Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

M. Czas przeznaczenia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
54,00
5400 pkt
punktów Virtualo

M. Czas przeznaczenia - ebook

Czwarta część cenionej serii poświęconej życiu i wyborom Benita Mussoliniego, przedstawiająca dramatyczne lata wojny, które odmieniły Europę. To emocjonująca opowieść o świecie, który staje w płomieniach.

1 września 1939 roku wojna wybucha w Polsce, a kilka miesięcy później, w czerwcu 1940 Mussolini wciąga Włochy w konflikt, który miał mu zapewnić chwałę i miejsce u boku Hitlera. Antonio Scurati prowadzi akcję przez kolejne dramatyczne lata, aż do lipca 1943, kiedy Wielka Rada Faszystowska obala Duce, i września, gdy kraj kapituluje przed Aliantami.

W opowieści pojawiają się ci, którzy współtworzyli ówczesną machinę: lojalny, a zarazem rozdarty Faleazzo Ciano, którego głos staje się wyrokiem dla teścia, Edda Ciano, próbująca ocalić ojca i własne sumienie, a także generał Rodolfo Graziani, wierny aż do końca, nawet wtedy, gdy z imperium pozostawały tylko gruzy.

Scurati splata dokumenty, przemówienia i fakty z literacką siłą narracji, tworząc monumentalny portret władzy, która miała być wieczna, a skończyła się w hańbie.M. Czas przeznaczeniato historia upadku, który jest zarazem ostrzeżeniem – o tym, jak propaganda, strach i pycha mogą zawładnąć całym narodem.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68541-74-8

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Ofiara to bohater naszych czasów. Ofiarom okazuje się poważanie i zainteresowanie, obiecuje się im zadośćuczynienie i wspiera się je w uzyskaniu go, ofiary mają swoje prawa, tożsamość i poczucie własnej wartości”. Stwierdził to jakiś czas temu Daniele Giglioli w ważnym eseju Critica della vittima. Między innymi pod wpływem tych słów zdecydowałem się opowiedzieć o faszyzmie poprzez faszystów, poprzez sprawców przemocy, a nie poprzez jej ofiary. W zgodzie z tym wyborem opowiadam w czwartym tomie o kluczowych latach drugiej wojny światowej z perspektywy Włochów na wszystkich wojennych frontach, na które wysłał ich Benito Mussolini. To znaczy z punktu widzenia oprawców. Nie należy bowiem zapominać ani tym bardziej zaprzeczać, że Włosi byli najeźdźcami wszędzie tam, gdzie faszyzm żądał od nich, by zabijali i ginęli: w Grecji i Albanii, w Afryce Północnej, Jugosławii i Rosji. Mając tego świadomość, nie możemy jednak zapominać, że przeklęta bezrozumna, uparta wola faszystów, by postawić naszych ojców i dziadków u boku nazistowskich katów, uczyniła ofiarami nie tylko ciemiężonych, ale i ciemiężców. Wepchnęła cały naród do rzeźni wszech czasów. Nasz naród.Italo Balbo

Tobruk, 28 czerwca 1940 r.

Człowiek za sterami bombowca wysokościowego nie odrywa wzroku od ognia. Przed nim, na wschodzie, dym pożarów, za nim ostatnie promienie słońca wiszącego nisko nad linią zachodu. Taki jest los tych, co rodzą się w czasach zmierzchu.

Jego oczy, ślepe na dwa bezkresy, błękitny morza i złocistożółty pustyni, skupiają się ponad błyszczącą deską rozdzielczą w kokpicie na płomieniach wznieconych przez eksplozje na lotnisku.

Co widzisz, pilocie, w tych pomarańczowych płomieniach tam, w dole, po wschodniej stronie? Przeszłość, przyszłość czy tylko naiwną wieczność teraźniejszości? Czy ten nędzny brudny dym płonącej nafty i asfaltu jest opiewanym przez poetów od zarania czasu największym na świecie widowiskiem – wojną?

Italo Balbo pilotujący trzysilnikowy samolot bojowy S.79 dociera nad Tobruk o godzinie 17.30 dnia 28 czerwca 1940 roku. Ma czterdzieści cztery lata, troje dzieci i wyzbył się już wszelkich złudzeń.

Dwudziestoletni kapitan alpejczyków w czasach pierwszej wojny światowej krótko potem został naturalnym przywódcą squadryzmu na Nizinie Padańskiej. W czasach Marszu na Rzym, gdy miał zaledwie dwadzieścia sześć lat, był jednym z kwadrumwirów, rok później awansował do rangi generała milicji faszystowskiej, w wieku trzydziestu trzech lat został ministrem lotnictwa. Ten syn nauczycielki szkoły podstawowej w Rawennie, bystry i okrutny zawadiaka z wielkimi czarnymi oczami, bródką w szpic oraz sympatycznym, choć perfidnym uśmiechem, dokonawszy pierwszego w dziejach grupowego przelotu przez Atlantyk na początku lat trzydziestych, został powitany z wszystkimi honorami w Stanach Zjednoczonych i znalazł się na okładce magazynu „Time”, a burmistrz Chicago nazwał jego imieniem jedną z centralnych ulic miasta. Teraz, dziesięć lat później, jest wciąż najsłynniejszym włoskim lotnikiem, najpopularniejszym po Mussolinim faszystą na świecie, jedynym wśród jego dygnitarzy, który sprawuje dowództwo wojskowe o pierwszorzędnym znaczeniu: jest gubernatorem Cyrenajki, Trypolitanii i Fazzanu, ale i faktycznym naczelnym wodzem sił zbrojnych w Afryce Północnej.

A jednak tego późnego popołudnia 28 czerwca 1940 roku, lecąc z zachodzącym słońcem za plecami w kierunku twierdzy Tobruk, którą po raz pierwszy od początku wojny zaatakowały angielskie bombowce, Italo Balbo jest także, a nawet przede wszystkim, człowiekiem rozgoryczonym.

Choć od polityki oddalił się już pod koniec lat dwudziestych („Polityka przestała mnie interesować. Niech sobie robią, co chcą. Ja się zajmuję lotnictwem”), Duce się go obawiał („Jedynie Balbo mógłby mnie zabić”) i trochę mu zazdrościł, dlatego w połowie lat trzydziestych skazał go na egzotyczną bezczynność na pozłacanym afrykańskim zesłaniu („Wysłał mnie tutaj, żebym umarł z nudów”). Od tego czasu Balbo, otoczony niewielkim dworem starych znajomych z Romanii, marnował najlepszy czas swego życia na rozrywki w oazach, galopady po piaskach pustyni u boku beduinów w burnusach oraz na ataki – sterylne i nieszkodliwe – przeciwko władzy absolutnej Benita Mussoliniego. Balbo, choć początkowo traktował twardo Żydów w Libii, był jednym z niewielu wysokich rangą członków reżimu, którzy sprzeciwiali się prześladowaniu Żydów włoskich także dlatego, że ma wśród nich wielu przyjaciół z dzieciństwa i nie odwrócił się od nich w biedzie. Poza tym sprzeciwiał się sojuszowi z nazistowskimi Niemcami (jak pisał o nim Ciano: „On nie dyskutuje o Niemcach, on ich nienawidzi”) i potępiał szaleństwo wojny, przepowiadając, że w jej wyniku Włochy i faszyzm upadną. Wszystkie te protesty ograniczały się jednak do okazjonalnych polemik napędzanych wrodzoną skłonnością do rebelii i osobistą urazą, były jedynie skromnym źródłem satysfakcji dla mitomana przedkładającego własny dramat nad dramat świata.

Przez długie miesiące Balbo, żywa legenda faszyzmu, w obawie, by nie usłyszano go zbyt wyraźnie, szeptał na ucho któregoś ze starych znajomych:

– Będzie trudno, bardzo trudno, nie jesteśmy w stanie prowadzić poważnej wojny. – Dodając jeszcze ciszej, głosem wibrującym zduszonym buntem: – Ale jesteśmy od niego dziesięć lat młodsi, przyjacielu. Czas pracuje dla nas.

Przez długie miesiące, gdy na horyzoncie czaiła się kolejna wojna światowa, dowódca sił zbrojnych Afryki Północnej wysyłał do Mussoliniego i Badoglia listy wyrażające zaniepokojenie i sceptycyzm, ale jednocześnie pełne żaru. Jakże można, mój Wodzu, prowadzić wojnę z imperium brytyjskim z choćby najbardziej liczebnymi jednostkami piechoty, które dysponują ograniczonym i przestarzałym uzbrojeniem artyleryjskim i nie mają broni przeciwpancernej ani przeciwlotniczej? Powinniście zrozumieć, Duce, że nie ma sensu wysyłać na front tysięcy ludzi, jeśli nie możemy ich wyposażyć w środki niezbędne do przenoszenia się z miejsca na miejsce i do prowadzenia skutecznej walki. Dzisiaj, drogi Duce, nawet najwspanialszy legion Cezara uległby jednemu oddziałowi karabinów maszynowych.

Przez długie miesiące gubernator Libii błagał szefa Sztabu Generalnego włoskich sił zbrojnych, generała Badoglia, by dostarczył mu nowoczesne uzbrojenie, mobilne dywizje i pojazdy opancerzone. Z ich pomocą mógłby zrealizować swój plan błyskawicznej brutalnej ofensywny i dotrzeć w kilka tygodni do Aleksandrii, a następnie do Suezu. Przez długie miesiące Mussolini i Badoglio zwodzili go, wysyłali do Afryki jedynie masy bezbronnych żołnierzy, nakazując mu pozostawać w defensywie i oddalając jego obawy na trwających zwykle nie dłużej niż pół godziny naradach wojennych, na których unikano słów takich jak ciężarówka, czołg czy działo. Jesteś żołnierzem – mówili, odwołując się do jego dumy – słuchaj rozkazów i walcz. Jesteś dowódcą – przypominali, odwołując się do jego poczucia obowiązku – rób, co możesz, przy pomocy wojska, któremu brakuje wszystkiego; trzymaj się tego, co masz. Wreszcie przyszła wojna i on robił, co mu kazano: trzymał się tego, co miał.

Dla Itala Balba, marszałka przestworzy imperium, pierwsze dni wojny były pełne goryczy. Świat wstrzymał oddech, spodziewając się włoskiego ataku powietrznego na Maltę, który wymiótłby flotę brytyjską ze środkowej części Morza Śródziemnego, a on czekał na zaopatrzenie w odpowiednie środki i rozkaz rozpoczęcia ataku na wschód, by wypędzić z Afryki Północnej tych, co „głodzą narody”, jak Duce nazwał Anglików. Zamiast tego doszło jedynie do wojenki w Alpach, bratobójczej, oportunistycznej, nierozstrzygniętej, niechlubnej i tchórzliwej.

Tymczasem w Libii na ofensywę zdecydowali się Anglicy. Polegała na serii ataków – krótkotrwałych i na małą skalę, lecz upokarzających – które odkryły słabe punkty Włochów. Precyzyjne naloty bombowe niszczyły wysunięte garnizony; chmary wspaniałych spitfire’ów, które pojawiały się na błękitnym niebie i zaraz znikały, były nie do pokonania; napaści szybkich wozów pancernych, które kąsały plecy 10 Armii, rozbijały kolumny ciężarówek, brały do niewoli generałów wojsk inżynieryjnych wraz z mapami pól minowych, po czym znikały w bezkresie pustyni.

Wtedy Balbo oszalał. Zgnębiony dysproporcją środków stron konfliktu, dysponując jedynie małymi czołgami włoskiego wojska, które płonęły jak pudełka zapałek od jednego trafienia, wściekły na swoich żołnierzy, którzy na widok Anglików poddawali się panice, porzucali wszystko i uciekali pieszo do bazy, znieważony bezczelnością przeciwnika, który prowadził wojnę na pewniaka, bo wiedział, że Włosi nie mają broni przeciwpancernej, Balbo postradał rozum. Choć wiedział, że użycie lotnictwa przeciwko pojazdom lądowym jest niewybaczalnym błędem, wysłał samoloty na desperackie polowanie. Dzień za dniem dywizjony bombowe, szturmowe, rozpoznawcze latały w niesprzyjających warunkach pogodowych, nie zważając na nieodpowiednie parametry techniczne, prawie zawsze na niskich wysokościach, bez niezbędnej konserwacji silników. Nic dziwnego, że zużywały się przed czasem w daremnych próbach przepędzenia tych przeklętych wozów pancernych. On sam, głównodowodzący, wystawiał się na wszelkie niebezpieczeństwa tego polowania. Rozgorączkowany, wściekły, zdruzgotany, ale ufny w swą magiczną moc, pokazywał się niczym jakiś totem we wszystkich rejonach walk, by dodać otuchy swoim ludziom; przelatywał nad masami bezbronnych żołnierzy zatraconych w ogromie straszliwych pustyń – rozpalonych i bezludnych; bezskutecznie gonił za wrogiem, który był zawsze gotowy do zadania ciosu i znikał potem niczym duch; prowadził bitwę, która z każdym dniem coraz wyraźniej objawiała nieuchronnie tragiczny charakter, ponieważ była starciem ciała ze stalą. Ich ciała ze stalą nieprzyjaciół. Opancerzonym przeciwnikom mogli przeciwstawić tylko własne ciała, które tak łatwo rozrywała stalowa broń tamtych.

Pomimo to marszałek przestworzy – uparty, zaślepiony i pozbawiony zdrowego rozsądku – kazał swoim pilotom polować na brytyjskich czołgistów, kazał niebu prowadzić wojnę z ziemią o barwie ochry. Liczyło się tylko to i nic innego. Jakkolwiek niebezpieczne było to polowanie, miało pokazać, że faszyści są drapieżcami, nie ofiarami.

Później, dzięki miażdżącemu zwycięstwu znienawidzonych Niemców nad Francją, jego przygnębienie nieoczekiwanie zamieniło się w marzenia o wielkości. Poddanie się Francji sprawiło, że krew w żyłach Włochów zaczęła krążyć szybciej i bez skrupułów zwrócili się ku sojusznikom, którymi jeszcze dzień wcześniej się brzydzili. Wielki hazardzista, w doskonałym humorze i pewny siebie, pisał radosne listy do generałów: „Gra jest wygrana i nie powinniśmy czekać, aż zakończy się punktami na naszą niekorzyść. Czy nie mam racji?”. Sławny kondotier pozwalał sobie na fanfaronady z przyjaciółmi: „Brytyjczycy są dobrze uzbrojeni, lecz brak im stanowczości i odwagi. Na pewno ich zwyciężymy”.

I w tym odzyskanym w sobie duchu muszkietera z Gaskonii Italo Balbo o piątej po południu 28 czerwca 1940 roku, w osiemnastym dniu wojny, poderwał do lotu z lotniska w Darnie swego S.79, potężną maszynę wojenną rozwijającą duże prędkości, dysponującą trzema karabinami maszynowymi i sporą autonomią, z kadłubem w kolorze ołowiu ozdobionym napisem: I-Manu od imienia jego żony Emanueli. Wyruszył na polowanie na brytyjskie pojazdy pancerne. Ten sam duch entuzjazmu wywołanego perspektywą zabawy podczas święta okrucieństwa, jakim jest wojna, skłonił go do zmiany w ostatnim momencie, już przy zapalonych silnikach, składu załogi samolotu. Oprócz drugiego pilota, mechanika i radiotelegrafisty, zabrał najwierniejszych mu ludzi, stojących u jego boku od heroicznych czasów lotów przez Atlantyk: bratanka Lina, szwagra Cina, Nella Quiliciego, piewcę jego wyczynów, oraz Carettiego i Brunellego, starych przyjaciół z Ferrary. W sumie pięciu pasażerów ściśniętych w ciasnej ciemnej przestrzeni pod garbem samolotu. Już w powietrzu dostał wiadomość o nalocie brytyjskich bombowców na Tobruk i powodowany tą samą co zawsze buńczucznością w jednej chwili zdecydował się zmienić kurs. Kapryśny i okrutny bóg wojny wskazał palcem swej niszczycielskiej ręki na lotnisko Ajn al-Ghazala, tam trzeba się było teraz śpieszyć.

Mając u boku bliźniaczy trzysilnikowiec pilotowany przez generała Porro, Italo Balbo dociera nad Tobruk parę chwil przed 17.30. Na błękitnym niebie nie ma ani śladu po dziewięciu brytyjskich samolotach, które dopiero co zbombardowały pas startowy. Zostały tylko słupy dymu, doskonale widoczne dzięki idealnie przejrzystemu powietrzu nawet z odległości 50 kilometrów. I to na nie pilot wojenny nakierowuje dziób swej maszyny. W nich zawiera się dla niego cały świat i tysiące lat historii ludzkości, tam powinien teraz być, między lejami po bombach, wśród płonących składów paliwa. Nie ma czasu na wykonanie pełnego okrążenia na wysokości 300 metrów przewidzianego w regulaminie, by umożliwić rozpoznanie. Musi wystarczyć wiadomość wysłana do radiotelegrafisty na lotnisku, który zresztą już potwierdził jej odbiór.

Zaciśnięte na drążku wprawne ręce Itala Balba ustalają kurs lotu, który powinien w ciągu kilku sekund doprowadzić go precyzyjnie nad pas lotniska. Wzrok pilota jest utkwiony w płomieniach.

Generał Porro, zbliżywszy swój samolot do maszyny marszałka, daje mu znaki, by zmienił kurs na południowy i ominął w ten sposób zbombardowany obszar, ale Balbo ich nie widzi.

Nie widzi, a może nawet nie chce widzieć, bo teraz jest wreszcie na nowo w pełni sobą, ma znów dwadzieścia lat, pałkę w garści i czyjąś głowę do rozbicia. Niedługo będzie mógł opowiadać o nowej przygodzie w jakimś barze lub burdelu. Teraz jest sam ze swoją porywczością i zuchwałością, przekonany o swoim farcie, nabrzmiały pychą, z ustami wykrzywionymi uśmiechem pogardy lotnika dla małych ludzików na dole, trzymających się ziemi. Teraz, upojony przestworzami, powrócił squadrysta.

Salwy artyleryjskie z nadbrzeżnych baterii obrony przeciwlotniczej i z krążownika San Giorgio zakotwiczonego w zatoce rozrywają bębenki w uszach. W ciągu kilku sekund karabiny maszynowe kalibru 20 mm wystrzeliwują tysiące naboi. Artylerzyści, oślepieni słońcem wiszącym nisko nad horyzontem i śmiertelnym strachem przed niepokonanym wrogiem, otworzyli ogień do wodza włoskich sił zbrojnych w Afryce Północnej.

Porro schodzi lotem ślizgowym tak nisko, jak to tylko możliwe, by znaleźć się poza ostrzałem. Ale Balbo nie. Na lewym skrzydle płoną zbiorniki paliwa, mimo to obniża wysokość powoli, trzymając się kursu na przekór tym durniom, którzy do niego strzelają.

Potem samolot staje w ogniu. Ciało rannego pilota odrzucone siłą pocisków na oparcie pociąga za sobą drążek sterowniczy. Teraz lotnik jest jak szmaciana lalka, stracił kontrolę nad sobą, drży silnie jak nigdy dotąd. A przecież nic nie czuje.

Jak to możliwe? Wierzył zawsze, że kiedy przyjdzie ta chwila, ból wyśle do niego nieomylny sygnał, myślał, że rana i ranny to jedno. Tymczasem właśnie teraz, gdy dotarł do kresu, gdy jego ramiona, nogi, serce drgają bezwolnie, każde z osobna jak w pijackim tańcu, odkrywa, że nigdy niczego nie rozumiał, że w swoim życiu oślepiony zachodzącym słońcem mylił się we wszystkim. Samolot pozbawiony kontroli nie uderza w ziemię po nurkowaniu, co pasowałoby do tragicznego finału, ale stopniowo traci wysokość w przedłużonej agonii, prawie szybując. Zostawia mu czas, żeby usłyszał przerażone krzyki przyjaciół uwięzionych w brzuchu maszyny, by dostrzegł na ziemi radość żołnierzy, którzy nie zdołali oddać ani jednego strzału do brytyjskich napastników, ale teraz mogą nareszcie wiwatować, nieświadomi, że właśnie zestrzelili swego dowódcę. Być może ma jeszcze nawet czas, by popatrzeć szeroko otwartymi oczami w otchłań ze świadomością, że choć nieubłagana, odwzajemni jego spojrzenie.

Ciało marszałka przestworzy będzie się palić przez całą noc we wraku rozbitego samolotu. Aby je stamtąd wydobyć, trzeba poczekać, aż zgaśnie ogień podsycany siedmioma tysiącami litrów paliwa. Potrwa to do rana i wtedy ze zmarłego zostanie tylko coś, co przypomina doszczętnie zwęglony kawałek drewna. Do ustalenia tożsamości poległego bohatera posłuży proteza dentystyczna znaleziona w popiele.

Benito Mussolini otrzyma wiadomość o śmierci Itala Balba w Alpignano, maleńkiej miejscowości niedaleko Małej Przełęczy Świętego Bernarda, gdzie dokonuje przeglądu oddziałów walczących w jego rozczarowującej bitwie o Alpy. Ci, którzy go przy tym widzieli, będą później opowiadać, że Duce nie okazał żadnej emocji. Zadzwonił za to od razu do generała Grazianiego z poleceniem, by zastąpił poległego, po czym kontynuował zgodnie z planem objazd górskich miejscowości bez znaczenia na przełęczach Moncenisio, Tenda aż do Mondovì. Naoczni świadkowie będą go wspominać jako rozmownego, pogodnego, opanowanego. Krótko mówiąc, był taki jak zawsze.

Mussolini wyśle jedynie prywatny, lecz bardzo formalny telegram do wdowy, publicznie nawet nie wspomni o człowieku, który bardziej niż ktokolwiek inny przyczynił się do narodzin faszyzmu. Pożegnanie towarzysza znacznej części życia przebiegnie właśnie tak, bez smutku i żalu.

Więcej – zostanie wydany rozkaz, by już o nim nie wspominać.

Italo Balbo został zestrzelony przez towarzyszy broni, ale jego imienia nie zapisze w księdze poległych wzruszona i litościwa ręka przyjaciela.------------------------------------------------------------------------

Francja składa broń i przestaje walczyć. Przywiodła ją do tego potęga państw Osi.

Teraz przyszedł wreszcie czas na Anglię i jej sojuszników. Włochy i Niemcy rzucą się na nich i ukarzą ich za upieranie się przy walce, która i tak wyznaczy raz na zawsze kres plutokratycznych demokracji.

Brytyjczycy, Egipcjanie, Arabowie z zachodnich pustyni zniewoleni przez przestępczy rząd londyński! Rzućcie broń, bo kto będzie stawiać opór, nie zazna wytchnienia.

Italo Balbo, odezwa wysłana za linię wroga, 18 czerwca 1940 r.

Nasze tankietki, uzbrojone jedynie w karabiny maszynowe, są w większości przestarzałe; karabiny maszynowe, w które są wyposażone angielskie samochody pancerne z łatwością dziurawią ich pancerze; my samochodów pancernych nie mamy, a pojazdy przeciwpancerne są przeważnie sprzętem zastępczym; do nowoczesnych na ogół nie mamy odpowiedniej amunicji. W ten sposób nasza walka jest starciem ciała z żelazem Czy teraz, gdy wojna we Francji zbliża się do końca, Niemcy nie mogliby nam dać z 50 swoich wspaniałych czołgów i tyle samo samochodów pancernych?

Italo Balbo, telegram do Pietra Badoglia, 20 czerwca 1940 r.

Sytuacja stopniowo się wyjaśnia . Twoim jedynym zadaniem jest stworzenie frontu na wschodzie . Skoncentruj wszystkie pojazdy na wschodzie. Zrób wszystko, żebyś był gotowy dnia 15. Daj mi potwierdzenie.

Pietro Badoglio, telegram wysłany, gdy Balbo był już w powietrzu nad Tobrukiem, 28 czerwca 1940 r.

The British Royal Air Force expresses its sympathy in the death of General Balbo – a great leader and gallant aviator, personally known to me, whom fate has placed on the other side.

Ulotka zrzucona przez angielskich lotników na włoskie terytorium w Cyrenajce,
podpisana przez Arthura Longmore’a, naczelnego dowódcę RAF-u na Bliskim Wschodzie, 30 czerwca 1940 r.

W niedzielę jadę do Ferrary na miesięcznicę śmierci Itala Balba. Wydano rozkaz, żeby już o nim nie mówić.

Emilio De Bono, jeden z kwadrumwirów z czasów Marszu na Rzym i generał Grupy Armii Południe,
Dziennik, 25 lipca 1940 r.Benito Mussolini

Lato 1940 r.

Rana się otworzyła. Znowu. Właśnie teraz.

Na dobrą sprawę nie ma się czemu dziwić. Wbrew powszechnemu przekonaniu blizny nie są naroślami nekrotycznymi, nie tworzy ich martwa tkanka, blizny są żywe, reagują na upływ czasu, na zmiany pór roku. Przede wszystkim zaś nigdy nie przestają krwawić.

Jest w bliznach coś fascynującego. Jakaś tajemna wiedza, zagadkowa pamięć krwi.

Ten mały kawałek włóknistej tkanki, skąpej, atroficznej, łysej, bezbarwnej i bezwonnej – bo tkanka bliznowata nie opala się, nie poci i nie porasta włosami – marny substytut zdrowej skóry wyrosły, by naprawić szkody wyrządzone przez odłamek granatu, który wybuchł w lutym 1917 roku, ponad dwadzieścia lat wcześniej, i to nawet nie na froncie, lecz na poligonie w wyniku błędu podczas ćwiczeń strzeleckich, budzi się z letargu teraz, w czasie następnej wojny, jakby chciał przypomnieć, że każdy skrzep jest tymczasowy, że żadne okaleczenie nigdy tak naprawdę się nie zagoi, że człowiek jest swoją raną.

Co nie znaczy, że to kolejne małe krwawienie wkrótce nie ustanie. Wojna – co do tego Duce nie ma żadnych wątpliwości – szybko się skończy. Potem powróci inna walka, pełzająca, mało intensywna, codzienna walka bez końca o to, by ludzie, jeśli już chcą się zabijać, robili to z poszanowaniem ustalonych z góry reguł. Powróci bezkrwawa rzeź nazywana polityką. I to będzie znowu jego czas.

Premier Churchill wzruszył rodaków, gdy oświadczył w Izbie Gmin, że Wielka Brytania nie da za wygraną, że Brytyjczycy będą walczyć na plażach i w miejscach lądowania desantów, będą walczyć wśród wzgórz, na polach i ulicach, że nigdy się nie poddadzą. Wprawdzie bitwa o Francję się skończyła, ale teraz zacznie się bitwa o Anglię. Piękne słowa, słowa inteligenta, jednego z tej bandy idiotów.

Prawda jest taka – i w tym ma rację Grandi, nieprzenikniony minister sprawiedliwości w jego rządzie, przewodniczący Izby Faszystowsko-Korporacyjnej, najbardziej wpływowy Włoch na ziemiach Albionu – że Anglicy długo nie wytrzymają, w ich żyłach nie płynie ta sama krew co u ich przodków, wspaniałych awanturników, zdobywców imperium. Są tylko sfatygowanymi potomkami pokoleń pławiących się w bogactwie, starszymi panami z parasolami. Co więcej, zostali już teraz sami. Niemcy z tą ich bezprecedensową metodą walki, w której precyzja miesza się z furią, najnowsza technologia z atawistycznym okrucieństwem, kultura z ludobójstwem, zdobyli Polskę w niecały miesiąc, Holandię w tydzień, Francję w sześć tygodni, do kapitulacji zmusili także Danię i Norwegię. Po udaniu się norweskiego króla Haakona VII na przymusowe wygnanie (wcześniej, zanim Anglicy ewakuowali go do Wielkiej Brytanii, chronił się z synem Olafem tygodniami w drewnianej chacie w skandynawskim lesie) i ucieczce królowej Wilhelminy Holenderskiej do Londynu, poddał się także król Belgii Leopold III. Podobne były losy innych krajów. Rumunia, do niedawna filofrancuska i dumna ze swej neutralności, podarła stare traktaty i oddała się pod protektorat Rzeszy. Koronowane głowy uginają się jedna po drugiej, stara Europa od Alp do Morza Północnego, od Karpat do Oceanu Atlantyckiego jest już niemiecka; Rosjanie czerpią korzyści z sojuszu z Hitlerem i zagarniają Finlandię, kraje bałtyckie i część Polski; Amerykanie, skoro nie interweniowali, gdy naziści maszerowali na Paryż, na pewno nie zrobią tego teraz, gdy na skutek inwazji na Wielką Brytanię Roosevelt będzie musiał się liczyć z izolacjonizmem swoich wyborców.

Nie, Anglia nie przetrwa zimy, jest osamotniona. On, Mussolini Benito, syn Alessandra, włożyłby za to rękę w ogień. Właściwie już to zrobił, gdy zdecydował się na ofensywę w Alpach. Hitler po zmiażdżeniu Francji, zaślepiony swoimi rasistowskimi teoriami, które każą mu wierzyć, że białe imperium Brytyjczyków porządkuje świat ras podrzędnych, przez miesiąc z uporem wyciągał do nich gałązkę pokoju, ale Churchill ugryzł rękę, w której ją trzymał, i rozwścieczony Führer rozkazał swym generałom przygotować desant. To kwestia tygodni, może nawet dni. Wojna szybko się skończy, co do tego nie ma wątpliwości. Przeciwnie – istnieje ryzyko, że skończy się za szybko.

Ta obawa – i żadna inna – towarzyszy Mussoliniemu latem 1940 roku: Duce się boi, że nagle nastanie pokój, że rana zabliźni się przedwcześnie. Jego strapieniem jest „potem”.

Podczas gdy wszyscy niczym dzieci przy zabawie ołowianymi żołnierzykami ekscytują się kalibrem armat i tonażem okrętów – a Hitler ma prawdziwą obsesję na punkcie szczegółów tego typu, zna na pamięć nawet symbole oddziałów rezerwowych – Benito Mussolini nie przestaje myśleć o powojniu, o tym co się wydarzy, kiedy już wszyscy złożą broń. To jego przekleństwo, dwuogniskowe spojrzenie, skłonność do spoglądania jednym okiem na scenę, drugim na widownię, sprawia, że gdy nadzoruje operacje wojskowe przeciwko wrogom, nie spuszcza wzroku z ruchów sojusznika, robi wszystko, by znać jego plany i mieć wpływ na wzajemne stosunki po zakończeniu walk. Hitler może sobie pozwolić na prowadzenie wojny napędzanej ideologiczną furią – rasa, Żydzi, tysiącletnia Rzesza – ale on musi być realistą, balansować tak, by utrzymać równowagę i korzystać z nadarzających się okazji. On, Benito Mussolini, jest jedynym prawdziwym strategiem Osi. Niezależnie od tego, ile gorzkich pigułek będzie jeszcze musiał przełknąć – a porażki w Alpach wciąż jeszcze nie umie strawić – w końcu i tak wszystko będzie zależało od niego, od jego politycznego kunsztu, który musi zastosować w tej dziecinadzie, jaką jest wojna generałów. Wojna generałów to głupawy sługa jego genialnej polityki, sługa o rękach splamionych krwią, ale zawsze tylko sługa, i to głupawy.

Polityka to gra dla dorosłych i tylko ona jest dla niego źródłem prawdziwej przyjemności i równocześnie dokuczliwego niepokoju.

Wie, że w kraju krążą pogłoski o jego schyłku, czyta raporty policyjne o tym, że ludzie szepczą:

– Nie jest już taki jak kiedyś.

– Nie jest w stanie zapanować nad sytuacją.

– Dał się wprowadzić w błąd co do gotowości bojowej.

– Jesteśmy zdani na łaskę Niemiec.

Ci, co rozpuszczają te pogłoski, to żałośni idioci uwiedzeni dźwiękiem fanfar i zgrzytem czołgowych gąsienic, nie rozumieją, że jego miłość do wojny była zawsze, od samego początku, miłością platoniczną.

Podjął walkę zbrojną z Francją tylko po to, by wziąć udział w negocjacjach pokojowych z pozycji zwycięzcy. Oni nie wiedzą, że przy zawieraniu rozejmu z Francuzami zrzekł się terytoriów należnych zwycięzcy tylko tymczasowo. Długa szczegółowa lista, zatwierdzona osobiście przez Hitlera, jest gotowa: Korsyka i Nicea, Malta, Tunis i być może część Algierii; wpływy w Egipcie, Sudanie, Palestynie, Syrii, Transjordanii, a także w Iraku i na wschodnim wybrzeżu południowej części Półwyspu Arabskiego łącznie z Adenem; i jeszcze Somalia francuska i brytyjska, wpływy w Jugosławii i Grecji. On czeka tylko na odpowiedni moment, by wystawić rachunek Francuzom i Anglikom. Ale ten moment nie powinien nadejść ani zbyt późno, ani zbyt wcześnie. Gdyby doszło do kapitulacji Francji, zanim wojska włoskie dotrą do Suezu lub wejdą na Bałkany, przy negocjacjach pokojowych Hitler uraczyłby go znowu miską soczewicy. Benito Mussolini, polityczny mózg Osi, nie upiera się przy konkretnych zdobyczach terytorialnych, przy tym czy innym skupisku lepianek na pustyni. On patrzy dalej. Widzi włoską dominację w regionie Morza Śródziemnego w przeciwwadze dla niemieckiej wszechwładzy na kontynencie, widzi Europę Wschodnią na powrót w sferze wpływów kultury łacińskiej, widzi nawet – jeśli dobrze wytęży wzrok – cień rzymskiego orła kładący się na krajach Bliskiego Wschodu, widzi, jak faszyzm rozprzestrzenia się aż po Tygrys i Eufrat i dalej, wzdłuż Kanału Sueskiego w kierunku Oceanu Indyjskiego.

Z tego powodu wysłuchuje i zachęca wszystkich, którzy snują plany podbojów. Generała Roattę, który chce się wedrzeć do Jugosławii, Ciana marzącego o swojej wojnie w Grecji, Ribbentropa, który w imieniu Hitlera odwodzi sojuszników od projektów bałkańskich i naciska, by skoncentrowali się na działaniach w północnej Afryce przeciwko Anglii. Nawet Szwajcaria w połowie lipca była brana pod uwagę jako potencjalny teatr działań wojennych – dowództwo wojskowe przedstawiło mu plan dokonania rozbioru tego państwa wspólnie z Niemcami. Generałowie – o tym wie także – nazywają go improwizatorem, oskarżają o to, że tworzy i cofa plany ofensywy z taką samą dezynwolturą, z jaką zamawia się kawę w barze, ale generałowie to banda głupców, żywe skamieliny, relikty minionej epoki. Nie rozumieją, że wojen nie wygrywa się za pomocą armat, ale ideologii, że zwycięstwo nie zależy od liczebności dywizji, ale od miażdżącej mocy woli i od umiejętności dostrzeżenia każdej szansy w nieuleczalnym chaosie świata. Trzeba pozostawać w stanie gotowości, wykorzystywać okazje, płynąć z nurtem. Zarówno w czasach pokojowych, jak wojennych. Na tym polega polityka. Na tym polega życie. Na niczym innym.------------------------------------------------------------------------

Chociaż wielkie obszary Europy i wiele państw o bogatej i chwalebnej historii wpadło lub może wpaść w szpony Gestapo i innych potwornych narzędzi nazistowskiej władzy, my nie damy za wygraną i nie wycofamy się. Będziemy walczyć we Francji, będziemy walczyć na morzach i oceanach, będziemy walczyć w powietrzu z coraz większym przekonaniem i wciąż rosnącą siłą, będziemy bronić naszej wyspy bez względu na koszty. Będziemy walczyć na plażach, będziemy walczyć w miejscach lądowania desantów, będziemy walczyć na polach i ulicach, będziemy walczyć wśród wzgórz, nigdy się nie poddamy.

Winston Churchill, przemówienie w Izbie Gmin, 4 czerwca 1940 r.

Mówię: „Nie przeszkadza nam, że wojna będzie krótka. Ale nie aż tak krótka, żebyśmy – przy wszystkich naszych wysiłkach – nie zdążyli odnieść znaczącego zwycięstwa w Afryce. Potrzebujemy jednoznacznego zwycięstwa”.

Mussolini: „Macie rację. Wkrótce wydam Grazianiemu rozkaz ataku, jak to zrobiłem przed marszem na Negele Boran . Doniesiono mi już, że 100 tysięcy Anglików stacjonujących teraz w Egipcie strasznie cierpi z powodu upałów i czerwonki. Zaczynają się załamywać . Boję się, że Graziani, który gardzi czarnymi, będzie się na nich wyżywał. A trzeba raczej celować w Anglików. Egipcjanie są zadowoleni, że mamy zastąpić Anglików; mówią, że mamy więcej serca”.

Z notatników Alberta Pirellego, przemysłowca i honorowego ministra pełnomocnego, 2 lipca 1940 r.

Trzeba zrozumieć, że rezultaty negocjacji pokojowych będą zależeć od procentów – kto więcej zdobył, więcej dostanie . To czas działania. Nasze siły są imponujące: ludzie, pojazdy pancerne, samoloty. Mamy do przebycia pustynię, to prawda. Ale na pustyni nie można stać, trzeba maszerować. Mamy wspaniałe lotnictwo. Wojsko lądowe jest świetnie uzbrojone. Wśród żołnierzy panuje wspaniały duch . Alpejczycy mają ten sam co zawsze pociąg do wina . Nie powinni pić. Trzeba jeść winogrona, jak ludzie robili zawsze, zanim Noe, Żyd, wpadł na pomysł, by je sfermentować.

Benito Mussolini na posiedzeniu Rady Ministrów, 10 sierpnia 1940 r.

Panuje straszny chaos, rządzą wszyscy oprócz najwyższego dowództwa. Rację ma zawsze ten, kto mówi ostatni. Plany strategiczne są zmieniane co krok z porażającą lekkością. Mówi się, że za dwa tygodnie musimy być gotowi do inwazji na Jugosławię lub że za osiem dni zaatakujemy Grecję od strony Albanii z taką samą dezynwolturą, z jaką zwykło się mówić: Napijmy się kawy. Duce nie ma pojęcia, co to znaczy przygotować się do wojny przeciwko temu czy innemu narodowi, na równinie czy w górach, latem czy zimą . Mamy 50–75 procent środków potrzebnych do wyposażenia jednostek, surowce są na wyczerpaniu, nie nadchodzą dostawy z innych źródeł niż nasze . Jeśli wojna szybko się nie skończy, może dojść do całkowitego załamania.

Generał Quirino Armellini, Dziennik wojenny, 15 sierpnia 1940 r.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij