Łzy planet utraconych - ebook
Łzy planet utraconych - ebook
„Łzy planet utraconych” to połączenie science fiction, political fiction i przypowieści. Bohaterów poznajemy w trakcie ewakuacji planety i próby stworzenia nowego, lepszego społeczeństwa. Stają oni przed licznymi, brutalnymi wyborami: kogo ewakuować i dlaczego, skoro nie da się ocalić wszystkich? Co ze sobą zabrać: rośliny, zwierzęta, a może wytwory ginącej cywilizacji? Autor pyta nas o kwestie ważne i współcześnie: czego oczekujemy od polityków, jaki mamy stosunek do starości, dbałości o młode pokolenie i życia w ogóle?
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788395261640 |
| Rozmiar pliku: | 316 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ekrany w kokpicie jednostki międzyplanetarnej świeciły monotonną szarością. Z rzadka tylko pojawiały się na nich ciemniejsze plamy, wskazujące chłodniejsze miejsca pod nimi. W początkowej fazie lotu budziło to zainteresowanie załogi i wywoływało dyskusje między jej członkami, którzy zastanawiali się, co też mogły te anomalie oznaczać i snuli rozmaite domysły. Od dłuższego czasu w kabinie panowała cisza, a teren poniżej statku obserwował czujniej tylko nawigator, któremu dowództwo powierzyło to zadanie.
– Do odłączenia zbiorników pomocniczych pozostało dwie minuty i dziewięćdziesiąt sekund. Dotarcie do najbliższego zrzutowiska zajmie dwie minuty i osiemdziesiąt siedem sekund.
Sztucznie wygenerowany żeński głos wypełnił kabinę.
– Prawie idealnie – mruknął pierwszy pilot.
– W tych warunkach, to spory sukces – dodał drugi.
– Mam sygnał! – krzyknął nawigator, pochylony nad monitorem.
– Szlag, by to trafił – rzucił pierwszy. – Jesteś pewien?
– Tak. Wyraźna, żółta plamka.
– To by znaczyło, jeszcze jedną rundę, bo jesteśmy na skraju dnia. Proponuję przemilczeć… – wtrącił drugi.
Dalszą rozmowę przerwało wejście kapitana statku.
– Co przemilczeć? – zapytał chłodno.
– Nic takiego, nawigatorowi zdawało się, że widział sygnał – odparł pierwszy pilot. – Moim zdaniem kolega może mieć już przywidzenia od gapienia się na szary ekran.
– Rozumiem. Przewiń taśmę – kapitan zwrócił się do jednostki sztucznej inteligencji AISSA, odpowiedzialnej za wspieranie załogi w bezpiecznym wylocie w kosmos. Wobec braku możliwości skorzystania z rutynowej pomocy Międzynarodowego Centrum Lotów współpraca z cyfrową asystentką miała fundamentalne znaczenia dla bezpieczeństwa misji.
– O ile sekund przewinąć? – kobiecy głos brzmiał rzeczowo i nie zdradzał żadnych emocji, nigdy.
– O ile? – kapitał zwrócił się do nawigatora.
– Najwyżej sto osiemdziesiąt.
– Zbiorniki pomocnicze zostały odrzucone – oznajmił głos, po czym dodał – Przewijam taśmę i wyświetlam obraz na monitorze podglądu.
Kapitan pochylił się nad ekranem. Szara przestrzeń z rzadka przecinana była czarnymi plamami chłodniejszych miejsc. Może stanowiły je szczyty gór, a może tereny wypalone już dawno, na których ogień nie znalazł dla siebie dość strawy? Nie minęło trzydzieści sekund, gdy na monitorze mignęła żółta plamka.
– Tak, mamy sygnał – potwierdził dowódca i się wyprostował.
– Co teraz? – zagadnął drugi pilot.
– Idę zameldować premierowi. Polecił powiadamiać się o każdym kontakcie.
Kapitan opuścił kokpit. Drugi pilot zaklął głośno, po czym zapadła cisza. Nikt nie skomentował zaistniałej sytuacji. Od dawna byli gotowi do skoku poza płonącą planetę, w otwartą przestrzeń, do bazy przesiadkowej i ku ocaleniu. Niepozorna, żółta plamka oznaczała potencjalne kłopoty, a na pewno kolejne godziny krążenia ledwie dwanaście kilometrów nad strawioną przez żar powierzchnią.
Dowódca wrócił po chwili i wydał polecenie nawigatorowi.
– Zaznacz jak najdokładniej miejsce sygnału na mapie.
– Tak jest.
– Jak osłony termiczne? – kapitan zwrócił się do pierwszego pilota.
– Góra ma jeszcze trzydzieści dwa procent do stanów granicznych, ale dolna już tylko dwadzieścia osiem.
– Powinniśmy wytrzymać – mruknął dowódca.
– Z całym szacunkiem, panie kapitanie, ale nie wiemy, czy ten ktoś, kto nadał sygnał, przetrwa kolejny dzień. Nie wiemy też, jak statek faktycznie zachowa się w tak ekstremalnej sytuacji, z jaką mamy do czynienia.
– Polecenie jest jasne. Mamy, jak wiecie, osiem wolnych miejsc na pokładzie. Jak powiedział pan premier, jeśli możemy ocalić jeszcze kogoś z naszych, to spróbujmy. Walczymy do końca. Paliwa wystarczy.
– Nie wiemy, kto to jest. Nie mamy pojęcia, czy miałby w ogóle szanse na znalezienie się na liście do ewakuacji i czy będzie przedstawiał jakąkolwiek wartość na nowej planecie – zauważył drugi pilot.
– Mamy rozkaz. – Kapitan uciął dyskusję. – Dogońcie skraj nocy i zawiśnijcie nad miejscem nadania sygnału. Wystrzelimy dwie kapsuły z funkcjonariuszami ochrony rządu. Będą mieli dość czasu na podróż na dół, nawiązanie kontaktu i bezpieczny powrót. Potem odrzucimy zbiornik główny i spadamy stąd.
– A co, jeśli na miejscu okaże się, że jest tam więcej niż osiem osób? – Drugi pilot nie ustępował.
Kapitan nic nie odparł i wyszedł z kokpitu. Na ekranie pojawiły się kolejne żółte plamki, ale nawigator wyłączył obraz. Byli już nad innym kontynentem, a zadanie, które przed nimi postawiono, dotyczyło ratowania swoich.
***
Potężny statek zawisł w miejscu i kapsuły ratunkowe ruszyły błyskawicznie w stronę lokalizacji, z której płynęły sygnały. Na ekranach zastępujących wizjery funkcjonariusze widzieli czerwoną łunę na horyzoncie. Wyglądała niewinnie, wręcz pięknie. Jej żywa barwa zdawała się spadać z nieba strumieniami i płynąć dalej rzekami czerwieni w stronę płonących jezior. Schodzili coraz niżej. Z każdym kilometrem widać było wyraźniej, że zbiorników wodnych już nie ma, bo wyparowały, a płonące plamy to miasta zżerane przez ogień.
– Mamy sygnał – mruknął porucznik, dowodzący operacją ewakuacji.
Żółta plamka powoli rosła na przenośnym ekranie.
– Co to za lokalizacja?
– Góry.
– Podejście może być trudne.
– Może.
Dzięki wsparciu autopilota udało im się wylądować około kilometra od miejsca, z którego nadawany był sygnał. Bez obaw pozostawili puste kapsuły, których i tak nie miałby kto uprowadzić i ruszyli w stronę celu. Mieli godzinę na dotarcie do źródła komunikatu i powrót. Szli szybkim marszem, co nie było łatwe w połyskujących srebrem kombinezonach termicznych i maskach ograniczających widoczność. Podeszwy butów przyczepiały się do nagrzanej skały. Wąska ścieżka, która początkowo wiodła granią, skręciła w lewo i zamieniła się w trawers. Gdy zeszli poniżej nagich skał, dym unoszący się z wypalonej roślinności spowodował, że musieli zwolnić, ze względu na widoczność ograniczoną do zaledwie kilku metrów. Tempo spadło do tego stopnia, że zaczęli podejrzewać, iż nie zdążą obrócić tam i z powrotem. Nim dowódca ekspedycji ogłosił odwrót, ścieżka urwała się gwałtownie. Miejsce wyglądało tak, jakby kiedyś był tu most linowy, ale zniknął. Dalej było urwisko, a z prawej strony wysoko w górę wystrzeliwała pionowa ściana. Tuż nad przepaścią sterczał kikut spalonego drzewa, które wiele lat temu wyrosło w tej nieprzyjaznej okolicy. W roku zagłady nie było w promieniu setek mil istot tak starych, by pamiętały moment, w którym uczepiło się odrobiny gleby i oplotło głazy korzeniami, nie dając się zrzucić ani wiatrom, ani śniegom. Teraz pokonał je ogień, choć nie zdołał jeszcze wypalić pnia do końca. Funkcjonariusze stanęli skonfundowani. Żółta barwa wypełniała omalże cały ekran, a nadajnika ani nikogo, kto by nadał sygnał, nie było widać.
– Sprawdźcie teren – polecił oficer. – Macie kwadrans – dorzucił, zerkając na opaskę wyświetlającą bezpieczny czas odwrotu.
Funkcjonariusze rozeszli się po niewielkim plateau. Oglądali poczerniałe skały, wypaloną roślinność, zerkali na ścieżkę, którą przyszli, a która urwała się nagle pod zboczem, sprawdzali, czy nie ma jakiejś odnogi, którą przeoczyli w dymie. Niczego nowego jednak nie dostrzegali. Sygnał wciąż pulsował na ekranie, a nadajnika nie udawało się zlokalizować.
Dowódca wychylił się nad przepaścią i zaklął. Około ośmiu metrów pod nim, znajdowała się półka skalna i wejście do jaskini. Wysunął rękę z czujnikiem, żółta barwa błyskawicznie wypełniła ekran urządzenia. Zaklął po raz kolejny. Bez sprzętu wspinaczkowego nie było szans, by się tam dostać. W masce i kombinezonie nie mógł nawet krzyknąć, by dać znać temu lub tym, którzy wzywali pomocy, że oto ekipa ewakuacyjna nadeszła, tylko trzeba się spieszyć, nim kapsuły automatycznie wrócą do jednostki macierzystej. Rozejrzał się za czymś, czym można by było rzucić, z nadzieję, że zostanie to zauważone. Jego wzrok padł na wypalony pień.
– Chodźcie tu – rzucił do mikrofonu ukrytego wewnątrz maski. Funkcjonariusze pojawili się błyskawicznie.
– Sygnał nadawany jest prawdopodobnie z jaskini pod nami. Trzeba im dać znać, że jesteśmy. Zrzućmy ten pień. Może to zauważą.
Resztki drzewa poddały się bez oporu. Zdawało im się wręcz, że korzenie same się odplątały od głazów, z którymi złączone były od dziesiątek lat. Kłoda głucho uderzyła o półkę skalną. Wychylili się za krawędź. Nic, żadnej reakcji.
– Tam za zakrętem jest spory głaz. Sądzę, że damy radę go przyturlać. Może to zauważy? – zaproponował sierżant.