
– Wejdź do środka – zawołałam. – Muszę tylko…
Nie zdołałam dokończyć, ale zrozumiała. Piegowatą dłonią ścisnęła jeszcze moje ramię, a potem ostrożnie wróciła na schody. Śnieg zbierał się na moich rzęsach, w fałdach ubrania. Im dłużej tam stałam, tym łatwiej było mi uwierzyć, że to nie wiatr tak wyje.
Nasłuchiwałam, spodziewając się tego samego ryku, potwornego chóru wyjących głosów.
Nagle z wnętrza mieszkania dobiegł trzask. Odwróciłam się i ruszyłam w kierunku pochyłych schodów. Lampa stojąca w oknie zamigotała i zgasła.
Wiatr otworzył drzwi, niemal mnie przewracając. Zatrzasnęłam je z najwyższym trudem i wtedy dotarła do mnie cisza panująca w spowitym w ciemnościach salonie.
– Dziewczyny! – zawołałam i ruszyłam w stronę sypialni. Serce zaczęło mi szybciej bić. – Heeej?
Skręciłam do aneksu kuchennego i stanęłam jak wryta.
Nieprzytomna Caitriona leżała na podłodze w otoczeniu szczątków rozbitej doniczki. Pochylała się nad nią i wiązała jej ręce zakapturzona i odziana na czarno postać.
– Nie dotykaj jej! – warknęłam i skoczyłam do przodu, a desperacja niemalże we mnie eksplodowała. Wyciągnęłam rękę, by odepchnąć intruza, ale stawy odmówiły mi posłuszeństwa i nieoczekiwanie upadłam na podłogę. – Nie! – jęknęłam, próbując doczołgać się do Cait.
Gdzie pozostałe dziewczyny? Co się z nimi…
Ból eksplodował z tyłu mojej czaszki, gdy otrzymałam pierwszy cios. Zapach świeżej krwi zalał mi zmysły. Skapywała przez moje włosy, tworząc kałużę wraz z topniejącym pode mną śniegiem. Dobiegł mnie niski, pogardliwy rechot.
Otarłam się policzkiem o podłogę, która przyniosła odgłos zbliżających się kroków. Gdzieś w oddali zamiauczał Gryfek. Cienie wokół wydłużały się, rozprzestrzeniając się po podłodze niczym rozlana smoła, połykając Caitrionę, przykrywając wszystko.
I choć walczyłam ze wszystkich sił, nie miałam z nimi szans.3
Nienawidziłam tego, jak bardzo pragnęłam na niego spojrzeć.
Nienawidziłam również tego, że od razu zauważyłam, iż przyciął i ujarzmił swoje kasztanowe włosy, a także wrócił do noszenia idealnie skrojonych ubrań z niedbale podwiniętymi rękawami odsłaniającymi pasma blizn na jego skórze. Nienawidziłam ciepłej kurtki, którą przerzucił przez ramię, podczas gdy my starałyśmy się nie drżeć z zimna. Nienawidziłam tego przechylania głowy i tego uśmiechu, jakby bogactwo wraz z nazwiskiem chroniły go przed czarodziejkami.
Ale bardziej niż czegokolwiek nienawidziłam tego, że ostatnie dni Avalonu pozostawiły na nim zalewie jeden ślad, lekką wklęsłość policzków, podczas gdy w nas horror ostatnich godzin wyrył ból aż do kości.
Jego zdrada momentalnie odżyła i zabolała mnie na nowo. Ulga, jaką poczułam na jego widok, momentalnie ulotniła się, pozostawiając upokorzenie i tlący się pod skórą gniew. On nie tylko zabrał nam Pierścień Rozproszenia, on przecież…
Swoją drogą, co on tu robił?
– Nigdy w to nie uwierzę – oświadczyła Hestia, wyrywając list z rąk bezimiennej siostry.
– W co dokładnie nie uwierzysz? W to, że Madrigal wypełzła z gniazda żmij? A może w to, że Najwyższa Czarodziejka jej uwierzyła? – mruknęła Acacia. Nagle uniosła brwi, a gorycz zastąpiło jakieś okropne objawienie. – Napisała, że mamy je uwolnić. Nie zaznaczyła, że muszą być żywe.
Spójrz tylko na mnie, pomyślałam, wpatrując się w idealne linie jego profilu. Spójrz tylko, co narobiłeś.
Nie odważył się. Potraktowałam to jak wyzwanie, wabiłam go w myślach i ośmielałam, zachęcając do zerknięcia w moją stronę. Pragnęłam, żeby zobaczył jadowitą furię krążącą w moich żyłach i przekonał się, czy jedno wściekłe spojrzenie zamieni go w kamień.
Ale to należy do przywilejów bogactwa, czyż nie? Prawo nieponoszenia konsekwencji swoich czynów.
– Właściwie to zaznaczyła – powiedział gładko Emrys, pochylając się nad ramieniem Hestii i wskazując na coś na pergaminie. – Tutaj, na dole trzeciego akapitu. Sam jej o tym przypomniałem.
– He – parsknęła Neve. – Mój ty bohaterze!
Zacisnęłam zęby, czując wzbierającą we mnie irytację. Nie chciałam jego pomocy. Nie potrzebowałam jej. A jeśli uważał, że moglibyśmy ją przyjąć… Chyba wolałabym być rozszarpana przez czarodziejki.
– Kawałek dalej możecie przeczytać – kontynuował Emrys, śledząc palcem słowa – że Najwyższa Czarodziejka zwraca się do was z prośbą o powrót do Rady. Ma dla was nowe zadanie. Ale spójrzcie, chwali was również za dobrze wykonaną pracę. Brawo!
Acacia wyglądała tak, jakby chciała go zdeptać niczym karalucha. Miałam wielką ochotę to zobaczyć.
– Dlaczego Madrigal miałby za nie ręczyć? Po tym, co zrobiły? – Śliwkowowłosa zmarszczyła czoło. – Nigdy nie nadstawia karku, chyba że zamierza zapiąć na nim brylantowy naszyjnik.
– Jak zawsze stara się wykorzystać okazję. Jej pozycja ucierpiała od czasu… no wiecie – przypomniała Hestia.
Pozostałe najwyraźniej wiedziały. Za sprawą piekielnej ciekawości nadstawiłam uszu, ale niczego więcej się nie dowiedziałam.
– Czy możemy już skończyć tę dyskusję? – westchnęła Hestia. – Twój skarbiec nie opływa w luksusy, Acacio.
– Chociaż moim skromnym zdaniem ma uroczo sugestywną atmosferę – dodała śliwkowowłosa, wskazując otaczające nas ponure ściany.
Gospodyni pociągnęła nosem, ale przyjęła komplement.
– W takim razie chodźmy, zanim Rada wpadnie na pomysł, jak zmarnować jeszcze więcej naszego czasu.
– Racja – stwierdził z zadowoleniem Emrys. – Nikt nie wie, ile ma dni przed sobą.
Acacia odwróciła się na pięcie z wyraźnym obrzydzeniem i pomaszerowała w stronę wyjścia. Jej siostry ruszyły za nią, wymieniając za jej plecami zadowolone spojrzenia.
Zatrzymały się, dopiero gdy chłopak chrząknął.
– Co jest, paskudo? – rzuciła gospodyni.
Wskazał gestem na kamienne kraty i krępujące nas więzy.
Acacia tupnęła nogą, prychając z irytacji. Potem jednak wyciągnęła różdżkę z czegoś, co zapewne było zaklętą kieszenią płaszcza, i za pomocą noża wydrapała sigil na pobliskiej ścianie.
Kamienne pręty wsunęły się z powrotem w otwory w ziemi, a towarzyszący temu huk wstrząsnął moim i tak już obolałym ciałem. Kajdany spadły z naszych nadgarstków i po uderzeniu w ziemię rozpadły się w pył.
Neve poderwała się na równe nogi i westchnęła z ulgą. Caitriona na chwiejnych nogach wybiegła z celi, ale czarodziejki już zniknęły. Wymamrotała pod nosem jakieś przekleństwo, którego wolałabym nie słyszeć.
Nie byłam pewna, czy zdołałabym się podnieść, gdyby Olwen nie podeszła do mnie. Uklękła ze zmartwioną miną u mego boku.
– Wszystko dobrze? – zapytała, rozpoczynając badanie. Sapnęłam, gdy poczułam ostry ból po prawej stronie żeber.
– Cóż, bywało lepiej – wycedziłam.
– To tylko siniak – stwierdziła. – Ale nie mam przy sobie żadnej maści leczniczej. Wytrzymasz?
– A mam jakiś wybór?
– Co się stało? – zapytał Emrys.
Jego pewny siebie uśmiech zniknął, a swawola w jego głosie ustąpiła miejsca łagodności. Gdybym go nie znała, uznałabym, że naprawdę się zaniepokoił.
Teraz obserwował nas. Studiował każdą po kolei ze skrytością światła odbijającego się od szkła. Najwyraźniej rzeczywiście był tchórzem; nie potrafił odważyć się i spojrzeć na nasze twarze. I niech go diabli, bo jego oczy… były tak bezczelnie piękne. Jedno szare jak burzowa chmura, drugie zielone jak nasza planeta. Zupełnie jak klejnoty oszusta, mające skusić naiwnego złodzieja.
Caitriona podeszła bliżej, częściowo zasłaniając mi widok.
– Nawet się nie przywitacie? – zapytał lekkim tonem.
Nadęłam górną wargę, bo buzująca we mnie gorycz zaczynała już fermentować w głębszą nienawiść.
Milczenie dziewczyn dodało mi pewności. Powoli, z pomocą obu kapłanek, podniosłam się z ziemi.
Na jego twarzy pojawiła się emocja. Jakimś cudem przebiła się przez jego urok. Wiedziałam jednak, że lepiej nie uważać jej za coś w rodzaju żalu.
Znałam go zbyt dobrze, by nie przejrzeć tej gry. Wiedziałam, czego od nas oczekiwał. Informacji.
Czas płynął tu inaczej niż w Pozaświatach… dopóki, rzecz jasna, nie połączyliśmy ich za pomocą rytuału. Dla nas minęła zaledwie doba, odkąd wymknął się z Pierścieniem Rozproszenia, zamierzając dostarczyć go Madrigal w zamian za obiecaną wolność i złoto. Dla niego minęło zapewne kilka dni, może nawet tydzień.
Dlatego nie zasłużył na nic. A już na pewno nie na prawdę o tym, co się stało. Ani na naszą dobroć.
Ani na przyjaźń.
Profesjonalna część mnie rozumiała – nieco wbrew mojej woli – powody jego decyzji. Może za kilka dekad lub pod koniec życia zdołałabym częściowo ją zaakceptować. Rana zabliźniłaby się wówczas, ale teraz wciąż krwawiła, wręcz ziała pustką, a ja wolałabym umrzeć, niż pozwolić mu wbić kolejne ostrze w swoje serce.
Pierwsza pękła Olwen. Rzuciła się w stronę Emrysa, zmuszając go do cofnięcia się o krok. Dźgnęła go placem niczym sztyletem.
– Ty… – Słowo to ociekało gwałtownością. – A polubiłam cię i zaufałam ci! Wszystkie ci zaufałyśmy, każda z moich sióstr i przyjaciółek! Jak śmiałeś? Jak śmiałeś zabierać pierścień i nas tam zostawiać!
Głos miała wręcz gęsty od emocji.
– Niech Bogini mi wybaczy, ale do pewnego stopnia żałuję, że nie zginąłeś. Przynajmniej mogłabym wierzyć, że byłeś dobrym i sympatycznym chłopakiem. Że stałeś się naszym przyjacielem. Tymczasem wiem, że podły z ciebie złodziej!
Olwen, pomyślałam z bolącym sercem.
A jego twarz pobladła. Uniósł ręce w błagalnym geście.
– Wysłuchajcie mnie, proszę!
– Mamy znowu pozwolić ci nas okłamać? – stwierdziła chłodnym tonem Caitriona. Wyciągnęła dłoń w moją stronę, nie po to, by chwycić moją rękę, ale żeby mnie do siebie przyciągnąć.
– Ale jakim cudem… – zaczął Emrys coraz bardziej niepewnym głosem. – Co tam się stało? Czy ktoś jeszcze przeżył?
– Tylko nam się udało – oświadczyła Cait.
Emrys cofnął się, jakby te słowa zadały mu cios w brzuch.
– Nawet Cabell?
Zastanawiałam się, kiedy przestanę być tak boleśnie świadoma jego bliskości i czy zdołam pozbyć się tego odczucia jak gorączki. Nawet teraz wiedziałam, że mnie obserwuje i pręży swoje męskie ciało w moją stronę.
Być może był tchórzem, ale ja nie.
Uniosłam wzrok i postarałam się, by go napotkał, by wreszcie na mnie spojrzał.
– Mam uwierzyć, że cię to obchodzi? – rzuciłam.
Zacisnął pięść we włosach. Oddychał płytko i przez chwilę się nie odzywał.
– Pozwolisz mi wyjaśnić? A może jesteś zbyt uparta, by mnie, do cholery, posłuchać?
Moje połamane paznokcie wbiły się w rany na dłoniach. Skupiłam się na tym bólu, próbując zapanować nad emocjami.
– Och, to mamy wybór? – warknęłam. – Nie przestajesz mielić ozorem, odkąd tu przyszedłeś.
Zacisnął usta, ale tak naprawdę dałam mu szansę, więc z niej skorzystał.
– Musiałem zanieść ten pierścień do Madrigal – oświadczył. – Nie miałem wyboru. Nie chodzi o to, że obiecała uwolnić matkę z rąk mojego ojca. Ona ją uwięziła. Chciała mieć pewność, że wykonam zadanie.
Odwzajemniłam spojrzenie, napinając mięśnie brzucha.
– Wszyscy próbowaliśmy kogoś chronić – przypomniałam mu. – Tylko ty zdecydowałeś się zdradzić przyjaciół, żeby dopiąć swego.
Cała ta błagalna łagodność zniknęła z jego twarzy jak ręką odjął. Minę miał teraz twardą, równie surową jak i ja. W sumie odetchnęłam z ulgą. To był prawdziwy Emrys, ten, którego zawsze znałam. Książątko gildii, ale i nieprzyjemny rywal. Z kimś takim umiałam sobie radzić.
– To bardzo miłe z twojej strony, Lark – rzucił. – Czy przypadkiem nie okłamałaś Neve w kwestii tego, w jaki sposób można zdobyć pierścień?