Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Łzy Aureliany - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 września 2025
20,19
2019 pkt
punktów Virtualo

Łzy Aureliany - ebook

Eli nie wiedziała, co znaczy być kochaną. Dorastała w zimnych murach sierocińca, gdzie każdy dzień był walką o miejsce i kawałek chleba. Jej jedyną szansą na wyrwanie się z tej szarej codzienności było dostanie się do Akademii Magii. Lecz Akademia to nie tylko wiedza i możliwości. To miejsce, w którym odkryje tajemnice swojego pochodzenia, po raz pierwszy pozna smak miłości… i zrozumie, co znaczy ją utracić. A może właśnie tutaj Eli odnajdzie to, czego szukała przez całe życie — swój dom.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-442-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog. Początek

W złotym wieku Królestwa Jasnych Smoków świty rodziły się w blasku, jakby samo słońce kładło dłonie na tych ziemiach w geście błogosławieństwa. Noce zaś strzegły miękkiego srebra gwiazd, które odbijało się w kryształowych taflach jezior i w marmurowych kolumnach pałacu. W wysokich salach z białego kamienia, gdzie witraże opowiadały barwnym światłem dawne bitwy i legendy, mieszkała mała księżniczka Aureliana.

Jej oczy miały barwę porannego nieba — czyste, głębokie, z iskrą światła, która zdawała się żyć własnym życiem. Włosy połyskiwały niczym promienie słońca uwięzione w najcieńszych złotych niciach, a każdy ich ruch rozpraszał dzień nowym blaskiem. Była najmłodszą córką króla Altarisa i królowej Seryllii — władców, których magia światła była tak stara jak góry otaczające królestwo. Ich moc chroniła te ziemie przed wszelką ciemnością, a serca ludu wypełniały wiara i spokój.

Tamtego dnia Aureliana miała zaledwie cztery lata. Śmiała się, biegając po ogrodach skąpanych w słońcu, gdzie powietrze pachniało słodyczą lilii księżycowych, a w fontannach igrały promienie, rozbijając się na tysiące maleńkich tęcz. Obok niej kroczył jej starszy brat, siedmioletni książę Dariel — bohater, obrońca, pierwszy nauczyciel w zabawach, w których byli wielkimi smokami strzegącymi światła przed mrokiem.

Wszystko wydawało się wieczne… aż nadszedł wieczór. Słońce zatonęło w horyzoncie zbyt szybko, jakby ktoś pociągnął za niewidzialną nić, a cienie zgęstniały, cięższe niż zwykle. Lekki wietrzyk, który za dnia niósł woń kwiatów, teraz przynosił chłód i niepokój.

Gdy Dariel pochylił się nad stawem, by zerwać dla siostry rzadki kwiat, zza starych cyprysów, których korony szeptały z wiatrem, wysunęły się postacie w czarnych płaszczach. Twarze kryły gładkie, bezduszne maski, a w dłoniach trzymali łańcuchy utkane z mroku, w których migotały iskry obcej, lodowatej magii. Poruszali się bezszelestnie, jak drapieżniki. Nim książę zdążył się podnieść, jeden z nich pochwycił Aurelianę.

— Braciszku… — wyszeptała, a jej głos zadrżał jak płomień świecy na wietrze, gotowy zgasnąć.

Dariel rzucił się naprzód, lecz fala czarnej magii uderzyła w jego pierś jak lodowe ostrze, odrzucając go na kamienne płyty. Obraz przed oczami zamglił się. Ostatnim, co zobaczył, były sylwetki w płaszczach znikające w gęstniejącym mroku, niosące jego siostrę, a jej drobna dłoń wyciągała się ku niemu — coraz dalej i dalej.

W tej chwili w sercu chłopca coś pękło. Wiedział: to sprawka ludzi — tych, którzy zazdrościli światła i pragnęli mocy, jaką władał ich ród. Od tego dnia Dariel znienawidził ich całym sercem.

Gdy wieść o porwaniu rozniosła się po pałacu, król i królowa rozkazali wznieść magiczne mury, odcinając Królestwo Jasnych Smoków od świata ludzi. Lecz wraz z tym światło w ich ziemi zaczęło gasnąć. Ogrody utraciły dawny blask, kwiaty przestały otwierać płatki o świcie, gwiazdy nad pałacem przygasły, a w sercach ludu zagościł cień. Nawet powietrze, niegdyś pełne ciepła, stało się chłodne i ciężkie.

Od tamtego dnia w królestwie nie było już poranka, który wydawałby się naprawdę jasny.Dziś może zmienić się wszystko

Szary poranek. Chłód przenika mnie do kości, nawet przez moją starą, wytartą kurtkę, którą noszę już trzeci rok. W sierocińcu zawsze unosi się zapach wilgoci, czerstwego chleba i czegoś jeszcze — mieszaniny zmęczenia, kurzu i cudzej obojętności. Okna są matowe, jakby ktoś celowo je zamazał, byśmy nie mogli zobaczyć, że tam, za murami, istnieje inny świat.

Przywykłam do tego — do zimnych ścian, obcych głosów, do świadomości, że nikt nie czeka na mnie za drzwiami. Tutaj zawsze byłam zbędna. Nie najsłabsza, nie najgłośniejsza, po prostu… niepotrzebna.

Moja dobroć uchodziła tu za słabość. Wystarczyło, że podzieliłam się kromką chleba z młodszymi — mówiono, że jestem „zbyt miękka”. Wystarczyło, że stanęłam w obronie kogoś — śmiali się, że „szukam kłopotów”. Nie potrafiłam odpowiadać złem na zło, i za to mnie pogardzano. Wychowawczyni lubiła powtarzać: „W tym świecie przetrwają tylko ci, którzy potrafią gryźć”. Ja nie gryzłam. I może właśnie dlatego mnie nie lubiano.

Stoję przy umywalce, patrzę na swoje odbicie w pękniętym lustrze. Eli Veyrin — to całe moje imię. Bez szlacheckich tytułów, bez rodowodu, bez rodziny. Sierota. Dziewczyna, która zawsze była obca.

Z lustra spoglądają na mnie oczy w kolorze porannego nieba — czyste, głębokie, z ledwie dostrzegalnymi złotymi iskrami, które zapalają się, gdy się złoszczę lub denerwuję. Włosy — długie, gęste, złote jak promienie słońca uwięzione w najcieńszych niciach. Nawet w mdłym świetle sierocińcowej lampy wyglądają, jakby świeciły od środka. Tutaj nie uważano tego za piękne — dla nich to była dziwność, powód do drwin.

Dziś idę do Akademii Magii.

Serce bije tak głośno, że boję się, iż wszyscy je słyszą. Zdaje się, że uderza w rytm moich kroków, dudniąc w skroniach. Idę ulicami miasta, które wciąż drzemią w porannych mgłach. Kamienne bruki błyszczą od rosy, a w powietrzu mieszają się zapachy świeżego chleba z piekarni, dymu z pierwszych ognisk i chłodnej wilgoci. Mijają mnie ludzie — ktoś spieszy na targ, ktoś prowadzi dziecko za rękę, ktoś niesie kosz owoców. Nikt z nich nie wie, że dla mnie ten dzień jest granicą między „przed” a „po”.

Im bliżej Akademii, tym mocniej ogarnia mnie dziwne uczucie — mieszanina zachwytu, lęku i oczekiwania. Słyszałam o niej tylko z opowieści: o wieżach sięgających chmur, o salach, w których powietrze przesycone jest magią, o bibliotece, gdzie księgi pamiętają czasy sprzed narodzin królestw.

I oto jest — przede mną.

Brama Akademii wznosi się niczym wrota do innego świata. Wysoka, kuta, zdobiona wzorami splatających się smoczych skrzydeł. Za nią — szeroka aleja prowadząca do głównego gmachu. Wieże z białego kamienia lśnią w porannym świetle, a na ich szczytach krążą magiczne sfery, migocząc wszystkimi barwami żywiołów.

Robię krok naprzód i serce zamiera. Wydaje się, że nawet powietrze jest tu inne — gęste, nasycone, jakby każda jego cząstka była wypełniona mocą.

W sierocińcu nikt nigdy nie mierzył naszego magicznego potencjału. Nie mieliśmy nauczycieli, nikt nie uczył nas zaklęć ani nawet podstaw magii. Rosliśmy jak chwasty za płotem — bez opieki, bez wiedzy, bez przyszłości.

Dla ludzi magia jest rzadkością. A dla sieroty takiej jak ja — niemal niemożliwością.

A jednak to zawsze było moim marzeniem. Uczyć się. Poznawać. Dotykać tego, co inni nazywają cudem. Marzyłam o tym, gdy szorowałam podłogi w sierocińcowej kuchni, gdy cerowałam cudze ubrania, gdy zasypiałam na twardej pryczy, słuchając, jak za oknem wyje wiatr.

Jeśli uda mi się dostać… jeśli przejdę próby… jeśli otrzymam stypendium — wszystko się zmieni.

Jestem Eli Veyrin. I dziś zaczyna się moja historia.Próba marzeń

Szłam szeroką, kamienną aleją prowadzącą do bocznego skrzydła Akademii, gdzie ustawiono stoły rejestracyjne. Serce biło mi tak mocno, że słyszałam je w uszach. Wokół mnie — dziesiątki młodzieńców i dziewcząt, niemal wszyscy w drogich szatach haftowanych złotymi i srebrnymi nićmi, z herbami pradawnych rodów na piersiach. Ich włosy były starannie ułożone, twarze — spokojne i pewne siebie. Oni wiedzieli, co ich czeka.

Ja wyróżniałam się — i to wcale nie na korzyść. Prosta, szara sukienka, cerowana w kilku miejscach, stare buty, włosy splecione w zwyczajny warkocz. Czułam na sobie spojrzenia — nie tylko ciekawskie, lecz także pobłażliwe, niemal pogardliwe.

— Och, człowieczka — usłyszałam szept za plecami.

— Spójrz, jak jest ubrana.

— Pewnie z prostego ludu — odpowiedział inny głos.

— Ciekawe, po co tu przyszła?

Podniosłam wzrok i zobaczyłam ich — trzech młodzieńców w długich, ciemnych szatach z srebrnym haftem w kształcie splatających się smoczych skrzydeł. Ich oczy błyszczały, a w ruchach była drapieżna gracja. Zrozumiałam: to smoki. Czystokrwiści magowie żywiołów. Ich rodowody sięgały głębi wieków, a magia w ich żyłach była dziedzictwem przekazywanym z pokolenia na pokolenie.

Wśród ludzi dar magiczny zdarza się rzadko, a silny — niemal zawsze należy do arystokratów ze starych rodów. Prostaczkowie tacy jak ja trafiają tu wyjątkowo rzadko.

Podeszłam do stołu rejestracyjnego. Za nim siedział siwowłosy starzec o ostrym spojrzeniu. Podniósł wzrok, gdy wypowiedziałam swoje imię:

— Eli Veyrin.

Zmrużył lekko oczy, jakby próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszał to nazwisko, po czym powoli pokręcił głową. W jego spojrzeniu nie było wrogości, lecz coś na kształt cichego żalu. Zapisał moje imię na liście i gestem wskazał drzwi do głównej sali.

— Następna — powiedział, już na mnie nie patrząc.

Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam naprzód.

***

Drzwi do sali rozwarły się szeroko, a ja weszłam do środka.

Cisza.

Ani jednego obcego dźwięku, tylko głuche echo moich kroków odbijające się od marmurowej posadzki. Nie było tu innych kandydatów — tylko ja i wykładowcy Akademii, rozsiedli za długim stołem niczym sędziowie na procesie.

Sala była wspaniała. Wysokie sklepienia ginęły gdzieś wysoko, w miękkiej poświacie witraży. Przez barwne szkło sączyło się światło — złote, lazurowe, szmaragdowe i rubinowe — malując na podłodze żywe wzory. Powietrze było gęste, przesycone magią, i zdawało się przygniatać ramiona, jakby sprawdzało, czy zdołam to wytrzymać.

Wzdłuż stołu siedzieli wykładowcy — każdy w todze swojego wydziału. Po lewej — katedra uzdrawiania. Jasnozielone szaty haftowane srebrnymi symbolami ziół i run leczniczych. Twarze łagodne, lecz w oczach — chłodna determinacja ludzi, którzy przywykli walczyć o życie do ostatniego tchu.

Dalej — katedra żywiołów. Głębokie, granatowe szaty, wyszywane srebrnymi wzorami splatającego się ognia, wody, ziemi i wiatru. Wśród nich mistrzowie poszczególnych żywiołów: szkarłat ognia, błękit wody, ciemna zieleń ziemi, srebrzysta biel wiatru. Ich spojrzenia były przenikliwe, badawcze — jak u myśliwych, którzy dostrzegli zdobycz.

Nieco dalej — katedra magii użytkowej w miękkich beżach i brązach, z twarzami dobrodusznymi, lecz oczami czujnymi. Katedra artefaktorii — w czarnych szatach ze złotymi przeszyciami, dłonie w rękawicach, a przed nimi na stole leżały drobne narzędzia i kryształy. Katedra zaklęć bojowych — w ciemnych, bordowych togach, z postawą wojowników i chłodnymi, oceniającymi spojrzeniami.

— Proszę podejść — odezwała się kobieta w zielonej todze uzdrowicieli. Jej głos był miękki, lecz pobrzmiewała w nim ciekawość, jakby spodziewała się zobaczyć coś niezwykłego.

Podeszłam na środek sali.

— Co potrafi Pani robić? — zapytał mężczyzna z katedry magii użytkowej, lekko przechylając głowę. W jego oczach błysnął uprzejmy, lecz oceniający błysk.

Zawahałam się, czując, jak wszystkie spojrzenia wbijają się we mnie jak ostre igły.

— Nic… — odpowiedziałam szczerze, a to słowo w ciszy zabrzmiało szczególnie głośno, jak uderzenie dzwonu.

W tej samej chwili rozległ się chłodny, mroczny głos, od którego po skórze przebiegł mi lodowaty dreszcz:

— Więc po co przyszła Pani do nas bez wiedzy? Na co Pani liczyła? — odezwał się mężczyzna z katedry żywiołów.

Podniosłam wzrok i spotkałam się z jego spojrzeniem. Był wysoki, o włosach czarnych jak skrzydło kruka, związanych w niski kuc. Stalowoszare oczy patrzyły na mnie tak, jakby widziały każdą moją myśl i ważyły ją na niewidzialnej wadze. Jego granatowa toga zdobiona była srebrnym symbolem splatających się smoczych skrzydeł, a w postawie czuło się władzę i przyzwyczajenie do rozkazywania.

— Magister Ravehart — zwrócił się do niego cicho ktoś z wykładowców, lecz on nie odwrócił ode mnie wzroku.

Znałam to imię. Nawet w sierocińcu, gdzie magia była odległą bajką, słyszałam o nim. Legenda. Smok. Brat króla Ciemnych Smoków. Wielki wojownik, którego imię znano na wszystkich kontynentach. Mówiono, że potrafił sam zatrzymać armię, że jego klinga śpiewała w bitwie, a wrogowie padali, nim zdążyli pojąć, co się stało. A teraz patrzył na mnie tak, jakby rozstrzygał, czy w ogóle warto, żebym żyła.

Policzki zapłonęły mi wstydem. Chciałam spuścić wzrok, skulić się, zniknąć — ale zmusiłam się, by wytrzymać jego spojrzenie.

— Chcę się uczyć — powiedziałam cicho, lecz stanowczo. — Jestem… gotowa pracować.

— Najpierw proszę się dostać — odparł chłodno, odchylając się w fotelu, jakby już wydał swój wyrok.

***

Rektor podniósł się z miejsca. Był to siwowłosy mężczyzna o dobrych, lecz czujnych oczach, w todze głębokiego purpury ze złotym haftem. Jego głos brzmiał spokojnie, ale niosła się w nim taka siła, że chciało się słuchać bez sprzeciwu.

— Proszę położyć ręce na kryształ. Sprawdzimy Pani potencjał.

Podeszłam do postumentu, na którym spoczywała przezroczysta kula, i położyłam na niej drżące dłonie. Palce miałam lodowate, a wnętrza dłoni wilgotne. Najpierw — nic. Pustka. Cisza. Serce ścisnęło się boleśnie, w gardle stanął twardy supeł. Chciało mi się płakać — moja największa nadzieja rozpadała się na moich oczach.

Proszę… cokolwiek… choćby kropla magii…

I nagle kula rozbłysła.

Najpierw miękkim, ciepłym, złotym światłem — jakby w moich dłoniach zapłonęło maleńkie słońce. Drgnęłam, lecz nie zdążyłam cofnąć rąk, bo blask zaczął się zmieniać. Wewnątrz kryształu zakręciły się barwy — szkarłat rozpalonego metalu, błękit oceanicznych głębin, zieleń wiosennego lasu i srebrzysta biel pierwszego śniegu w świetle księżyca.

Mrugnęłam, przekonana, że to tylko złudzenie, że tak bardzo pragnę zobaczyć choćby cień magii, iż mój umysł sam maluje obrazy. Ale nie — kolory stawały się coraz intensywniejsze, splatały się, wirowały w tańcu, aż nagle wszystko spowiło czyste, oślepiające, a jednak łagodne białe światło. Nie było ani zimne, ani palące — było… właściwe. Jakby ten blask od zawsze był we mnie, tylko czekał, aż go dostrzegę.

— To… niemożliwe… — wyszeptał ktoś z katedry artefaktorii, podnosząc się z miejsca.

— Cztery żywioły… i… co to w ogóle jest? — szepnęła uzdrowicielka, zasłaniając usta dłonią. — Nigdy czegoś takiego nie widziałam.

Słyszałam ich głosy, ale docierały do mnie jak przez warstwę wody. Cała moja uwaga była skupiona na kuli.

W sali panowała cisza tak gęsta, że usłyszałam, jak komuś przy stole pękło pióro w palcach. Kilku wykładowców wymieniło spojrzenia, ktoś wstał, ktoś inny znieruchomiał, jakby bał się spłoszyć to, co się działo.

Czułam na sobie ich spojrzenia — zdumione, oszołomione, pełne niedowierzania. A pośród nich — ciężki, lodowaty wzrok Kaeldara el Raveharta.

***

Powoli odsunęłam dłonie od kryształu, bojąc się, że blask zgaśnie w chwili, gdy przestanę go dotykać. Ale światło nie gasło — wciąż pulsowało wewnątrz kuli, jakby było żywe, rzucając na ściany sali migotliwe refleksy szkarłatu, błękitu, szmaragdu i srebra. Biała poświata, wieńcząca ten taniec żywiołów, była tak czysta, że zdawało się, iż przenika prosto do serca.

Stałam, nie mogąc oderwać wzroku. Palce wciąż drżały, a w piersi szalał huragan — zachwyt, strach, niedowierzanie.

— Lady Eli de Veyrin? — ostrożnie zapytał ktoś z katedry uzdrawiania, jakby upewniając się, czy dobrze usłyszał.

— Po prostu Eli Veyrin — poprawiłam, a w tej chwili w mojej piersi wezbrała dziwna, sprzeczna fala — duma, że nie chowam się za cudzym tytułem, i lęk, że to wyznanie uczyni mnie jeszcze bardziej obcą w ich oczach.

Kaeldar el Ravehart poderwał się gwałtownie. Jego ruch był ostry jak cięcie klingi.

— I jeszcze bez tytułu? Prostaczka? Z czterema żywiołami?! — w jego głosie brzmiało oburzenie, jakbym popełniła bluźnierstwo.

Rektor zmarszczył brwi, a jego ton stwardniał:

— Kim są Pani rodzice?

Kaeldar uniósł lekko brew, a w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu — zimnego, pozbawionego radości.

— Och, tym ciekawiej — przeciągnął z jadowitą uprzejmością. — A więc mamy tu nie tylko prostaczkę z czterema żywiołami, ale i bez rodu, bez nazwiska. Wspaniale. Co dalej? Może od razu zaczniemy przyjmować do Akademii ulicznych kuglarzy?

W sali ktoś cicho chrząknął, ktoś inny odwrócił wzrok, lecz nikt nie odważył się mu przerwać.

— Dość — powiedział stanowczo rektor, patrząc mu prosto w oczy. W jego głosie nie było ani cienia wahania. — W całej mojej praktyce tylko raz zdarzyło się, by człowiek miał taki potencjał.

Ravehart odchylił się w fotelu, ale w jego oczach wciąż tańczyły zimne iskry.

— O tak, wiem — odparł z tym samym sarkastycznym tonem. — I właśnie dlatego rozumiem, czym to może się skończyć.

Poczułam, jak palce mi kostnieją. Jego słowa były jak cienkie, ostre ostrza — wypowiedziane spokojnie, a jednak każde niosło wyzwanie. I to wyzwanie było rzucone mnie.

Rektor zwrócił się do dziekana żywiołów:

— Będziesz ją uczył. Gratuluję, masz nową adeptkę.

— Żartujesz? Na moim wydziale nigdy nie było ludzi! — wybuchł Ravehart, a w jego głosie było więcej irytacji niż podziwu. Poderwał się, a jego cień padł na mnie.

— Więc czas to zmienić — odparł spokojnie, lecz twardo rektor, nie odwracając spojrzenia.

— Oni ją rozszarpią! — głos Raveharta stał się ostrzejszy, a w nim pobrzmiewało nie współczucie, lecz oburzenie. — Kpisz sobie? Prostaczka, i to człowiek, wśród smoków i czystokrwistych magów żywiołów?

— Powiedziałem, co miałem do powiedzenia — rektor wypowiedział to cicho, ale w taki sposób, że dalsza dyskusja była bezcelowa.

Słowa Raveharta uderzyły we mnie jak lodowata woda. Rozszarpią… To słowo utkwiło w mojej głowie, odbijając się zimnym echem w piersi. Poczułam, jak wszystko we mnie się kurczy, jakby ściany sali zbliżyły się do siebie, a powietrze stało się cięższe.

Nie wiedziałam, co jest gorsze — jego pogarda czy to, że mógł mieć rację. Przed oczami mignęły obrazy: obce, szydercze spojrzenia, szepty za plecami, podstępne ciosy, próby, w których będę musiała przetrwać wśród tych, którzy uznają mnie za intruza.

Schwytałam jego spojrzenie — ciężkie, zimne jak kamień. Nie było w nim ani odrobiny współczucia. Tylko wyzwanie. I zrozumiałam: on nie zamierza ułatwiać mi drogi. Przeciwnie — będzie czekał, aż się potknę.

Ale gdzieś głęboko, pod warstwą strachu, zapłonęła maleńka iskra. Jeśli myślą, że się złamię… będę musiała udowodnić, że się mylą.

***

Rektor jeszcze przez kilka sekund milczał, jakby dawał wszystkim w sali czas, by w pełni pojęli to, co właśnie się wydarzyło. Jego spojrzenie było ciężkie, lecz nie wrogie — raczej próbował dostrzec we mnie coś, czego nie potrafił odczytać w blasku kryształu.

— Na dziś to wszystko — odezwał się w końcu, a jego głos przeciął ciszę jak ostry kling. — Eli Veyrin, może Pani iść.

Mrugnęłam, jakbym wynurzyła się z głębin, i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że przez cały ten czas wstrzymywałam oddech.

— Odprowadzą Panią do akademika — kontynuował rektor — i wydadzą wszystko, co potrzebne na początek nauki: strój, klucze, materiały. Zajęcia rozpoczną się jutro.

Z boku, niemal bezszelestnie, wstał młody mag w ciemnoszarej todze, pozbawionej znaków wydziału. Jego twarz była spokojna, lecz w oczach czaiła się wyćwiczona czujność. Skłonił się lekko, niemal ceremonialnie, i gestem zaprosił mnie, bym poszła za nim.

Spojrzałam na salę po raz ostatni. Wykładowcy rozmawiali już między sobą — jedni rzucali mi spojrzenia pełne ciekawości i podziwu, inni — ostrożne, wyważone. Kilka par oczu przesunęło się po mnie z chłodną oceną, jak po zadaniu, które dopiero trzeba rozwiązać.

Ale spojrzenie Kaeldara el Raveharta poczułam, nawet go nie szukając. Nie było w nim ani odrobiny zdziwienia, tylko ciche, niebezpieczne potwierdzenie faktu: teraz jestem jego odpowiedzialnością. A może i jego problemem.

Wyprostowałam się, starając się iść pewnym krokiem, choć wewnątrz wciąż szalał chaos. Serce waliło, myśli plątały się, a ja nie potrafiłam zdecydować, co jest silniejsze — euforia, że moje marzenie się spełniło, czy strach, że znalazłam się w centrum uwagi, której nigdy nie pragnęłam.

Każdy krok w stronę drzwi odbijał się w moich uszach głuchym echem. Czułam, jak za moimi plecami zostaje sala wypełniona szeptami, domysłami i cudzymi oczekiwaniami.Pokój wśród obcych

Szliśmy długim korytarzem Akademii, a każdy mój krok odbijał się w uszach głuchym echem, jakby same ściany zapamiętywały ten dźwięk. Kamienne płyty posadzki były wypolerowane na połysk, a w ich gładkiej powierzchni odbijały się języki płomieni pochodni. Młody mag w ciemnoszarej todze szedł przede mną, nie oglądając się, ale czułam — wiedział, że idę za nim, i pilnował, bym nie została w tyle.

Za wysokimi oknami gęstniał już zmierzch. Niebo przybrało głęboki, granatowy odcień, a pierwsze gwiazdy nieśmiało migotały nad wieżami Akademii. Pochodnie na ścianach zapalały się same, jedna po drugiej, wypełniając korytarz miękkim, złotym światłem. Płomień palił się równo, bez drżenia, a od niego unosił się delikatny aromat suszonych ziół i czegoś korzennego, kojącego.

W końcu wyszliśmy na wewnętrzny dziedziniec. Powietrze było tu chłodniejsze, więc wciągnęłam je głęboko w płuca, czując zapach wilgotnego kamienia zmieszanego z wonią nocnych kwiatów. Przeszliśmy obok fontanny, w której cicho szemrała woda, i podeszliśmy do masywnego budynku z wysokim gankiem. Nad ciężkimi, dębowymi drzwiami wisiała tabliczka z wygrawerowanym słowem: „Akademik”.

W środku przywitał nas mężczyzna o krępej sylwetce, krótko ostrzyżonych włosach i przenikliwym spojrzeniu. Twarz miał ogorzałą, o ostrych rysach, a na todze brakowało barw wydziału — jedyną ozdobą był wyszyty srebrem znak klucza na piersi. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, a kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu pozbawionym ciepła.

— Imię? — zapytał chrapliwym, lekko kpiącym tonem.

— Eli Veyrin — odpowiedziałam, starając się mówić spokojnie, choć w środku wszystko ścisnęło się jak od lodowatego podmuchu.

— Oho, prostaczka — przeciągnął, a w jego głosie zabrzmiała otwarta drwina. — Czyli wydział magii użytkowej?

— Adeptka została przyjęta na wydział żywiołów — odparł równym, lecz stanowczym tonem mój przewodnik, nawet nie mrugając.

Zarządca mrugnął, jakby nie od razu zrozumiał, co usłyszał, po czym zmarszczył brwi.

— Chyba sobie żartujecie? — w jego głosie pobrzmiewało i zdumienie, i irytacja. — Odkąd tu pracuję, coś takiego się nie zdarzyło. Nie mam pokoi dla… takich jak ona w ich skrzydle.

— Ma takie same prawa jak wszyscy — przerwał mu chłodno mój towarzysz. — Rozkaz rektora.

Zarządca głośno wypuścił powietrze, ale nie podjął dalszej dyskusji.

— Dobrze… — mruknął, posyłając mi jeszcze jedno długie, oceniające spojrzenie, w którym wyraźnie czytałam: jesteś tu obca. — Proszę za mną.

Weszliśmy po szerokich schodach wyłożonych bordowym dywanem. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające majestatyczne smoki i magów w bojowych togach. Korytarz był długi, z wysokim sufitem i drzwiami po obu stronach, każda z mosiężną tabliczką i wygrawerowanym numerem.

Zarządca zatrzymał się przy jednych z drzwi, wyjął klucz z pęku i otworzył je.

— Tu mieszka się parami — powiedział, odsuwając się na bok. — Ma Pani własny pokój i wspólny salon z sąsiadką.

Weszłam i zamarłam.

Pokój przywitał mnie miękkim światłem i ciepłem, jakby chciał mnie oszukać, wmówić, że jestem tu u siebie. Przy oknie stało łóżko z rzeźbionym, drewnianym wezgłowiem, nakryte kocem w odcieniu głębokiego granatu, w którym można było utonąć wzrokiem. Na poduszkach leżała starannie złożona pościel i cienka narzuta z wyszytym herbem Akademii. Obok — biurko z ciemnego drewna, na którym czekał stos czystych zeszytów, pióro i kałamarz. Przy ścianie — wysoka szafa z lustrem, w rogu — niewielka komoda z mosiężnymi uchwytami, połyskującymi w blasku kominka.

Z boku prowadziły drzwi do wspólnego salonu. Zajrzałam tam: kanapa i dwa fotele obite miękką tkaniną, regał z książkami, kominek, w którym cicho trzaskał ogień, wypełniając pokój zapachem palonego drewna. Na niskim stoliku stał wazon z suszonymi kwiatami, a na parapecie — gliniany doniczkowy kwiat, którego płatki świeciły bladoniebieskim światłem, jakby zatrzymały w sobie cząstkę nocnego nieba.

— Proszę się rozgościć — powiedział zarządca, podając mi klucz. Jego palce były zimne, a spojrzenie wciąż oceniające, jakby już wiedział, że nie zostanę tu długo.

Przesunęłam dłonią po gładkiej powierzchni biurka, dotknęłam miękkiego koca… i nagle słowa same wyrwały się z ust:

— Nie będę w stanie za to zapłacić…

Mój głos zabrzmiał głucho, niemal obco. W tym przepychu było coś przytłaczającego — każdy przedmiot, każdy detal przypominał, że nie należę do tego świata. Że to nie jest moje. Że w każdej chwili ktoś może wejść i powiedzieć: pomyłka, to nie dla ciebie.

Zarządca parsknął, jakby czytał w moich myślach.

— Któż by wątpił — mruknął z uśmiechem pozbawionym cienia współczucia.

— Proszę się tym nie martwić — odezwał się stanowczo mój przewodnik, patrząc mi prosto w oczy. Jego głos był spokojny, ale brzmiała w nim pewność, która sprawiła, że zrobiło mi się odrobinę cieplej. — To sprawa Akademii. Rozkaz rektora.

Skinęłam głową, nie ufając sobie, by się odezwać — bałam się, że głos mi zadrży. Zacisnęłam palce na kluczu tak mocno, że wbił mi się w skórę.

Przewodnik zatrzymał się w progu, jeszcze raz omiótł pokój spojrzeniem, po czym spojrzał na mnie.

— Powodzenia — powiedział cicho, a w jego głosie nie było ani odrobiny ironii. — Będzie Pani go potrzebować.

Drzwi zamknęły się za nimi, a ja zostałam sama w ciszy swojego nowego pokoju.

***

Cisza była niemal namacalna — gęsta jak ciepły miód, a jednocześnie niepokojąca. Tylko ciche trzaskanie drewna w kominku i sporadyczny szelest wiatru za oknem przerywały jej ciągłość.

Powoli podeszłam do łóżka i usiadłam na jego brzegu. Materac miękko ugiął się pod moim ciężarem, a to uczucie było tak obce, że na moment zastygłam, bojąc się rozluźnić. W sierocińcu łóżka były twarde, z cienkimi kocami, które nie grzały w chłodne noce. Tutaj — ciepło, miękkość, przytulność… i wszystko to wydawało się cudze, jak suknia skrojona nie na twoją miarę.

Przesunęłam dłonią po kocu, czując pod palcami gładką tkaninę. Wzrok powędrował po pokoju: starannie ułożone zeszyty na biurku, połysk mosiężnych uchwytów komody, miękkie światło bijące od kwiatka na parapecie. Wszystko to było moje… a jednocześnie — nie moje.

Wciągnęłam głęboko powietrze, próbując zapamiętać zapachy: drzewny aromat kominka, delikatną nutę suszonych kwiatów, świeżość nocnego powietrza wpadającego przez uchylone okno.

Jestem w Akademii.

Myśl tak prosta… i tak niewiarygodna. Naprawdę tu jestem. Przeszłam przez bramę, zdałam próbę, a teraz mam pokój, klucz, mundur… szansę.

A jednak w piersi poruszył się chłód. Wydział Żywiołów. Smoki. Czystokrwiści magowie, którzy będą patrzeć na mnie tak, jak dziś patrzył Kaeldar el Ravehart — z chłodną oceną, z wątpliwością, z gotowością, by dostrzec mój błąd.

Przypomniałam sobie jego spojrzenie — ciężkie jak kamień i ostre jak klinga. Nie było w nim ani odrobiny wiary we mnie. I może właśnie to paliło najmocniej.

— Poradzę sobie — wyszeptałam w pustkę pokoju.

***

Pod wieczór, gdy za oknami gęstniał zmierzch, usłyszałam w korytarzu lekki, ale pewny stuk obcasów. Drzwi do wspólnego salonu otworzyły się szeroko i w progu stanęła dziewczyna.

Była wysoka, o prostej, niemal królewskiej postawie, w której czuło się wrodzoną władzę. Długie włosy w kolorze skrzydła kruka spływały ciężką falą na ramiona, w blasku kominka połyskując granatem i fioletem. Skóra — blada jak porcelana, a oczy — głębokiego bursztynu, w których migotały złote iskry, jak w spojrzeniu smoka o świcie. Miała na sobie ciemną togę z srebrnym haftem przedstawiającym splatające się skrzydła i pradawne runy, a na piersi — niewielki znak w kształcie czarnego smoczego pazura oprawionego w złoto.

Weszła do środka, zatrzymała się dwa kroki ode mnie i, nie odrywając spojrzenia, powiedziała równym, władczym tonem:

— Jestem Katarina el Ravehart, księżniczka Ciemnych Smoków.

Na moment straciłam rezon, serce zabiło mocniej. Współlokatorka. Księżniczka. Bratanica Kaeldara.

— Eli Veyrin — przedstawiłam się, starając się, by głos mi nie zadrżał.

Katarina lekko zmrużyła oczy, lustrując mnie wzrokiem, a w jej bursztynowych tęczówkach mignęło lekkie zdziwienie.

— Co ty tu robisz? To akademik dla smoków.

— Przyjęto mnie na Wydział Żywiołów — odpowiedziałam, czując, jak w środku wszystko się napina.

Mrugnęła, a na jej twarzy pojawiło się szczere zaskoczenie.

— Co? — w jej głosie zabrzmiała nuta niedowierzania. — Żartujesz? To niemożliwe… Ludzi tam nie przyjmują.

— A jednak… — wzruszyłam ramionami, starając się wyglądać spokojniej, niż się czułam. — Jestem tu.

W jej oczach błysnęło coś na kształt rozbawienia.

— No cóż… — przeciągnęła, krzyżując ręce na piersi. — Wygląda na to, że ten rok zapowiada się ciekawiej, niż sądziłam.

Podeszła bliżej, jej kroki były miękkie, ale w każdym czuło się pewność i siłę.

— Jak zareagował mój wuj? — zapytała, nie spuszczając ze mnie wzroku.

— Nie jest… zadowolony — przyznałam.

Katarina cicho westchnęła, a kąciki jej ust drgnęły w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.

— Och… ciężko ci będzie — powiedziała bez złośliwości, ale z taką pewnością, że zrozumiałam — to nie groźba, a stwierdzenie faktu.

Przechyliła lekko głowę, mrużąc oczy.

— Wiesz przecież — jej głos przycichł, ale nabrał ciężaru — takich jak ty u nas się nie lubi.

— Poradzę sobie — odpowiedziałam, choć sama nie byłam tego pewna.

Skinęła głową, a w tym geście było coś majestatycznego, jak w ukłonie monarchy, który właśnie podjął decyzję.

— Zobaczymy, Veyrin — powiedziała cicho. — Zobaczymy, jak poradzisz sobie na tym wydziale.

Katarina minęła mnie i weszła do swojego pokoju, zostawiając za sobą delikatny zapach nocnych kwiatów i poczucie, że właśnie wkroczyła w moje życie burza — piękna, groźna i nieprzewidywalna.Pierwszy dzień

Poranek powitał mnie chłodem i lekką mgłą snującą się po wewnętrznym dziedzińcu Akademii, jakby sama ziemia wypuszczała z siebie senne obłoki. Kamienne płyty pod stopami były wilgotne, a wieże wydziałów ginęły w mlecznym oparze. Włożyłam świeży strój Wydziału Żywiołów — głęboki granat z srebrnym wykończeniem, symbol splatających się skrzydeł na piersi. Tkanina była gęsta, kosztowna, a ja czułam jej ciężar — nie tylko fizyczny, lecz i symboliczny, jakby wraz z nią na ramiona spadł niewidzialny ciężar oczekiwań i cudzych spojrzeń.

Jadalnia okazała się ogromną salą z wysokimi oknami, przez które poranne światło wpadało długimi smugami, oraz rzędami stołów ciągnących się w głąb niczym w nieskończoność. W powietrzu unosił się zapach świeżego chleba, pieczonego mięsa i aromatycznych ziół, mieszając się z wonią gorącej herbaty i słodkich wypieków. Lecz gdy tylko przekroczyłam próg, gwar głosów ucichł, jakby ktoś niewidzialny przesunął dłonią po strunach ciszy.

Dziesiątki spojrzeń zwróciły się ku mnie. Czułam ich ciężar na skórze — chłodne, oceniające, ciekawskie, zawistne. Jedni patrzyli z otwartą pogardą, inni z żywym zainteresowaniem, a w niektórych oczach dostrzegłam zazdrość ostrą jak brzytwa. Człowiek w stroju Wydziału Żywiołów — to już było wydarzenie.

Zauważyłam stół, przy którym siedzieli adepci Wydziału Magii Użytkowej. Ich szaty miały beżowe i brązowe odcienie, twarze były proste, pozbawione wyniosłości. Pomyślałam, że może z nimi będzie łatwiej. Zbliżyłam się, lecz gdy zrobiłam krok w stronę wolnego miejsca, jedna z dziewczyn, nie podnosząc głosu, ale tak, bym usłyszała, powiedziała z jadowitą łagodnością:

— Ciekawe, ile kosztowało to miejsce?

— Albo komu trzeba się podlizać, żeby trafić tam, gdzie zwykłych nie przyjmują? — dodał chłopak naprzeciwko, z krzywym uśmiechem, opierając się leniwie o oparcie ławy.

Słowa uderzyły jak policzek. Poczułam, jak policzki oblewa mi gorąco, ale nie pozwoliłam sobie na odpowiedź. Bez słowa odwróciłam się i podeszłam do odległego stołu, gdzie było pusto.

***

Śniadanie minęło w ciszy, lecz nie była to cisza kojąca. Była lepka, gęsta jak miód, przywierająca do skóry. Jadłam szybko, niemal mechanicznie, czując, że ktoś zerka ukradkiem, a ktoś inny nawet nie próbuje tego ukryć.

Starałam się nie podnosić wzroku, ale świadomość, że jestem obserwowana, nie opuszczała mnie. Spojrzenia były różne: zimne, kłujące jak lód; leniwie drwiące; i takie, które paliły zazdrością.

Kiedy wyszłam z jadalni, ulga trwała zaledwie kilka sekund.

W drzwiach zderzyłam się z dziewczyną. Jej postawa była nienaganna, jak u kogoś, kto od dziecka przywykł trzymać głowę wysoko. Szata — kosztowna, z misternym haftem, włosy upięte w skomplikowaną fryzurę ozdobioną drogocennymi spinkami. Pachniała drogimi perfumami z nutą jaśminu i gorzkiej pomarańczy. Jej spojrzenie przesunęło się po mnie z góry na dół z jawną pogardą, jak po brudnej plamie na idealnie czystej podłodze.

— Patrz, gdzie idziesz — powiedziała chłodno i, mijając mnie, niby przypadkiem uderzyła ramieniem. Uderzenie nie było mocne, ale wystarczyło, bym się zachwiała. Gorąca kropla kawy z jej filiżanki spadła na dół mojej szaty, zostawiając ciemną plamę, która natychmiast rozlała się po tkaninie.

Już otwierałam usta, by coś powiedzieć, gdy za moimi plecami rozległ się chłodny, władczy głos, w którym pobrzmiewała stal:

— Zostaw ją, Melisso.

Odwróciłam się. Katerina stała kilka kroków dalej, jej bursztynowe oczy błyszczały, a postawa była nienaganna jak u królowej gotowej bronić swoich włości.

— Ach, znowu ty? — Melissa skrzywiła usta, a w jej głosie zabrzmiała zirytowana kpina. — Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy.

— Może i jesteś dziewczyną mojego brata — Katerina zrobiła krok naprzód, a w jej głosie zadźwięczała stal — ale nie zapominaj się. Jestem księżniczką i stoję wyżej od ciebie. Okazuj szacunek.

Melissa pobladła, lecz nie odpowiedziała. Tylko gwałtownie odwróciła się i odeszła, zostawiając za sobą smugę drogich perfum i wrażenie lepkiej niechęci, jakby ktoś oblał mnie czymś gęstym.

Katerina podeszła do mnie, jej kroki były pewne i miarowe. Ujęła mnie za łokieć — palce miała ciepłe, ale chwyt stanowczy, jak u kogoś, kto przywykł prowadzić innych.

— Chodź — powiedziała tonem, który nie znosił sprzeciwu. — Jeśli pozwolisz, by tak cię traktowano, będą po tobie deptać. Musisz się bronić.

Przełknęłam ślinę.

— Dlaczego mi pomogłaś? — zapytałam, patrząc na nią.

Nieco zwolniła krok. W jej oczach mignęło coś dziwnego — nie kpina, nie litość, raczej ciche, niezrozumiałe zaciekawienie, jakby sama próbowała pojąć swój gest.

— Nie wiem — odparła cicho. — Jest w tobie coś…

W tej chwili po korytarzu rozległ się dźwięczny dzwon, od którego ściany jakby zadrżały, a powietrze wypełniło się lekką wibracją.

— Pospieszmy się — powiedziała Katerina, puszczając mój łokieć. Jej szata miękko sunęła po posadzce, gdy przyspieszyłyśmy kroku.

Szłam obok niej, czując, jak serce bije mi szybciej. Ten dzień dopiero się zaczął, a już pomieścił w sobie więcej, niż czasem dzieje się przez cały tydzień.

***

Korytarze Wydziału Żywiołów były inne niż wszystkie. Tutaj wszystko tchnęło potęgą i starożytną tradycją. Wysokie sklepienia, zdobione płaskorzeźbami smoków, wydawały się jeszcze wyższe niż w innych gmachach. Kamienne ściany inkrustowano cienkimi, srebrnymi liniami, układającymi się w magiczne wzory, które migotały ledwie dostrzegalnym blaskiem, jakby płynęła w nich żywa energia. Można było odnieść wrażenie, że same mury słyszą i zapamiętują każde wypowiedziane słowo.

Szłam obok Katariny, a każdy nasz krok odbijał się głuchym echem. Po drodze mijaliśmy studentów w granatowych togach — zatrzymywali się, by na nas spojrzeć. Na nią patrzyli z szacunkiem i powagą, czasem skłaniając lekko głowę. Na mnie — z niedowierzaniem, ciekawością, a czasem z jawną niechęcią.

Audytorium okazało się ogromną salą w formie amfiteatru. Rzędy siedzeń wznosiły się półkolem ku górze, a w centrum, na podwyższeniu, stała katedra z czarnego obsydianu, wypolerowanego na lustrzany połysk. Za nią czekał już wykładowca.

Był wysoki, o srebrzystych włosach związanych w niski kuc i oczach koloru lodu, w których nie było ani odrobiny ciepła. Jego granatowa toga zdobiona była srebrnym haftem, a na piersi widniał znak Wydziału Żywiołów, otoczony symbolami czterech elementów: ognia, wody, ziemi i wiatru.

— Profesor Liantar Severion — szepnęła Katarina, dostrzegając, że mimowolnie zatrzymałam na nim wzrok. — Jeden z najstarszych mistrzów naszego wydziału.

Rozmowy w sali ucichły, gdy weszłyśmy. Poczułam, jak dziesiątki spojrzeń wbijają się we mnie. Ktoś szepnął coś do sąsiada, a ja wyłapałam słowa „człowiek” i „niemożliwe”.

Katarina, nie zwracając uwagi na reakcje, przeszła do rzędu niemal na środku i usiadła. Poszłam za nią, czując, jak plecy płoną od obcych spojrzeń.

Po sali przeszedł pomruk. Ktoś cicho się roześmiał, ktoś inny prychnął.

— Człowiek — rzucił ktoś z tylnych rzędów z wyraźną pogardą.

Profesor uniósł rękę, a cisza wróciła natychmiast, jakby odciął niewidzialny strumień dźwięku.

— Tutaj będziecie oceniani nie według pochodzenia, lecz według siły — jego głos był głęboki, z metaliczną nutą, i zdawał się odbijać echem od kamiennych ścian. — Mam nadzieję, że to zapamiętacie.

Jego spojrzenie zatrzymało się na mnie odrobinę dłużej niż na innych. W tych lodowatych oczach nie było ani wrogości, ani życzliwości — tylko chłodna ocena kogoś, kto przywykł ważyć wartość rzeczy.

— Dziś — kontynuował — zaczniemy od podstaw kontroli przepływów żywiołów. Dla jednych będzie to powtórka, dla innych — pierwszy krok.

***

Pierwsze zajęcia były dla mnie trudne. Temat był ciekawy, wręcz fascynujący — o przepływach żywiołów, o subtelnych ustawieniach pola magicznego, o współdziałaniu elementów — ale czułam się tak, jakbym trafiła w środek książki, pomijając pierwsze dziesięć rozdziałów. Pozostali bez trudu podłapywali terminy, które słyszałam po raz pierwszy, swobodnie wykonywali ćwiczenia, a ja… potykałam się na każdym kroku.

Kiedy wykładowca prosił o skierowanie strumienia energii do kryształu, mój ledwie żarzył się słabym światłem, podczas gdy u innych rozbłyskał jasno i równomiernie. Gdy trzeba było utrzymać formę zaklęcia, moja rozpadała się jak piasek przesypujący się przez palce. Czułam na sobie spojrzenia — jedne z kpiną, inne z litością, a jeszcze inne z wyraźnym zniecierpliwieniem, jakbym marnowała ich czas.

***

Ostatnie zajęcia dotyczyły historii smoków. Weszłyśmy do przestronnej sali, której ściany zdobiły gobeliny przedstawiające dawne bitwy i majestatyczne smoki w locie. Za katedrą stał profesor — wysoki, szczupły mężczyzna o długich, ciemnych włosach splecionych w warkocz, w todze w odcieniu głębokiego bordo. Jego oczy miały barwę płynnego złota, a głos — głęboki i otulający.

— Profesor Darion Velhart — szepnęła Katarina, siadając obok. — Jeden z najwybitniejszych historyków rodów smoczych.

Profesor rozpoczął wykład, a jego słowa płynęły jak rzeka:

— Wszystkie smoki, bez wyjątku, rodzą się z czterema żywiołami. To nasza natura, nasza siła i nasza duma. Ale… — zrobił pauzę, omiatając wzrokiem salę — zdarzają się rzadkie wyjątki.

Jego złote oczy zatrzymały się na mnie nieco dłużej niż na innych i przez moment miałam wrażenie, że widzi mnie na wskroś. W środku wszystko się ścisnęło, jakby ktoś ujął moje serce lodowatą dłonią.

— Pierwsze przyjęcie prawdziwej formy u smoków następuje w wieku dziewiętnastu lat — mówił dalej, a jego głos, głęboki i równy, niósł się po sali, odbijając od kamiennych ścian. — W tym samym momencie budzi się magia i nadchodzi pełnoletniość.

Zrobił krok naprzód, opierając dłonie o gładką powierzchnię katedry z czarnego kamienia. Światło z wysokich okien padało na jego twarz, podkreślając ostre kości policzkowe i chłodny blask w oczach.

— U ludzi jest inaczej — powiedział, a w jego tonie nie było ani potępienia, ani kpiny — tylko stwierdzenie faktu. — Magia, jeśli w ogóle się pojawia, budzi się nie wcześniej niż w wieku dwudziestu lat. Czasem później. Zazwyczaj jest jednak słaba i niestabilna.

Już miałam opuścić wzrok, skryć się za kartkami notatek, gdy profesor nagle odwrócił głowę i zapytał wprost:

— Moja droga, ile masz lat?

W sali momentalnie zapadła cisza. Nawet pióra przestały szeleścić po papierze. Poczułam, jak dziesiątki spojrzeń wbijają się we mnie — chłodne, ciekawskie, oceniające.

— Osiemnaście — odpowiedziałam, starając się, by głos mi nie zadrżał, choć w środku wszystko ścisnęło się w twardy węzeł.

Brwi profesora uniosły się powoli.

— To… niemożliwe — powiedział, a w jego głosie zabrzmiało nie zwątpienie, lecz szczere zdumienie, jakbym właśnie naruszyła jakiś pradawny, niepodważalny porządek.

Po sali przeszedł pomruk, podobny do szeptu wiatru w koronach drzew. Ktoś cicho zagwizdał, ktoś inny wymienił spojrzenie z sąsiadem, a w czyichś oczach mignął ostrożny, niepokojący rodzaj zainteresowania.

— Osiemnaście? — powtórzył ktoś z tyłu, a w jego tonie pobrzmiewało niedowierzanie.

— To wtedy…

— Więc jesteś jeszcze dzieckiem… — szepnęła Katarina, a w jej głosie po raz pierwszy pojawiła się nuta zaskoczenia.

Poczułam, jak policzki oblewa mi rumieniec, i zapragnęłam zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu.

Profesor Darion wciąż patrzył na mnie nie mrugając, jakby próbował rozwikłać skomplikowaną zagadkę. W jego spojrzeniu nie było wrogości, ale i ciepła też nie — tylko chłodna, przenikliwa uwaga badacza, który widzi przed sobą rzadki, niezrozumiały fenomen.

— Interesujące… — powiedział w końcu, a to słowo zabrzmiało tak, jakby już w myślach wpisał mnie na jakąś swoją osobistą listę. — Bardzo interesujące.

Opuściłam wzrok na swoje dłonie, zaciskając je tak mocno, że pobielały kostki. W środku mieszały się wstyd, strach i dziwne, nieproszone poczucie, że właśnie stałam się dla nich jeszcze większą zagadką, niż byłam tego ranka.

***

Dzwonek zabrzmiał jak głuchy uderzenie dzwonu w ciszy i audytorium ożyło. Drewniane ławy zaskrzypiały, studenci zaczęli rozmawiać półgłosem, zbierając księgi i zwoje; ktoś się śmiał, ktoś inny w pośpiechu dopisywał ostatnie linijki notatek. Wstałam razem z pozostałymi, starając się wtopić w tłum, lecz poczucie czyjegoś przenikliwego spojrzenia nie opuszczało mnie, jakby ktoś trzymał mnie na ostrzu uwagi.

— Veyrin, proszę zostać — głos profesora Dariona zabrzmiał cicho, ale z taką stanowczością, że zatrzymałam się natychmiast, jakby ktoś zawołał mnie po imieniu na pustyni.

Katarina, już kierująca się ku wyjściu, odwróciła się. Jej bursztynowe oczy zwęziły się, a w ich głębi mignęła iskra czujności.

— Poczekam przy drzwiach — powiedziała cicho, lecz w taki sposób, że zrozumiałam: zapamięta tę rozmowę.

Gdy ostatni student opuścił salę, zrobiło się przestronnie i cicho. Tylko słabe echo kroków odbijało się od kamiennych ścian. Profesor obszedł katedrę, poruszając się powoli, niemal drapieżnie, jak zwierzę zbliżające się do zdobyczy. Złote oczy badały mnie uważnie, bez pośpiechu, jakby oglądał rzadki artefakt, którego nie śmie dotknąć.

— Osiemnaście lat… — powiedział, jakby smakując te słowa. — Dla człowieka o takim potencjale to… niezwykłe.

Mocniej zacisnęłam palce na pasku torby, czując, jak bieleją mi knykcie.

— Powiedział Pan, że to niemożliwe.

— Tak — skinął głową, a w jego głosie zabrzmiała sucha pewność. — I nadal tak uważam.

Zrobił ledwie dostrzegalny krok w moją stronę.

— Proszę mi powiedzieć, co Pani wie o swoim pochodzeniu?

— Ja… jestem sierotą — odpowiedziałam, a to słowo zabrzmiało w ciszy wyjątkowo głucho.

— Ach, więc to tak… — w jego głosie nie było ani odrobiny litości czy zdziwienia, tylko ciche, zamyślone „no cóż…”. Odwrócił wzrok na moment, jakby coś w myślach kalkulował.

Potem znów spojrzał mi prosto w oczy:

— Proszę się obserwować, Veyrin. A jeśli poczuje Pani… coś niezwykłego, proszę przyjść do mnie. Nieważne, czy będzie to dzień, czy noc.

W jego tonie nie było prośby — tylko rozkaz ubrany w miękkie słowa. I właśnie dlatego brzmiał jeszcze poważniej.

***

Na korytarzu panowała cisza, gęsta i lepka jak poranna mgła. Gdzieś daleko, za zakrętem, dobiegały stłumione głosy i głuchy odgłos kroków, lecz tutaj, przy drzwiach audytorium, wszystko zdawało się zastygłe.

Katarina czekała, oparta ramieniem o kamienną ścianę. Ręce miała skrzyżowane na piersi, a bursztynowe oczy, w których odbijał się blask pochodni, nieprzerwanie śledziły drzwi, jakby strzegła wejścia do własnych włości.

— No? — zapytała, gdy tylko wyszłam. Jej głos był równy, ale pobrzmiewała w nim nuta wymagająca, od której mimowolnie prostowałam plecy. — O czym z tobą rozmawiał?

— O niczym szczególnym — odparłam, starając się, by zabrzmiało to lekko, niemal obojętnie.

Zmrużyła lekko oczy, a w jej spojrzeniu było coś drapieżnego, jak u smoka, który wyczuł kłamstwo.

— Nie potrafisz kłamać, Veyrin — powiedziała cicho, lecz z pewnością. — Ale dobrze… nie będę naciskać. Na razie.

Ruszyłyśmy korytarzem. Kamienne płyty pod stopami odbijały nasze kroki głuchym echem. Katarina szła nieco przede mną, jej krok był pewny, wyważony — jak u kogoś, kto od zawsze przywykł, że inni ustępują mu z drogi.

Przez chwilę milczałyśmy. Ciszę przerywał jedynie szelest materiału jej togi i odległy dźwięk dzwonu w innym skrzydle Akademii.

— Wiesz — odezwała się nagle, nie odwracając głowy — naprawdę różnisz się od innych ludzi, których spotkałam.

— To… komplement? — zapytałam ostrożnie, niepewna, czego się spodziewać.

Katarina uśmiechnęła się kącikiem ust, a w tym uśmiechu było coś jednocześnie kpiącego i aprobującego.

— Nie wiem. Może. — Rzuciła mi krótkie, oceniające spojrzenie. — Nadal jesteś człowiekiem, a to… komplikuje wiele spraw. Ale… — zwolniła krok — być może się zaprzyjaźnimy.

Uniosłam brwi ze zdziwienia, lecz ona już odwróciła wzrok, jakby powiedziała coś bez znaczenia.

— Nie łudź się — dodała z cieniem ironii w głosie. — Przyjaźń ze mną to nie spacer po ogrodzie.

— Nie liczyłam na łatwą drogę — odparłam, a tym razem jej uśmiech stał się nieco szerszy, cieplejszy, choć wciąż powściągliwy.

Wyszłyśmy na schody, a ja uświadomiłam sobie, że poczułam coś na kształt wsparcia. Choć w dziwnej, smoczej formie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij