Mąciciel - ebook
Mąciciel - ebook
W nie tak znowu dalekiej przyszłości piętnastoletni Jonasz znajduje w skrzynce wezwanie ostemplowane złowrogą pieczątką. Zabieg porządkowania głowy przez naświetlanie promieniami SIC – obecność obowiązkowa! Problem w tym, że Jonasz lubi swoją głowę taką, jaka jest. Ratunek przyjdzie z całkiem niespodziewanej strony. Pobyt w Amonie – supertajnym ośrodku dla takich jak on – okaże się wyzwaniem dla rozumu, próbą odwagi, szansą na dorośnięcie i pasmem wstrząsających odkryć. Czy po tym wszystkim, co mu się przytrafi, Jonasz nadal będzie tą samą osobą? Czy da się uciec z dystopii? Czy szczęśliwe życie w matrixie jest możliwe? Mąciciel to finezyjna powieść dla młodzieży, przy tym hymn na cześć wolnych umysłów oraz pierwszych nieśmiałych uczuć. Samodzielne myślenie staje się deficytem, czy jednak chcąc je chronić, możemy pozwolić komukolwiek innemu brać je pod opiekę? Katarzyna Wasilkowska
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-826-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Chyba jeszcze nie wszyscy są, co? – Pani Tarkkonen rozejrzała się pytająco. – Mori jest?
Wysoka, czarnowłosa dziewczyna mościła się w jednej z kapsuł niedaleko drzwi i najwyraźniej nie usłyszała.
– Ja proponuję głosować – mruknął siedzący obok naburmuszony chłopak o azjatyckich rysach. – Kto jest za tym, że Mori jest?
– Dziękuję, Guang – ucięła kwaśno pani Tarkkonen. – Ty w każdym razie widzę, że jesteś. To kogo brakuje?
Przez chwilę sunęła wzrokiem od twarzy do twarzy, sprawdzając w myślach listę obecności. Nives, Yulduz, Amadu, Scott, Tengfei, Kaia, Magnus.
– A Jonasz gdzie?
Rozległ się szmer poruszonych kapsuł, kiedy wszyscy naraz zaczęli się rozglądać. Kilka par ramion podjechało do góry, skrzyżowały się zdziwione spojrzenia.
– Na śniadaniu był – ostrożnie powiedziała rudowłosa Nives.
Jej wąski nosek drgnął, jakby zwietrzył sensację.
– Był, nie? – wezwała koleżeństwo na świadków.
– No raczej! – Kto jak kto, ale Yulduz mogła coś na ten temat powiedzieć. Siedziała dokładnie naprzeciwko, kiedy trącony przez Jonasza kubek przewrócił się na obrus. Nie zdążyła odskoczyć i wszystko miała mokre. Szczęście w nieszczęściu, że herbata była już letnia.
– I co? – dopytywała pani Tarkkonen. – Źle się czuł? Mówił coś, że go nie będzie?
– Nie mówił, ale wyglądał na zdenerwowanego – oceniła Nives.
Guang uważał, że to wcale nie były nerwy, tylko skutek barbarzyńsko wczesnych pobudek, jakimi ich katowano w Amonie. Pani Tarkkonen puściła jego zrzędzenie mimo uszu.
– A po śniadaniu? – spytała.
Po śniadaniu widział Jonasza tylko Scott.
– W pokoju był – przypominał sobie. – Brał rzeczy do mycia zębów.
Ktoś zażartował, że Jonasz pewnie zatrzasnął się w ubikacji, i niektórzy zachichotali, ale bez szczególnego przekonania. Spóźnienie na zajęcia mogło mieć oczywiście jakieś całkiem przyziemne przyczyny, ale w Amonie panowało pewnego rodzaju przeczulenie na punkcie tajemniczych zniknięć. Wprawdzie od historii z Katinką minęło już sporo czasu i nic podobnego więcej się nie zdarzyło, ale skoro Katinkę jednak wtedy dopadli, trudno było tak zupełnie przestać o tym myśleć. Od tamtej pory wprowadzono, rzecz jasna, szereg zabezpieczeń i teraz teoretycznie nikomu już nic nie groziło. Mimo to jednak każde nietypowe zdarzenie było jak wrzucony do wody kamyk, który podrywa z mulistego dna osady niepokoju.
– Amadu, skarbie, skoczyłbyś do pokoju i sprawdził, co się z nim dzieje, dobrze? – poprosiła pani Tarkkonen.
Chudy jak szczapa Amadu przewrócił oczami, co przy jego prawie czarnej twarzy wyglądało szczególnie wyraziście, ale w końcu podniósł się z miejsca.
– Idę – mruknął i rozhuśtanym krokiem ruszył do wyjścia.
Nacisnął klamkę, pchnął. Napotkawszy opór, skrzywił się z rezygnacją.
– No tak. Nie wszystkie drzwi otwierają się tak samo.
To było jedno z mott Amonu. Amadu pomyślał z przekąsem, że przynajmniej te same mogłyby się za każdym razem otwierać jednakowo. Przy drugiej próbie pociągnął zamiast pchać, ale też bez powodzenia. Choć nie widział dziurki od klucza, gdzieś musiał być zamek. Spróbował przesunąć drzwi w bok, podnieść, użyć więcej siły – nic nie pomagało. Spojrzał bezradnie na panią Tarkkonen, a ta uśmiechnęła się przepraszająco.
– Na większość pytań nie znamy odpowiedzi, Amadu. – Następne motto.
W końcu ktoś zauważył plastikową kostkę z włącznikiem jak do światła ukrytą w kącie parapetu. Siedzący najbliżej Tengfei podszedł i nacisnął, ale Amadu nadal nie mógł sobie poradzić. Spróbowali więc wciskać i pchać na trzy cztery. Kiedy i to nic nie dało, ktoś wymyślił, że może obie rzeczy musi zrobić ta sama osoba.
– Mam się rozciągnąć na dziesięć metrów? – zdenerwował się Amadu, a jakiś życzliwy głos poradził:
– Obetnij sobie rękę i daj komuś, niech wciśnie.
Na szczęście, zanim do tego doszło, Kaia postanowiła sprawdzić, jak mocno włącznik trzyma się parapetu. Nie trzymał się ani trochę. Niosąc go w stronę wyjścia, miała bardzo zadowoloną minę. Zmieszany Amadu wdusił przycisk i jednocześnie naparł na drzwi. Tym razem rzeczywiście posłusznie się otworzyły.
– I to ma być kreatywne? – burczał, wychodząc na korytarz.
Pani Tarkkonen uśmiechnęła się wesoło i pomachała mu na pożegnanie. Kiedy zniknął, poprawiła się na miękkim siedzisku i z animuszem zatarła ręce.
– No dobrze, to kto dzisiaj mąci? – Rozejrzała się pytająco.
Ni to jęk, ni westchnienie dobiegło z kapsuły pucołowatego chłopaka o oczach schowanych pod nawisem jasnych włosów i nosie z dziurkami skierowanymi niemal na wprost.
– Ty, Magnus? Świetnie. Mąć. Słuchamy.
Magnus przez chwilę się krygował, ale kiedy już zaczął, poszło mu całkiem żwawo:
– No dobra, to uważajcie. Zadam wam coś takiego. Wyobraźcie sobie, że są dwie wajchy, nie? Takie dźwignie. Ktoś wam przystawia pistolet do głowy i każe za jedną pociągnąć. Pytacie, co się wtedy stanie, to wam mówią, że jedna to jest wajcha ratunkowa, a druga niszczycielska. Która jest która, oczywiście nie wiadomo. Jak pociągnięcie za ratunkową, to w jednej sekundzie znikną wszystkie kłopoty z klimatem. Koniec smogu, susz, huraganów, wymierania gatunków, rozumiecie. Ale jak pociągnięcie za drugą, spowodujecie, że równo za sto lat Ziemia rozpadnie się na kawałki.
– A jak obie pociągniemy? – upewniła się Mori.
– Obu się nie da.
– A jak żadnej?
– To wtedy ze światem stanie się to, co i tak ma się stać bez żadnych wajch. Ale nie zapominajcie, że wam grożą pistoletem. Ciągniecie czy nie?
– Oczywiście, że ciągnę – Guang wzruszył ramionami. – Szansa jest pół na pół, a za sto lat i tak mnie już nie będzie.
– A twoje dzieci? – napadła na niego Yulduz. – Tylko o sobie myślisz?
– Ja nie mam dzieci.
– A jak będziesz miał?
– Zresztą, jak nic nie zrobię, to się tak czy siak do tego czasu usmażymy na skwarki – przekonywał Guang.
– O, przepraszam! – Scott pokręcił głową. – Tego nie wiemy. Trzeba by najpierw sprawdzić, co mówią naukowcy.
– A co mówią?
– Trzeba by sprawdzić.
– Ja bym jednak nie pociągnęła – powiedziała Mori. – Nie chciałabym mieć całego świata na sumieniu.
– I tak byś miała – uważał Magnus. – Czy ciągniesz, czy nie ciągniesz, podejmujesz jakąś decyzję. Więc jesteś odpowiedzialna.
– Jak, cholercia, odpowiedzialna, skoro jej kazali? – żachnął się Guang.
– Nie zawsze musimy robić to, co… – Magnus nie dokończył, bo z hukiem otworzyły się drzwi.
Amadu stał w progu ze stężałą twarzą i patrzył przed siebie szeroko otwartymi oczami.
– Co się stało, Amadu? – Pani Tarkkonen wyprostowała się nerwowo.
– Nie ma go! – wykrztusił. – Szukałem wszędzie! Zniknął!
MÓZG KOCHMANA
Stefan Karczyk, dyrektor Poradni Leczenia Trudności w Nauce, był mężczyzną postawnym, pleczystym, o ruchach powolnych, lecz płynnych, podkreślających godność urzędu i oszczędnie czerpiących z zapasów energii potrzebnej na chwile szczególnej doniosłości. Tym straszniejsze były nagłe grzmotnięcia pięścią w stół, pulsowanie żyłki na podgolonej skroni i wilgoć na lekko zarośniętym podgardlu.
Teraz jednak, za biurkiem, w godzinach urzędowania jego odrobinę nalana twarz była życzliwie zatroskana, usta niesymetrycznie wykrzywione w wyrozumiałym uśmiechu, oczy mądrze zamglone, a szeroki, spłaszczony nos i czoło pod odrobinę zawadiacką grzywką łagodnie wygładzone. Dzień pracy zbliżał się do półmetka. Mimo letniego skwaru nie zdążył jeszcze zmęczyć, a już przyniósł satysfakcję. Dyrektor lubił czwartki. Przez resztę tygodnia trudził się głównie zarządzaniem, bezpośrednią obsługę pacjentów pozostawiając asystentom. W czwartki jednak robił sobie przerwę od dyrektorowania i sam siebie wyznaczał do dyżuru przy lampie.
– Lubię kontakt z młodzieżą – tłumaczył współpracownikom.
Kiedy więc w drzwiach gabinetu stawał kolejny wystraszony delikwent skierowany do niego z powodu kłopotów z nauką, dyrektor Karczyk uśmiechał się i pytał:
– A co to znowu za mina? Pani Aniela cię pogryzła?
Pani Aniela, sekretarka poradni, urzędowała w pokoju, przez który trzeba było przejść, żeby dostać się do gabinetu. Żelazną ręką trzymała tam porządek i kierowała ruchem pacjentów. Nieprzypadkowo jej miejsce pracy żartobliwie nazywano „wartownią”. Oczywiście jeszcze się nie zdarzyło, żeby kogokolwiek ugryzła, ale dyrektor Karczyk uważał, że nic tak nie rozładowuje stresu, jak dobry dowcip na powitanie. Po takim przełamaniu lodów sadzał nieboraka na krzesełku przed biurkiem i osobiście rozwiewał jego obawy, wyjaśniając lecznicze działanie promieni SIC.
– Powiedzmy, że twoja sytuacja na razie wygląda tak – mawiał z zatroskaną miną.
Bambusowym wskaźnikiem celował przy tym w zawieszoną na ścianie kolorową planszę przedstawiającą umeblowany pokój we wnętrzu ludzkiej głowy. Panował tam, delikatnie mówiąc, nieporządek – poprzewracane krzesła, stół z oderwaną nogą, pod łóżkiem niedojedzone kawałki pizzy. Z sufitu na powykręcanym kablu zwisała goła żarówka, a z brudnych okien postrzępione zasłony. Za podpis służyło słowo „PRZED”.
– Ale…! – Wzniesiony palec Karczyka zwiastował niespodziankę. – Mogło być znacznie gorzej. Mogłeś trafić do dentysty!
Kiedy żart wybrzmiał, dyrektor ciągnął w tym samym tonie:
– U nas, co prawda, też jest fotel, ale ja, w przeciwieństwie do stomatologa, po zabiegu nie mogę wprost z niego spędzić pacjentów. Tak sobie chwalą wygodę i miłą atmosferę! Leżysz sobie, proszę ja ciebie, wygodnie jak na jakiejś rajskiej plaży, z buzią wystawioną do naszej poczciwej lampy, a promyczki SIC po prostu robią swoje. Kiedy od nas wychodzisz, twoja sytuacja wygląda – o tak.
Mówiąc to, stukał kijkiem w drugą planszę, z dużym napisem „PO”, przedstawiającą tę samą umeblowaną głowę, ale tym razem jak z katalogu projektanta wnętrz – każdy sprzęt nowiutki i na swoim miejscu, na podłodze idealny porządek, za czystym oknem wesołe słoneczko.
– I co? Nie lepiej? – pytał retorycznie.
– A to nie jest niebezpieczne? – szeptał nieśmiało pacjent, ale czuło się, że to już ostatki niepokoju.
Dyrektor zawsze w takich wypadkach poważniał i niskim, spokojnym głosem przekonywał:
– Rozumiem twoje obawy, młody człowieku, ale, wierz mi, jesteś naprawdę w dobrych rękach. Pomogliśmy setkom podobnych do ciebie.
Tego dnia już siedmioro z tych setek wyszło spod lampy Stefana Karczyka. Teraz, otarłszy chustką pot z czoła, dyrektor wziął z biurka ósmą teczkę i wprawnym ruchem rozwiązał sznurek. Ze zdjęcia w aktach spojrzała na niego para podejrzliwe zmrużonych oczu, nie do końca widocznych pod refleksami światła na okrągłych szkłach okularów. Na wąskim nosie chłopaka, nieco zbyt małym w stosunku do reszty owalnej twarzy, druciane oprawki wydawały się ogromne. Krótkie szarobrązowe włosy niczym sierść obrastały górną część głowy, ani trochę nie zmieniając jej kształtu, który przypominałby pękate jajo wielkiego ptaka, gdyby nie mięsista broda doklejona jakby w drugim etapie. Duże usta, odrobinę ściągnięte w poważnym namyśle, sprawiały wrażenie nienawykłych do śmiechu.
– Kurowski Jonasz, lat piętnaście – półgłosem przeczytał dyrektor Karczyk.
Sądząc z dokumentacji, przypadek był typowy. Nieumiejętność właściwej oceny postaw, rozmywanie sądów, mnożenie wątpliwości, nieufność wobec przyswajanej wiedzy, wrogość wobec systemu edukacji – trudno o bardziej oczywiste objawy zmącenia.
Do papierów dołączono fotografię dokumentującą akt wandalizmu, którego dopuścił się Kurowski Jonasz na terenie Szkoły Podstawowej numer 75 imienia Barw Narodowych w Warszawie. Na zdjęciu widać było rysunek wykonany przez niego na ścianie szkolnego korytarza. Przedstawiał mniej więcej okrągłe koło wyposażone w uszy, usta, nos i oczy oraz ledwo widoczną kropkę nad tymi ostatnimi. Do kropki prowadziła strzałka z podpisem „Mózg Kochmana”.
Dyrektor Karczyk przez chwilę jeszcze przeglądał zawartość teczki, po czym cmoknął przez zęby i zasmucony pokręcił głową.
– Pani Anielo! – zawołał przez uchylone drzwi wartowni. – Proszę wezwać Kurowskiego Jonasza!
PO KTÓREJ STRONIE STOISZ?
Do Mirosława Kochmana, nauczyciela historii i patriotyzmu, Jonasz miał żal za zrujnowanie mu życia. Było w tym sporo przesady, co nie zmienia faktu, że zadra tkwiła głęboko i uwierała boleśnie. Sprawa dotyczyła Narodowej Olimpiady Historyczno-Patriotycznej. Jonasz wiązał z nią duże nadzieje. Liczył bowiem, że dzięki niej uda mu się dostać do liceum wejściem dla VIP-ów – z pominięciem kłopotliwych egzaminów.
Do etapu szkolnego przygotował się naprawdę starannie. Daty znał prawie wszystkie. Dowódców, liczebność wojsk i nazwy formacji wymienił niemalże bezbłędnie. Wskazał na mapie Śląsk, Prusy Wschodnie i Wołyń.
Najbardziej rozbawiło go polecenie numer trzynaście w bloku pytań zatytułowanym _Zadania na myślenie_. Prawdę mówiąc, było tak banalnie proste, że rozwiązując je, czuło się dreszcz zażenowania.
_Zadanie 13. Uzupełnij zdania odpowiednimi określeniami z podanej niżej listy, tak aby właściwie scharakteryzować strony walczące w bitwie pod Cedynią._
Niemcy _byli ..............., ............... i ..............._
Polacy _byli ..............., ............... i ..............._
patriotyczni_,_ dzielni_,_ chciwi, zdradzieccy, szlachetni, brutalni
I coś takiego dali na olimpiadzie? – jęknął w duchu Jonasz, wpisując słowa w luki.
Kiedy następnego dnia pan Kochman wyjął z teczki plik kartek, żeby odczytać nazwiska zakwalifikowanych do drugiego etapu, Jonasz dosyć spokojnie czekał na swoją kolej.
– W etapie szkolnym III Narodowej Olimpiady Historyczno-Patriotycznej – wstępny akapit Kochman wymruczał pod nosem, połykając niektóre sylaby – udział wzięło dziesięcioro uczestników. Próg kwalifikacji do etapu drugiego wynosił osiemdziesiąt trzy punkty. Wymaganą liczbę punktów osiągnęli… – tu już Jonaszowi zrobiło się trochę cieplej. – Kurpińska Michalina, punktów dziewięćdziesiąt dwa. – Po klasie przeszedł wieloznaczny szmer. – I Siedlarczyk Szymon, punktów osiemdziesiąt siedem.
Pan Kochman odłożył plik kartek na biurko i wyjął z teczki podręcznik hispatu.
– Na dzisiejszej lekcji zajmiemy się…
– A ja? – wyrwało się Jonaszowi mimo ściśniętego gardła.
Nauczyciel skrzywił się kwaśno.
– Osiemdziesiąt dwa punkty, Kurowski – powiedział z pretensją w głosie.
– Osiemdziesiąt dwa? Jednego punktu zabrakło? Może pan czegoś nie policzył?
Kochman gniewnie poruszył nozdrzami.
– Ty mnie, Kurowski, nie denerwuj. Tu nie w liczeniu problem, tylko w tym, co ty masz w głowie. Polacy pod Cedynią byli chciwi, zdradzieccy i brutalni, tak? Czy ty w ogóle myślisz, Kurowski?
Klasa zachichotała, a Jonasz poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.
– Jak to? Polacy… zdradzieccy…? Przecież tak nie napisałem.
– No to kto napisał? Krasnoludki? – Pan Kochman wygrzebał z pliku kartek test Jonasza i popukał palcem w zadanie numer trzynaście.
Jonasz podszedł do biurka, zerknął i krew powróciła na twarz chlupoczącą falą. Parę sekund minęło, zanim uwierzył w to, co widzi:
Niemcy _byli patriotyczni, dzielni i szlachetni._
Polacy _byli chciwi, zdradzieccy i brutalni._
Tak było napisane i za nic nie chciało być inaczej – pomyłka tak ewidentnie wynikająca z nieuwagi, że tylko ktoś wyjątkowo nieżyczliwy mógłby ją wziąć za prawdziwy błąd. Jest więcej niż prawdopodobne, że gdyby Jonasz zdecydował się na metodę pokornego cielęcia, wytargowałby jakoś ten brakujący punkcik.
„Proszę pana – gdyby powiedział. – Przecież widać, że się przedługopisiłem – gdyby zażartował. – Przecież dobrze pogrupowałem, tylko nie trafiłem w linijki” – gdyby wyjaśnił.
W końcu nauczyciele lubią mieć wielu olimpijczyków.
Trudno powiedzieć, co strzeliło Jonaszowi do głowy, żeby spróbować innej taktyki. Może duma i nieumiejętność przyznania się do błędu? Dość że zamiast odwołać się do wyrozumiałości sprawdzającego, on postanowił się wykłócić.
– Moim zdaniem jeden punkt to tu się jednak należy – powiedział. – Za „dzielni” w pierwszym zdaniu. W końcu Niemcy też mogli być trochę dzielni, prawda?
– Czy ty, Kurowski, jesteś daltonistą? – spytał historyk. – Odróżniasz czerwony od niebieskiego?
– Ale przecież nie mówię, że całkiem dzielni – bronił się Jonasz. – Powiedziałem: trochę dzielni. Jak wygrywać, to lepiej z dzielnymi, prawda? Większa satysfakcja.
W Kochmanie, sądząc po wybrzuszeniu szczęk i szybkości oddychania, zaszła gwałtowna reakcja termiczna. Prawie zabulgotał i prawie zadymił.
– Satysfakcja? – wykrztusił z taką miną, jakby wypluwał robaczywą śliwkę. – Czy ty w ogóle nie czujesz niestosowności tego słowa? Tu nie chodzi o jakiś mecz. Chodzi o losy narodu! Satysfakcja! Na tym właśnie polega problem, Kurowski. Tacy właśnie jesteście! Satysfakcja! Tylko o to wam chodzi. Ma być fajnie, ma być przyjemnie. A ojczyzna? A patriotyzm?
– Ale… – bąknął przestraszony Jonasz.
– Trochę dzielni! – Kochman za bardzo się już rozgrzał, żeby tak łatwo dać sobie przerwać. – Pewnie też trochę szlachetni, co? I trochę patriotyczni? A obozy koncentracyjne były trochę słuszne, tak? Pacyfikacja powstania warszawskiego trochę potrzebna?
– Ale ja wcale…
– Siadaj, Kurowski, i wybij sobie z głowy olimpiady! Najpierw musisz sobie uporządkować w głowie podstawowe rzeczy! Odpowiedzieć na najprostsze pytania. Kim jesteś? Po której stronie stoisz?
– Jak mam stać, skoro mam siadać? – odburknął Jonasz i dostał uwagę w elektronicznym dzienniku.
Do tej pory Jonasz nigdy nie zastanawiał się, po której stronie stoi. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, że w ogóle są jakieś strony. Teraz przynajmniej wiedział – stał po tej drugiej niż Kochman.
Z upływem dni i tygodni wywietrzał żal po utraconej szansie, wyparowała złość, wyleciał z głowy fakt, że wcale nie chciał napisać tego, co napisał – zostało przekonanie, że niesłusznie odmówiono mu racji. Stoję po stronie prawdy – odpowiedziałby pewnie, gdyby spytano go jeszcze raz.
Co ciekawe, od czasu, kiedy Jonasz po raz pierwszy starł się z nauczycielem hispatu, znaczenie tego przedmiotu wyraźnie w jego oczach urosło. Czy było to autentyczne zainteresowanie, czy prywatna wojenka z nielubianym Kochmanem, można mieć wątpliwości. Tak czy inaczej, efekt był taki, że w głowie Jonasza zaczęły się pojawiać nigdy tam wcześniej nie widywane pytania.
– Czy u Niemców w książkach też Niemcy są na czerwono, a Polacy na niebiesko? – zapytał kiedyś zupełnie nie w związku z tematem.
Wytrącony z wątku pan Kochman obrzucił go wtedy niechętnym spojrzeniem, podejrzewając, że to kolejna z coraz częstszych ostatnio zaczepek, i powiedział cierpko:
– Nie zdziwiłbym się, gdyby u nich było odwrotnie. Oni nie lubią Polaków.
To, co w efekcie tej wymiany zdań zaszło w umyśle Jonasza, specjaliści z Poradni Leczenia Trudności w Nauce określają jako NNP – Niepowstrzymane Namnażanie Pytań. Polega ono na tym, że odpowiedź na zadane pytanie zamiast poczucia, że wie się, co się chciało wiedzieć, podsuwa pytającemu dziesięć kolejnych pytań. Każde z nich rodzi dziesięć następnych i jeszcze dziesięć następnych, aż w końcu nieszczęśnik, który początkowo myślał, że do pełni wiedzy brakuje mu tylko jednej odpowiedzi, zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę brakuje ich tysiąc. To wywołuje umysłowy niepokój i często utrudnia realizację programu.
„Nie lubią Polaków” – usłyszał Jonasz i zaczęło się namnażanie. A my ich piszemy na czerwono, bo ich nie lubimy, czy dlatego, że są źli? A czy zawsze byli źli? A czy gdybym przypadkowo urodził się Niemcem, to też bym się pisał na czerwono? A czy mają szanse zasłużyć na pisanie na niebiesko? A dobry Niemiec to w jakim kolorze? A zły Polak? A Papuasi? A Marsjanie?
Nie miał odtąd łatwo z Jonaszem nauczyciel hispatu. Po jednej z takich rozmów, wyprowadzony z równowagi, rozbawił klasę stwierdzeniem:
– Ja myślę, Kurowski, że tobie toby się przydała mała sesja pod lampą.
Pomazanie świeżo odmalowanej ściany korytarza na drugim piętrze nie było może ze strony Jonasza reakcją najdojrzalszą, ale z całą pewnością płynącą z głębi serca.
NIGDZIE NIE IDĘ!
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_