- W empik go
Lux Aeterna. Wieczne światło - ebook
Lux Aeterna. Wieczne światło - ebook
Janek nie pamięta, kim jest. Nie wie, dlaczego zamknięto go w ciemnym i śmierdzącym lochu w towarzystwie szczura i dwójki współwięźniów za ścianą. I dlaczego w jego głowie zaczynają pojawiać się dziwne wizje? To obrazy z jego przeszłości czy zwykłe sny? A może paranoja albo eksperyment naukowy?
Nowe technologie, fizyka, wszechświat, Gwardziści, Buntownicy, Świadomi, czas, przeznaczenie i… Wieczne Światło – to właśnie Lux Aeterna. Ta książka naprawdę zaskakuje.
Mike Wysocky – ur. w 1984 roku w Krapkowicach na Opolszczyźnie. Tłumacz, podróżnik, pasjonat futurologii, z wykształcenia aktor. Do świata literackiego wkroczył debiutancką powieścią science fiction „Lux Aeterna – Wieczne Światło”, pierwszą częścią trylogii o istocie bytów wplecionej w sens istnienia Wszechświata.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-147-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lampy jarzeniowe raziły po oczach niczym łuna słońca odbijająca się od pierwszego śniegu zimowego poranka. Starałem się unikać spoglądania w górę. Korytarz szerokości niemal jednego metra ciągnął się przed nami bez końca. Cegła, gdzieniegdzie umazana bielą, wyglądała na bardzo starą – nierówną i poszczerbioną – jak w piwnicach PRL-owskich bloków.
Oprócz stukotu kroków i cichego buczenia generatorów prądu nad głowami niczego nie słyszałem. Niczego, co mogłoby dać mi jakąkolwiek wskazówkę o miejscu, w którym się właśnie obudziłem.
Dwóch tęgich kolesi, odzianych w białe, niedopięte na wszystkie guziki fartuchy oraz w błękitne spodnie, wyglądające jak szpitalne uniformy, wlekło mnie z sobą, trzymając pod ręce. Słyszałem też kroki trzeciego, podążającego za nami, na wypadek gdybym znów się obudził i zaczął szarpać. Wcześniej było ich tylko dwóch – to pamiętam. Potem bardzo wierzgałem nogami i podbiegł jeszcze jeden, a wtedy dostałem po łbie i straciłem przytomność.
Nie wiedziałem, gdzie jestem i dokąd mnie zabierają.
Z głową zwieszoną ku ziemi starałem się manipulować nią tak, aby wyglądała na zwiotczałą, nie wykonując żadnych niepotrzebnych ruchów.
Nie mieli bladego pojęcia, że już się ocknąłem, gdyż uchylałem tylko skrawek lewej powieki, obserwując ukradkiem, co się dzieje i dokąd mnie prowadzą. Nie wiedzieli do momentu, aż doszliśmy do pierwszych świeżo pomalowanych na biało drzwi. W powietrzu ciągle unosił się zapach farby olejnej. Wtedy odchyliłem głowę, w obawie, że mogą mnie grzmotnąć.
– On chyba już kojarzy…
– Nieważne… Po tym, co dostał, i tak nie będzie nic pamiętał.
– Gdzie jestem? Kim jesteście…? – wybełkotałem.
– Tylko spokojnie – ostrzegł mnie jeden z nich.
– Co tu się dzieje?
– Dobra, zamknij się! – Ten z prawej potrząsnął mną gwałtownie kilka razy – o parę razy za dużo, jakby próbował mnie sprowokować.
Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Nie pamiętałem nic… Absolutnie nada. Nie tylko poprzedniej godziny czy zeszłego wieczoru. Nie wiedziałem, jaki jest czas, jaki jest dzień tygodnia, ale ostatnią rzeczą, jaka utkwiła mi w głowie, to… Cholera, po prostu nic.
Jakbym dopiero się narodził. Nie wiedziałem, kim są ci ludzie, a jednak fakt, że jestem przez nich gdzieś wleczony, dawał mi do myślenia, że coś tu jest nie tak. To, co się działo, nie powinno mieć miejsca, a oni nie powinni tego robić.
Zresztą, byłem na tyle otumaniony i skołowany, że ciężko mi było zebrać jakiekolwiek myśli…
Kolejne drzwi w tym samym kolorze zostały już solidnie przytrzymane aż do momentu, kiedy znalazłem się kilka metrów za nimi. Jakby bali się, że mogę je wykorzystać do niecnych celów. Otaczające nas ściany nie były już tym ceglastym, zamalowanym śnieżną farbą korytarzem, a nieco węższym, równie białym tunelem, obitym w całości boazerią PCV. Nie potrafiłem postawić nogi na podłodze, dlatego obie ciągnęły się za mną w zupełnym bezwładzie. Nie czułem lęku, nie miałem nawet najmniejszych obaw co do najbliższego. W stanie lekkiego odurzenia, w jakim się teraz znajdowałem, było mi obojętne, co się teraz dzieje i gdzie właśnie jestem, a jednak wiedziałem w głębi umysłu, że powinienem się nad tym wszystkim choć trochę zastanowić.
Za wszelką cenę próbowałem zebrać myśli, usiłując dociec, kim są ludzie, którzy mnie otaczają. Od czasu do czasu, wpadając w stan drgawkowy, miotałem w nieładzie stukilogramową głową na wszystkie strony, co wyglądało, jakbym nic jeszcze nie ogarniał. Jednocześnie starałem się przypatrzeć któremukolwiek z nich i zidentyfikować chociażby jednego. Bezskutecznie… Byli obcy.
Po kilku minutach marszu ukazały się kolejne, tym razem czarne żelazne drzwi pancerne. Za nimi tunel zamienił się w zupełną ciemność – w przestrzeń „oświetloną” jedynie czerwonym, ślepym światłem punktowych neonów, ciągnących się sznurem pod stopami. Nie byłem pewny, czy był to nadal tunel, gdyż prowadzono mnie środkiem, wzdłuż tych ledowych lampek. Nie było widać żadnych ścian, na których słaba czerwona poświata żaróweczek mogłaby oprzeć swoje fotony. Dźwięk kroków nie odbijał się echem po bokach, a jedynie przed nami.
A zatem po bokach musiały towarzyszyć nam ściany… – próbowałem dedukować. Może czerwone diody rzucały za mało światła, żeby mogło się odbić? A może ściany były zbyt daleko? – dochodziłem do niedorzecznych wniosków.
Po przemaszerowaniu, a raczej po tym, jak przewleczono mnie przez kolejne dwieście metrów, zatrzymaliśmy się przed drzwiami do windy, które, jakby czekając, aż podejdziemy, automatycznie się dla nas otworzyły.
Dopiero wtedy, dzięki żółtemu światłu żarówek z jej wnętrza, ukradkiem zauważyłem, iż usadowiona jest w swego rodzaju żeliwnej klatce. Klatka z kolei w wysokim, żeliwnym rusztowaniu, które ciągnęło się pionowo w górę i w dół – żadnych ścian.
Kiedy mnie do niej wprowadzili, nie miałem szansy dostrzec, który z guzików w pionowym rzędzie został wciśnięty, bo celowo ustawili mnie do nich tyłem. Dwóch kolesi wciąż podtrzymywało mnie pod ręce, a ja, nadal sflaczały, wiotko na nich wisiałem.
Winda zjechała w dół, ale jedynie kilka pięter. Może tylko trzy.
– Gdzie jesteśmy? – Ich milczenie zaczęło mnie irytować. – Co się stało? Nic nie pamiętam… Co się stało? Panowie? Kim wy jesteście…?
– Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie! A teraz idź! – odszczeknął ten, który wyciągał mnie właśnie z windy tyłem do siebie i tyłem do przycisków, ponownie zasłaniając je przede mną.
Gdzie ja jestem? Dlaczego? Cóż takiego musiałem zrobić, że prowadzi mnie aż trzech, i to w jakichś podziemiach? Co tu się, u diaska, wyrabia?
Pytania dręczyły mnie jedno po drugim… A ich milczenie jeszcze bardziej. Do tego ten uporczywy ból głowy, jakbym właśnie wchodził w fazę porządnego kaca po nie lada hucznej imprezie zeszłej nocy.
A może to właśnie to?! Może zalałem się cholernie i ciągną mnie teraz na „wytrzeźwiałkę”? No i dlatego kompletnie nic nie pamiętam…
Nie, nie pod ziemią…
Nie powinienem niczego dedukować z tak zblendowanym mózgiem, lamentującym teraz, błagając o wolność, pragnącym najchętniej wylać się spod kopuły jednym i drugim uchem. Jedyne, co mi pozostawało, to zaufać ich obietnicom i czekać, aż ktoś przyjdzie i mi to wszystko wyjaśni. Pewnie jakiś lekarz… Bo glin żadnych tu nie widzę.
Zaraz… Żadnej policji…? – zastanawiałem się. Na wytrzeźwiałce? Ożeż, w mordę…! Ładnie to sobie wykombinowałem! Czyli musi to być jakiś szpital! Ale chyba przebraliby mnie do tego czasu w szpitalne ciuchy czy coś? A może dopiero przebiorą…? Dobra, przestań już kombinować!
Nic się na razie nie trzymało kupy. Szliśmy dalej.
Po przejściu około stu metrów ciemnym korytarzem ukazały się jeszcze jedne drzwi. Kiedy je przekroczyliśmy, światło zapaliło się samoczynnie. Fotokomórka musiała być usytuowana gdzieś nad nami, nie miałem jednak siły, żeby się za nią rozejrzeć.
Za drzwiami rozwidlenie, dwa skręty. Udaliśmy się w prawo. Po obu stronach korytarza znajdowały się, wedle moich przypuszczeń, drzwi do sal pacjentów. Każde z pojedynczymi, kwadratowymi, małymi okienkami, za którymi nie było widać nic prócz drzemiących tam ciemności. Zdawałoby się, iż tutejsi pacjenci nie posiadają w swych kwaterach okien. Z drugiej strony mogło być tak późno, że, przy pogaszonych światłach i z mrokiem na zewnątrz, wszyscy już spali.
Nagle w jednych drzwiach po prawej stronie ujrzałem zacienioną twarz mężczyzny… Zamroczony wzrok obserwował, jak trzech sanitariuszy prowadzi mnie tuż pod jego drzwiami i przeszkadza w wykonywaniu codziennych, monotonnych czynności. Widziałem białka jego oczu; uparcie patrzył w moje… Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że chciał mi w ten sposób coś powiedzieć.
Kolejna „komora” była pusta. Należała do mnie.
Z donośnym szczęknięciem zamków i zgrzytem nienaoliwionych zawiasów, rozwarł żelazne wrota do mojej komnaty ten trzeci. Ten, który wcale nie musiał mnie dźwigać przez całą drogę. Natomiast jego pracowitsi koledzy stanęli ze mną tuż przed wejściem do tego spowitego czarną nicością pomieszczenia. Z rozmachem i bez jakiegokolwiek uprzedzenia, po prostu wrzucili mnie do środka niczym worek ziemniaków do piwnicy. Wciąż zwiotczały i otumaniony, przeleciałem na sam środek i jak kłoda ległem twarzą na ziemi, wijąc się w ostrym bólu. W trybie natychmiastowym wróciła mi niemal pełna przytomność.
– Kurwa! Wy fiuty! Odpowiecie za to! – wydarłem się na nich wściekle.
– Taaaa… jasne. Pogadasz z moim wnukiem, jak dożyjesz, he, he – skomentował jeden z nich. Usłyszałem parskanie całej trójki, a wraz z nim ten sam zgrzyt ocierających się o siebie zawiasów drzwi.
Boleśnie odczułem ten upadek, biorąc pod uwagę fakt, że nogi nadal odmawiały mi posłuszeństwa. Rąbnąłem twarzą o podłogę. Zresztą, cokolwiek to było, to podłogą bym tego nie nazwał. To, co zdążyłem wyczuć pod sobą, było raczej zimną i wilgotną, udeptaną glebą, jak w jakiejś ziemiance. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Samotna ciemność zapanowała zaraz po tym, jak światło na korytarzu automatycznie zgasło. Brakowało mi tchu. Mimo starań wyciszenia wypuszczanego powietrza oddychałem bardzo głośno i głęboko. Słuchałem oddalających się kroków, aby się upewnić, że już ich nie ma.
Poczułem, jak po wardze spływa mi coś ciepłego z nosa… Metaliczny smak krwi wymieszany był z ziemistym smakiem piasku i kurzu. Nie zastanawiając się długo, postanowiłem podnieść głowę do góry, tak jak nas niegdyś uczono w podstawówce, żeby zatrzymać krwawienie. Ale leżałem wciąż w pozycji, w jakiej wylądowałem na brzuchu, więc, nie ukrywam, było to nie lada wyzwanie. Krew nadal leciała ciurkiem.
Nora, do której chamsko mnie wtrącono, śmierdziała wilgocią, którą bez wątpienia wyczuwałem w powietrzu za każdym razem, kiedy pociągałem nosem i wciągałem wciąż cieknącą z niego krew, a woni tej akompaniował odór ludzkiej uryny, którym tutejsze powietrze było wręcz skażone. Teraz, gdy mogłem już namacalnie wybadać, na czym wylądowałem, łatwo mi przyszło odgadnąć, że była to jednak twardo udeptana ziemia. Co to musiało być za miejsce?
Pewnym było, że niczego nie mogłem zobaczyć dopóty, dopóki moje oczy się trochę nie przyzwyczaiły. Zdecydowałem się nie ruszać póki co z miejsca, choć jedyne, czego najbardziej teraz pragnąłem, to doczołgać się już do jakiegoś łóżka i dojść do siebie.
W końcu po pół minucie jąłem dostrzegać różne kształty. Po prawej stronie, patrząc od wejścia – łóżkiem to nie było – stała jakaś prycza, na której zamiast materaca leżał stary, dziurawy koc. Z pewnością też śmierdzący i przesiąknięty wszechobecną stęchlizną, której, mimo zalanego nosa, nie sposób było nie wyczuć w powietrzu…
Był to jedyny element wyposażenia, jaki zauważyłem.
Ściany nie były pokryte żadnym materiałem konserwatorskim, żadną gładzią, tynkiem… Niczym. Zwykłe bloki cementowe układały się jeden na drugim; pod sufitem żadnej przepalonej żarówki, a nawet miejsca dla niej przeznaczonego. Nie powiem, żebym spodziewał się satynowych tapet w kwiatowe wzory, ale to? Dało mi to do myślenia. A istotny był fakt, że nie byłem w żadnym szpitalu.
„Lochy” były jedynym i najodpowiedniejszym słowem, jakie przychodziło mi teraz do głowy.
W tej samej chwili dotarło do mnie, że cokolwiek we mnie wstrzyknęli, przestaje działać i zaczynam całkiem trzeźwo myśleć. Dedukować.
Obróciłem się na plecy i podniosłem wpół, aby móc spojrzeć na swoje nogi. Wzrok przyzwyczaił się już na tyle, że z pomocą wyobraźni mogłem ujrzeć moje dolne kończyny w całości. Próbowałem wywołać jakiś ruch – nadaremnie. Ruchami bioder nie sprowokowałem najmniejszego drgnięcia uda czy kolana. Wpadłem w panikę. Zacząłem się zastanawiać, czy już tak pozostanie na zawsze. Modliłem się, żeby tak się nie stało, i prawie się rozkleiłem.
Powstrzymałem się jednak, wiedząc, że nic by to nie pomogło w tej rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Byłaby to tylko oznaka niechcianej i niepotrzebnej słabości… Słabości kogoś, kim nie jestem i nigdy nie byłem. Zawsze wychodziłem z założenia, że płacze się w smutku, a nie ze strachu przed czymś.
Uspokoiłem się momentalnie. Spojrzałem na swoje palce u stóp i spróbowałem nimi ruszyć. Nadal bezskutecznie. Pięć głębokich wdechów i znów popatrzyłem na dół swojego ciała, ale wciąż nic. Nie byłem jeszcze w pełni wyluzowany. Spięty, opętany przez to miejsce umysł usiłował doszukać się przyczyny tego wszystkiego. Powoli znów dosięgała mnie panika…
– Skup się, Janek! – warknąłem sam do siebie.
Zamknąłem na chwilę oczy i próbowałem wyobrazić sobie coś miłego, coś z przeszłości, co zapamiętałem. Nic jednak nie przychodziło mi na myśl… Nie pamiętałem niczego. Bezlitośnie dręczyło mnie pytanie: kim trzeba być, żeby ktoś wsadził cię w takie bagno…?
Wywołałem w końcu myśl, w swojej pękającej od bólu głowie, o zwyczajnej łące pełnej kwiatów. Tak po prostu, dla uspokojenia. O bzyczących pośród owocowych drzew owadach, radośnie zapylających kwiatostany. O śpiewie słowika unoszącego się gdzieś w lekkim puchu pogodnych chmur kłębiastych, na wysokości, na której pewnie nie byłby dla mnie widoczny, ale sama świadomość, że tam jest, dodawała otuchy… Mogłem go teraz usłyszeć.
Widziałem piękny krajobraz w swojej głowie… pozwoliło mi to rozmarzyć się trochę.
Nagle poczułem, jak ruszam palcami.
Dobra robota, Janek. Tak trzymaj… – uradowałem się w duchu.
Po chwili widziałem już kolejną porę roku na wymyślonej łące: hasające zające, jeszcze więcej owadów, trochę dalej skocznymi ruchami przemieszczała się rodzina brązowawych saren. Było bardzo gorąco tego lata, właśnie tak, jak uwielbiałem. Pory roku mijały szybko. Trawa zaczęła już wysychać, co było oznaką nadchodzącej jesieni. Wrony rozpoczęły swe migracje na południe, sarny pędem przedzierały się całymi stadami pośród chaszczy, tuż za gromadami mknących w popłochu burych szaraków…
Nie był to zwiastun nadchodzącej jesieni, jak się za chwilę okazało, tylko ucieczka przed śmiertelnym żywiołem, który w szale przemierzał połacie wysokich traw. Trzeszczący donośnie ogień pędził w kierunku zwierząt w poszukiwaniu kolejnej strawy. Palenie łąk rozpoczęło się zbyt szybko tego sezonu… Przerażone dzieci Matki Natury usilnie szukały w panice schronienia na jej łonie. Kaszlące dymem jęzory widniały na całej linii pola zgrozy; nie było gdzie się przed nimi skryć, jedynie w pobliskim lesie.
„Nie, to pułapka! Tylko nie tam! Podstępne, małe iskry już czyhają z drugiej strony, żeby dla swych pobratymczych płomieni zastawić wykwintny stół. Stół, na którym wylądujecie wszystkie, dziatki moje!” – Matka Natura krzyczała ustami pluskającej rzeczułki, pędzącej tuż pod lasem i obserwującej z oddali całe makabryczne zajście. Wredne dzieciobójstwo! – „Biegnijcie, pędem w moje chłodne fale… znów z matką swoją połączcie się trwale”.
Widziałem i stałem.
Stałem i patrzyłem… Nie miałem pojęcia, co robić; czy mogłem coś zrobić?
Ponaglanie nie dodawało odwagi strudzonym zwierzętom. Śmiertelny morderca dopadł je w swoje sidła, tak jak przewidziała przemądra rodzicielka. Było za późno… Wszystko tuż przede mną, na moich oczach… A ja nie potrafiłem się zdobyć na jakikolwiek chwalebny czyn.
Miejsce akcji przeniosło się dalej, w stronę rzeczki. Ogień zablokował ostatnie nadzieje, otaczając zewsząd mieszkańców lasu i odcinając im jedyną drogę ucieczki.
Stwierdziłem jednak, że przecież zdążę! Mogę coś zrobić! Tylko co?
Już wiem! – pomyślałem. Mogę pogalopować w stronę pędzącej wody i zmienić błyskawicznie jej bieg jedną tylko swoją myślą… Ugasić pragnienie srogiego napastnika. Stąd nie mam szans, ale jeśli się pospieszę… dam radę!
Rzuciłem się przed siebie, w stronę pożaru, naciągając T-shirt na twarz niczym maskę przeciwgazową i tylko od czasu do czasu uchylałem lekko powieki, aby móc zorientować się, gdzie jestem. Poleciałem za ogniem najszybciej, jak mogłem, niemal frunąc nad spopieloną trawą; oczy odczuwały dotkliwy, szczypiący oddech pogorzeliska. Unikając najwyższych płomieni, obrałem najbezpieczniejszą drogę do ocalenia tamtych. Żeby dostać się do życiodajnej wody, pozostawało mi jedynie przemknąć się między płomieniami, które zwieńczając swe dzieło, pożerały resztki świata zwierząt. Wróg niemalże wdzierał się z łąki prosto w sfery leśne. Słony pot, zalewający całą moją twarz, nie stawał mi na przeszkodzie. Palący ukrop i zaczadzone powietrze, żrące moje płuca od wewnątrz, również nie mogły mnie teraz powstrzymać.
Wtem, nie wiadomo dlaczego, naczelny ogień rozkazał swym wojownikom skierować się w moją stronę. Horda rozszalałych płomieni, niczym plemię czerwonoskórych Indian w pomarańczowo-żółtych pióropuszach, przecięła mi drogę, reszta natomiast obrała azymut na przerażone zwierzątka. Nie miałem wyjścia; jeśli chciałem ocalić te stworzenia, musiałem skoczyć pomiędzy wroga i przedrzeć się przez jego rozwścieczone szeregi. W przeciwnym razie tylko stąd mogłem próbować zmienić nurt wody w rzeczce i posłać ją całą na ratunek bezradnym dzieciom ubolewającej Matki Natury. Szanse powodzenia były marne.
Gdy już szykowałem się do skoku na wskroś palących się jeszcze zgliszczy, ogień jak żywy urósł nagle w siłę i z całą swoją mocą utworzył potężną ścianę przed moim obliczem. Brakowało pomysłów, a czasu było coraz mniej.
Sięgnąłem wzrokiem daleko poza ścianę ognia, w stronę osaczonych. Wymierzyłem głębokie spojrzenie w kierunku rzeczułki i nadąłem swe myśli, starając się poruszyć spokojnie płynącą wodę – ostatnią deskę ratunku. Napiąłem już wszystkie mięśnie i uporczywie wytwarzałem w głowie wyobrażenie tego, jak chłodna, gasząca smutki i trwogę, krystaliczna ciecz wyskakuje z koryta z rozmachem, a wówczas dwa potężne żywioły stają do walki na śmierć i życie.
Niestety, prócz wyobrażenia nie mogłem zrobić nic innego, więc poprzestałem na wytworze mojego umysłu. Poluzowałem mięśnie, łapiąc ponownie oddech w zadymione płuca i ogarniając resztki sił.
W następnej chwili ogień, niemalże triumfujący, zmienił swój kolor na czarny. Wciąż niewyobrażalnie gorejący i ziejący gęstym, kłębiastym dymem w przestrzeń wokół siebie, zatruwając nim wszystko, co miał w polu rażenia, przybrał nagle kształt jakiejś nieludzkiej twarzy. Nie reagując na nic, płonął tuż przede mną. Płonął i wpatrywał się we mnie, jakby czekał na jakikolwiek krok z mojej strony.
Stojąc sparaliżowany, zamrożony strachem, jakim napawał mnie piekielny przeciwnik, nie zrobiłem nic, nawet w chwili krytycznej, gdy usłyszałem skomlący płacz leśnych małych niewiniątek… Parszywy skowyt lamentującej męki, jaki rozległ się echem nad całą równiną, był dla mnie katuszą nie do zniesienia. Szczypiące oczy wezbrały łzami; ale teraz łzy wypełniające oczodoły aż po brzegi nie były już tymi od palącego dymu…
Cierpiałem w środku wraz z nimi. Serce smażyło się z bólu, łzy spływały strumieniem do gardła, żal wpił swoje szpony w całe me jestestwo. Chciałem krzyczeć gryzącym i wyschniętym na pieprz gardłem, ale zaraz zdałem sobie sprawę, że nie powinienem łkać u stóp mojego wroga.
Honor nie pozwalał mi na to. Na pokazanie się z jakiejkolwiek słabej strony. Jedyne, co chciałem teraz zrobić, to zniszczyć to coś… Tę szatańską maskę, która wciąż majaczyła przede mną, zawisnąwszy czerniejącym smogiem, otaczała wszystko jadowitym skwarem. Niemalże słysząc jej wredny i kpiący, triumfalny rechot, wyszarpnąłem się niezdarnie z paraliżu i porwałem na znacznie silniejsze, niszczycielskie, smoliste monstrum – mordercę moich ziemskich bliźnich.
Wtem czarne płomienie, przed chwilą jeszcze piekące, przestały palić moje ciało. Zewsząd osaczyło mnie wręcz lodowate zimno. Wroga paszcza rozwarła się na oścież i z zamiarem połknięcia jednym ruchem, rzuciła się w moją stronę. Była tak ogromna, że bez problemu udało jej się ogarnąć moją postać i wchłonąć mnie całego.
– Nieeeeeeeeee! ! !
Wciąż nie byłem pewien, czy oddycham ja, czy to strach oddycha za mnie. Zorientowałem się natomiast, że znów jestem w celi, do której wepchnęło mnie trzech pracujących tu zbirów, i że przemieściłem się pod północną ścianę, wierzgając nogami i próbując wdrapać się jeszcze wyżej.
Otarłem zalewający czoło i powieki pot. Uspokoiłem się trochę, gdy wziąłem kilka głębokich oddechów i kiedy zdałem sobie sprawę, że nogi odzyskały już swoją naturalną sprawność.
Co to był za koszmar? Co oznaczał? I czym była ta maska z czarnych jak noc płomieni…?
Wstałem. Rozejrzałem się po całej „komnacie”, opanowując tempo mojego oddechu.
Porzucając dręczące mnie mroczne myśli, postanowiłem położyć się na stojącej w tym samym miejscu pryczy, która, ku mej radości, nie była częścią tamtego porąbanego snu.II Szczur też przyjaciel
Dziwne to wrażenie, kiedy nie możemy określić, czy jest dzień, czy noc. Naprawdę dziwne. Tym bardziej że nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. Nigdy wcześniej nie byłem umieszczony w zamkniętym pomieszczeniu.
Skąd to wiedziałem? Nie wiedziałem. Po prostu tak czułem.
W celi było ciemno i ponuro. I pomimo że mój wzrok przyzwyczaił się już do tego mroku, w moim sercu szemrało niezwykłe uczucie.
Lęk przed nieznanym… Lęk, dzięki któremu zaczynałem trochę trzeźwiej myśleć i składać puzzle w całość. Niechciane uczucie powoli, lecz z coraz większym wewnętrznym natężeniem, narastało, podwyższając poziom adrenaliny; zamieniało się w bunt.
Pytania – dręczące mnie od momentu, kiedy „głupi Jaś”, którym mnie nafaszerowali, przestał działać – teraz, po przebudzeniu, coraz bardziej skłaniały do działania. Włączyło mi się cwaniactwo, kiedy uświadomiłem sobie, że przecież jestem obywatelem kraju prawa. Jestem Polakiem! Polska jest wolnym krajem! Mam coś do powiedzenia, nawet będąc pod obserwacją, będąc zatrzymanym lub podejrzanym. Żadnego procesu ani aresztowania sobie nie przypominam. Zatem z jakiego powodu siedzę tu, gdzie siedzę?
– Hej! – Pomyślałem, że spróbuję. – Heeeeej! ! !
Przypominając sobie, jak długą drogę pokonałem, docierając tu, doszedłem do wniosku, iż nie zaszkodzi też odrobinę powalić i pokopać w oddzielające mnie od reszty świata zaryglowane żelastwo. Tak żeby nieco łatwiej przyszło im wybrać się do mnie i aby lepiej mnie słyszeli. Wstałem.
– Heeeeeej! ! ! – Darłem się dalej, wymierzając kopniaka prosto w karcerowe drzwi.
Nieład w połączeniu z gniewem, jaki panował w mojej głowie, dodawał mi odwagi. Pomyślałem, że wygarnę tym, którzy są odpowiedzialni za te niesmaczne ceregiele, i że czas wyrazić swoją opinię o tym, jak to bezprawnie się tu znalazłem, bez wcześniejszego wyjawienia mi powodu, dla którego mnie tu zamknięto.
Już miałem z wielkim impetem kopnąć po raz kolejny, wyrzucając w tył nogę w gotowości bojowej, kiedy usłyszałem za sobą ciche skrobanie. Dobiegało spod łóżka i było tak ciche, że na pewno nie mógł stać za tym żaden człowiek; krasnal może… no, ewentualnie mały skrzat. Jednak pierwsze, co mi przyszło na myśl…
– No, proszę… a jednak szczur – powiedziałem sam do siebie, kiedy gryzoń ukazał się moim oczom, drepcząc beztrosko na środek mej kwatery. Natychmiast doskoczyłem do podłogi na tyle szybko, żeby nie zdążył umknąć bez mojego uprzedniego rekonesansu, ale też na tyle bezszelestnie, żeby nie wystraszyć intruza.
Ku mojemu zdziwieniu wcale się nie wystraszył, nadal penetrował spokojnie swój teren, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Czyżby oswojony?
– A ty skąd się tutaj wziąłeś, przyjacielu? – zagadałem, nie licząc na żadną odpowiedź. – Pokażesz mi, którędy się tu zakradłeś, mały spryciarzu?
Rozejrzałem się dokładnie po wszystkich kątach.
Heh, typowe. Zimna więzienna cela, zwilgotniała prycza, smród grzyba na ścianach, skazaniec i jego przyjaciel szczur. Jak w bajce… – naszła mnie ironiczna myśl.
– Nie widziałem jeszcze planu dnia, ale myślę, że już niebawem przyniosą jakąś kolację – rozmawiałem dalej z moim kompanem z królestwa zwierząt.
Zaraz! Kolacja…! – zaświtało mi nagle w głowie. Przecież szczury wychodzą na żer przeważnie nocą. Będzie moją zegarynką!
– Hej, odwiedzaj mnie codziennie, stary. Nie pożałujesz. Przykro mi, że teraz nie mam nic dla ciebie, ale postaram się coś załatwić.
Grzmot zatrzaskiwanych drzwi z korytarza, jaki rozległ się niespodziewanie po całej „komnacie”, sprawił, że wzdrygnąłem się lekko, jednak omal nie przyprawił o zawał serca małego czworonoga, który wnet utorował sobie drogę powrotną wzdłuż ściany pod łóżkiem. Stamtąd pomknął ścianą prostopadłą do „łóżkowej” w kierunku tej po lewej stronie, którą dzieliłem na spółę z sąsiadem z celi obok. I to właśnie dało mi do myślenia. Może to jego szczur, a może tylko taki, co to raz odwiedza mnie, a raz jego, działając w ten sposób na dwa fronty, jeśli idzie o racje żywieniowe. Mały szczur przebiegłym lisem.
Światło zza maleńkiego okna w drzwiach znów na chwilę wpadło do więziennej klitki. Szybko rozejrzałem się po ścianie, w której zniknął mój nowy kumpel, w celu zlokalizowania jego sortie.
– Czego tam? – ryknął jakiś gruby głos za drzwiami.
– Chciałem do toalety! – odparłem.
Po piętnastu sekundach niepewności zasunięty rygiel zabrzmiał głośno i drzwi uchyliły się.
Ku mojemu zdumieniu w wejściu i tym razem stało trzech – co prawda, innych niż ostatnio – przerośniętych kolesi.
Po co wysłali aż trzech, żeby tylko sprawdzić, co się stało? Czyżby to był jakiś areszt o super-zaostrzonym rygorze…?
Na środku korytarza postawili wiadro.
– Lej!
– To jakiś żart, tak?
– Nie, wręcz przeciwnie.
Ogarnęło mnie lekkie zdziwienie, ale też rozdrażnienie, jednak nie dałem tego po sobie poznać.
– Okej, którędy do toalety? I jaki lekarz mnie prowadzi? Chyba po ostatnim upadku złamałem nos. Taki ze mnie niezdara. – Chciałem to załatwić z nimi polubownie, bo wiedziałem, że nie ma sensu z bezmózgimi dyskutować. Znałem ten typ sprzed wejść do klubów nocnych. Chciałem tylko na chwilę się stąd wyrwać i pogadać z kimś myślącym i decyzyjnym. Postąpiłem kilka kroków naprzód.
Najgrubszy i największy z nich parsknął śmiechem i nie patrząc nawet na mnie, tylko na swoich kompanów, drwiąco syknął:
– No ta… fajny masz makijaż. Ale nie ma dla ciebie lekarza, „leśny elfie”.
– Wow. Pan mnie obraża. Wie pan, jak to się może skończyć dla pana tutejszej posady?
– Jeśli tak jak dla ciebie twój żywot, dziwaku, to dla mnie bomba – ryknął śmiechem. – Trochę tu posiedzisz.
– Dobra, panowie, pośmialiśmy się. A teraz proszę mi wskazać toaletę i kogoś, z kim…
– Toaletę?! – ostro podniósł głos ten sam młokos. – Nie pojąłeś za pierwszym razem? Czujesz, jak tam jebie szczochami w środku?
– No… trochę jebie.
– To się wróć i wywąchaj, który kąt najmocniej wali! Tam twoja toaletka! – Zarżeli wszyscy trzej i nim się zorientowałem, otrzymałem od jednego z nich porządnego kopa w brzuch i z impetem wpadłem tyłem z powrotem do celi.
Zabrakło mi oddechu, żeby cokolwiek wydusić z siebie, kiedy zamykali drzwi. Po pierwsze, przez kopa, a po drugie, przez szok, jakiego doznałem. Ogarnęła mnie furia nie z tej ziemi, ale fizycznie nie byłem w stanie jej opanować. Zacząłem się dławić i kasłać w panice, ale także z powodu rwącego mój żołądek bólu.
Słysząc oddalające się kroki osiłków, złapałem w płuca tyle powietrza, ile tylko zdołałem, i krzyknąłem:
– Aaaaaaa! ! !
Po czym znów jąłem czkać i dławić się powietrzem, aż do momentu, kiedy się trochę uspokoiłem. Zamknąłem oczy i z całym obolałym torsem po prostu odpłynąłem.
Kiedy się ocknąłem, ból był jeszcze silniejszy. Nie potrafiłem się z początku ruszyć, musiałem użyć do tego mięśni brzucha, napinając je przy każdym podejściu. W końcu po kilku bolesnych próbach postanowiłem wykorzystać tylko ręce, nogi i plecy. Odpychając się lewą ręką i nogą od ziemi, obróciłem się mozolnie na prawy bok, a dalej na brzuch. Podniosłem się na ramionach do pozycji kucającej, po czym powoli dźwignąłem całe ciało siłą nóg.
Nie udało mi się wyprostować w pełni, gdyż każda próba ustawienia się pionowo wymagała naruszenia zmiażdżonych włókien rectus abdominis, a to nie należało bynajmniej do przyjemnych odczuć.
Przysiadłem ociężale na pryczy i podparłem łokcie na kolanach, zwieszając głowę swobodnie nad ziemią. Pomyślałem, że w tej luźnej pozycji zrobi mi się lepiej.
Przez myśl zaczęły przechodzić mi najgorsze słowa pogardy, przekleństwa i pomysły, co im zrobię, kiedy ich już dorwę. Miałem ochotę rozszarpać ich gołymi rękami. Nie wiedziałem, jak to zrobię, ale wyobrażałem sobie, że zamieniam się w kompletnie dziką bestię.
Potem się uspokoiłem. Nie podobały mi się takie myśli. Miałem wrażenie, że to nie ja, że to nie jest w moim stylu. Nie mogłem pozwolić sobie, aby zniżyć się do ich poziomu, stać się podobnym lub nawet tak samo bezmózgim jak oni.
Z obolałym nosem i czołem, a teraz dodatkowo całym torsem, rozmyślałem nad tym, co pamiętam.
Próbowałem cofnąć się do przeszłości, wywołać jakiekolwiek wspomnienia. Kim byłem? Jaki byłem? Czy miałem wielu przyjaciół?
Trudno było jednak przypomnieć sobie cokolwiek. Może powodem było to, co mi podali na otępienie, i może mój mózg nie zaczął jeszcze w pełni sprawnie funkcjonować? Albo po prostu dostałem w głowę czymś ciężkim, zanim się tu znalazłem, i teraz miałem swego rodzaju amnezję?
Niepotrzebnie się nad tym teraz głowię, pomyślałem. Pewnie to krótki zanik pamięci i niedługo wszystko wróci do normy.
Myślenie o tym pozwalało mi zapomnieć o bólu, który wciąż panował nad moim sflaczałym torsem. Próbowałem dalej.
Po jakichś dziesięciu minutach, gdy kolejny już raz wróciłem myślami do momentu ocknięcia się, kiedy byłem prowadzony przez tutejszych półgłówków, zrozumiałem, że póki co nic nie wskóram i że być może warto się położyć i jeszcze trochę odpocząć. Taran, który wgnieciono mi w brzuch i który o mały włos nie zmiażdżył moich płuc i żeber, wciąż dawał się we znaki.
Znowu zasnąłem.
A przynajmniej tak mi się wydawało, bo trwając w takim półśnie, co chwilę czułem, jak coś po mnie łazi. Mimo że za każdym razem błyskawicznie się podnosiłem, niczego podejrzanego na sobie nie znalazłem. Pomyślałem wtedy, że mógł to być mój nowy przyjaciel. Jedyny zresztą, jakiego teraz miałem… Jakiego pamiętałem.
Pewnie znikał za każdym razem pod łóżko, doskonale wiedząc, że nie jestem w stanie pod nie zajrzeć z tak bolącym brzuchem.
Nie mogłem zasnąć. Nie tylko przez szczura, ale także przez nieustannie doskwierający mi ból. Dochodziły do tego myśli, które wciąż nie dawały mi spokoju.
W końcu obróciłem się na plecy. Zacząłem zastanawiać się nad moją sytuacją.
Jakie miałem opcje? Albo coś nieźle nabroiłem – co wydawałoby się najbardziej prawdopodobne, albo byłem ofiarą jakiegoś niezłego przekrętu. Albo jeszcze inaczej, znalazłem się pod jakąś obserwacją… może to było jakieś doświadczenie. Na przykład badania nad nowym lekiem, który odbiera pamięć, a potem obserwuje się jej powrót, odnawianie się. I to w warunkach jak najbardziej ekstremalnych…
Powoli odchodziłem od zmysłów.
– Nie daj się, Janek. Oni tylko tego chcą. Chcą cię złamać… – majaczyłem do siebie.
Tylko po co? Chyba wiedzą, że nic nie pamiętam?
Nagle coś mi zaświtało. W jednej chwili wróciły mi jakieś obrazy. Przypomniałem sobie, że kiedyś byłem już na jakiejś obserwacji… Przypomniałem sobie salę, na której leżeli jacyś ludzie w różnym wieku. Widok ich twarzy niczego tak naprawdę mi nie podpowiadał, ale mogłem określić ich liczbę. Było ich troje. Razem osiem łóżek poustawianych obok siebie, cztery po każdej stronie pomieszczenia, oddzielonych od siebie jedynie plastikowymi szafkami nocnymi. Niczym w typowym szpitalu…
Ja leżałem w jednym z tych łóżek. Mieliśmy białą pościel, a w wielkich oknach, na ścianie przeciwległej do drzwi, wisiały białe firanki. Za oknami były kraty, a dalej widać było czubki drzew na tle błękitu nieba. Pamiętam, że w sali tej było bardzo widno…
Nic więcej jednak nie przychodziło mi w tej chwili do głowy. Tylko tyle. Tylko to.
Szpital? Obserwacja? Zachodziłem w głowę, czy to aby nie był szpital psychiatryczny, no ale czym innym mógłby być, skoro znajdowałem się pod obserwacją, w dodatku na sali z zakratowanymi oknami…? Z drugiej jednak strony mógł to być zwykły szpital, a obserwacji podlegało moje ciało, fizjologia. Może byłem na coś ciężko chory…?
Niemniej znacznie poprawił mi się humor, teraz kiedy wiedziałem, że coś więcej jest w mojej głowie. Że coś zaczęło mi wracać, a to oznaczało, że istniała szansa na odzyskanie kolejnych „danych”…
Zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, nadal nie wiedząc, jaki jest dzień i która godzina, co było chyba najbardziej wkurzające, znalazłem na ziemi pod drzwiami jakieś naczynie.
Poderwałem się gwałtownie z pryczy. Zbyt gwałtownie, by nie dał o sobie znać rwący ból w żebrach i mostku, zginając mnie wpół na kilkanaście sekund.
Nie żeby chciało mi się bardzo jeść, ale pachniało całkiem przyzwoicie.
Podszedłem bliżej.
Znad półmiska wciąż unosiła się para, widocznie musieli mi to dopiero przynieść. Pewnie obudził mnie odgłos zamykanych drzwi i zasuwanego rygla, a i mały gryzoń jeszcze się do tego nie dobrał.
Kasza jęczmienna? To miałby być niby mój obiad? – pomyślałem rozgoryczony.
Odstawiłem naczynie w to samo miejsce, bo naprawdę nie czułem głodu. Być może to przez bolący żołądek, ale też smród, jaki panował w całej celi, wywoływał u mnie obrzydzenie, a nie chęć posilenia się, gdy tylko spoglądałem na to „danie".
Położyłem się z powrotem i leżąc na plecach, gapiłem się w sufit.
Po paru minutach, tak jak obiecałem wcześniej, podzieliłem się obiadem – albo może kolacją – z myszowatym kumplem ze ściany. Właściwie to sam się do niej przykleił.
– Powiedz mi później, jak już skończysz, czy choć trochę było to tak smakowite, jak wyglądało – dopingowałem szczurowi z sarkazmem.
Beztrosko patrzyłem, jak zagorzale zajadał się moją tutejszą racją żywnościową i zastanawiałem się, czy to samo dostaje za ścianą. I za drugą ścianą, i trzecią, i dalej… To by była nuda – jeść to samo danie w każdej dostępnej restauracji.
Z początku nie przypatrywałem mu się dokładnie, jedynie spoglądałem na sylwetkę zwierzaka. Ale kiedy skupiłem na nim swój wzrok…
Wystający z futerka drobny przedmiot, przyczepiony w okolicy karku, nie był dostrzegalny od razu; załącznik mienił się w tej ciemni takim samym szarawym kolorem, jaki posiadała sierść szczura.
Jak go tu teraz złapać? Jak podejść, żeby nie spłoszyć?
Najlepszym sposobem byłoby danie, które mu właśnie zaserwowałem i które z pewnością już dokańczał.
Ech! Że też wcześniej tego nie zauważyłem! – karciłem się w myślach.
Zdecydowałem zagrać w otwarte karty.
– Posłuchaj. Ty dostałeś coś ode mnie, teraz musisz w zamian dać coś mnie – zagadywałem go sprytnie, powoli sunąc w jego stronę. – Tym bardziej że tobie i tak się opłaciło, bo przynajmniej się najadłeś tą pyszną strawą. A ja? Co ja mógłbym znaleźć interesującego na tych twoich barkach, hmm?
Porażka. W połowie drogi gryzoń zorientował się, że odległość między nami znacznie się zmniejszyła i stała się nie dość bezpieczna, aby kontynuować wyżerkę. Czmychnął pod łóżko i tyle go widziałem.
A zatem mamy tu dwie dziury – doszło do mnie.
Nie ruszając się z miejsca, w którym tkwiłem od chwili, kiedy uciekł, nawet się nie pożegnawszy, odczekałem niespełna dwie minuty. Wtedy pojawił się znowu.
Ostrożnie podchodził do miejsca, gdzie pozostawił niedokończoną ucztę, zatrzymując się co kilka szczurzych kroczków, by w razie czego wywąchać w powietrzu czyhające nań niebezpieczeństwo.
Najwidoczniej potrafiłem opanować już ból brzucha na tyle, by nie zdradzić swojej pozycji najmniejszym drgnięciem i przypadkiem nie wystraszyć malucha. Ale od razu pomyślałem, że co z tego, skoro i tak będę zmuszony się poruszyć. A właściwie to w błyskawicznym tempie poderwać się z miejsca, w którym kucałem, i doskoczyć jeszcze dwa kroki do drzwi, przy których stał półmisek z kaszą.
Niewykonalne Janek – powiedziałem do siebie w myślach. – Nie w sposób, żeby go przy tym nie wypłoszyć.
Długo nie musiałem czekać na potwierdzenie swoich przypuszczeń. Jeszcze zanim mały ssak podszedł do naczynia przy drzwiach, straciłem równowagę i poruszyłem gwałtownie, zachwiawszy w miejscu jak galareta.
Zniknął w czeluści ściany.
Jak by tu małego drania wystrychnąć na dudka…? – rozmyślałem. Przydałaby mi się teraz jakaś lekcja oswajania zwierząt u Steve’a Irwina. Ten to miał podejście godne podziwu.
Przestawiłem półmisek z resztkami kaszy na środek podłogi, ale znacznie bliżej mojego wyra. Sam wskoczyłem nań i położyłem się w poprzek, opierając nogi pionowo o ścianę, a głową i ramionami zwisając lekko nad podłogą, nad półmiskiem…
– Lepiej się pospiesz, mały głodomorze, bo jak mnie skurcz jakiś złapie albo coś nadwyrężę, to długo już nie pogadamy.
Skrobanie i gramolenie w ścianie dało się posłyszeć niemal natychmiast po tym, jak wypowiedziałem te słowa. Mały łepek wyłonił się ze swej norki w rogu zachodniej ściany, a potem wraz z resztą swego burego ciałka podreptał na środek celi, gdzie czekała na niego poznana wcześniej zdobycz.
Teraz! – ponagliłem się w myślach i pochwyciłem zwierzątko szybko, lecz delikatnie, jedną ręką.
O dziwo, szczur ani myślał się szarpać czy gryźć. Wiedział, że został schwytany. Wiedział, że jest w ludzkiej dłoni i ufał temu. Wiedział, że nic mu z mojej strony nie grozi…
– No proszę, mam cię. Zaskoczyłeś mnie tą swoją przyjazną postawą zuchu. Pokaż, co tam masz. – Wygrzebałem jakiś mały rulonik z zapinki na jego plecach. – A teraz leć się najeść. Tym razem już do syta, nie będę ci przeszkadzał. – I odłożyłem go na ziemię obok naczynia.
Co my tu mamy…? – pomyślałem. Rozwinąłem zawiniątko, jednak w tych ciemnościach ciężko było cokolwiek dojrzeć. Było coś na nim napisane… Bardzo niestarannie i bardzo małymi literkami. Próbowałem wytężyć wzrok.
– Nie…, nie wal…, nie wal w drzwi… Co?! – Składałem pojedynczo słowa. – Nie wal w drzwi… – I nagle mnie zatkało.
– O w mordę… – Rozszyfrowałem całość.
Nie wal w drzwi, to boli. I tak już jesteś martwy!