- promocja
- W empik go
Macie dziś szczęście - ebook
Macie dziś szczęście - ebook
Ewa i Jędrzej prowadzą telewizyjny program Macie dziś szczęście, w którym pomagają potrzebującym. Chociaż audycja bije rekordy oglądalności, duet prowadzących poza ekranem nie darzy się sympatią i ciepłymi uczuciami. Nastawiona na sukces kobieta zmaga się z problemem, który odkrywa Jędrzej. On sam również nie jest bez skaz.
Losy podróżujących po całym kraju dziennikarzy przeplatają się z historiami kolejnych bohaterów Macie dziś szczęście. Miłość, rodzinne dramaty i życiowe wybory sprawiają, że Ewa i Jędrzej zaczynają spoglądać na życie z innej perspektywy.
W telewizyjnym świecie i blasku fleszy wszystko jest na pokaz. Ale co dzieje się, gdy gasną kamery? I czy emocje da się wyłączyć równie łatwo?
Lidia Liszewska i Robert Kornacki jak zawsze piszą o miłości i pokazują, że z każdym, nawet największym problemem można sobie poradzić jeśli otaczają nas życzliwi ludzie, wierzący w szczerość, zaufanie i dobrą wolę.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67093-51-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Namiętność, intymność, zobowiązanie. Właśnie tych trzech składników brakowało Halinie Matczak, by mogła choć trochę poczuć, że jej życie to coś więcej niż tylko książki i biblioteka, w której pracuje. A tak zwykle wyglądał jej dzień – od rana mała salka szumnie nazywana czytelnią i upchane pod ścianami regały pełne szkolnych lektur, podręczników i z rzadka kupowanych wydawniczych nowości. Potem powrót do mieszkanka, z tym zastrzeżeniem, że „mieszkanko” to nie sympatyczne określenie przytulnego kąta, a dość wierne odwzorowanie przysługującego jej metrażu. Pokój z kuchnią, mała toaleta, korytarz współdzielony z sąsiadami. Choć stawała na rzęsach, by oswoić tę przestrzeń, to nie było się do czego spieszyć po robocie...
Doskwierające poczucie osamotnienia stało się wręcz namacalne, a już na pewno nieznośne, kiedy po przypadkowej lekturze artykułu na temat jednej z prac Roberta Sternberga mogła przyczyny swojej samotności precyzyjnie zdiagnozować i nazwać. Amerykański psychiatra, wziąwszy na tapet miłość, podał jej trzy nieodzowne składniki. To właśnie pasja, bliskość i podjęta decyzja. Trzeba jeszcze pamiętać, że każde z nich ulega zmianom w trakcie trwania związku. W ostatnim związku Haliny nie było żadnego z powyższych, może oprócz decyzji o poważnej zmianie, skutkującej jego zakończeniem. To tyle, co mogłaby powiedzieć o mądrościach uczonych Amerykanów. Nie miałaby jednak nic przeciwko temu, by swoje życie odmienić i nadać mu ciekawszych barw. Poznać mężczyznę, który przypomni jej to, o czym powoli zapominała. Może nie wszystko stracone – pocieszała się, spędzając samotnie kolejny wieczór. Może jeszcze...
Rozmyślania, podsycane aromatem świeżo zaparzonej mieszanki owocowych herbat, przerwał dzwonek do drzwi. Otworzyła po chwili, ale w progu nie stanął – no nie, to byłoby przegięcie, upomniała samą siebie – przystojny nieznajomy, a całkiem dobrze jej znana Beata spod czwórki. „Zawsze to coś”, uśmiechnęła się w myślach Halina, wpuszczając kobietę do środka.
– Jak się cieszę, że cię zastałam – zaczęła przybyła bez powitania. – Nie przeszkadzam?
– Cześć. Nie przeszkadzasz. – Matczak zrobiła jej miejsce w wąskim korytarzyku udającym przedpokój. – Piję herbatę.
– To dobrze! – oceniła Beata. – To znaczy, nie konkretnie, że herbatę, ale że nie przeszkadzam. Telewizor mi się popsuł.
– Oj, coś poważnego? – Gospodyni wyglądała na szczerze zafrasowaną. – Ale zaraz... jeśli myślisz, że zadzwonię do Andrzeja, by go naprawił, to nie ma mowy!
Andrzej to właśnie ten osobnik, który nijak nie mógł zmieścić się w miłosnej koncepcji Roberta Sternberga, za to doskonale radził sobie z wszelkiego rodzaju naprawami i remontami. Beacie naprawił już lodówkę, więc jeśli ona myśli, że i teraz...
– Nie, nie! – zaprzeczyła szybko sąsiadka. – Nawet bym nie śmiała. Chciałabym tylko obejrzeć u ciebie program.
– A, to co innego! A jaki? – zapytała dla porządku Halina.
– Macie dziś szczęście.
– Tak? Nic o tym nie wiem. – Matczak wyglądała na zaskoczoną. – I czemu mówisz o mnie w liczbie mnogiej?
– Ja pieprzę, to tytuł taki jest, Macie dziś szczęście, audycja w NTV.
Halina kiwnęła głową na znak, że chyba już wie, o co chodzi, i zniknęła w kuchni.
– Herbaty czy kawy?
– A narób mi takiej dobrej kapucziny – powiedziała Beata. – Napiję się, pooglądamy, zupełnie jak te psiapsiółki z GoggleBoxa.
– Znowu nie wiem, co do mnie mówisz! – dobiegło z sąsiedniego pomieszczenia.
– Dobra, już dobra! Pospiesz się, bo za kilka minut się zacznie.
Kiedy Halina wróciła z kuchni, niosąc filiżankę przykrytą aromatyczną pianką, jej sąsiadka siedziała już przed telewizorem. Z aprobatą wyrażoną przyjaznym skinieniem głowy przyjęła kawę, nie pogardziła też podanym ciastkiem.
– Macie dziś szczęście! – powiedziała z pełnymi ustami. – To mój ulubiony program. Widziałaś?
– Rzadko oglądam telewizję...
– Wiem, wiem, ty tylko te książki – przerwała jej Beata bez skrępowania. – Ale raz na jakiś czas byś włączyła to pudło i popatrzyła, jak ludzie żyją. W realu, nie na papierze!
– Przecież tam nie ma prawdziwego życia – zaprotestowała gospodyni.
– Zaraz zobaczysz i sama się przekonasz – padło w odpowiedzi.
Matczak wzruszyła ramionami z powątpiewaniem, ale posłusznie usiadła w fotelu obok. Fotele zawsze muszą być dwa, mówiła jej babka. Tak na wszelki wypadek. Gdyby tak jeszcze w tym obok zalegał ktoś z męskim imieniem, a nie Beata...
– Słuchaj, ten program prowadzi taka babeczka z facetem i oni pomagają ludziom.
– W jaki sposób?
– No wiesz, jeżdżą po Polsce, wyszukują ludzi w potrzebie i starają się pomóc.
– I stąd tytuł: Macie dziś szczęście? – domyśliła się Halina.
– Bingo! – Beata upiła kolejny łyk, po czym odstawiła filiżankę na stolik. – Dobra ta kapuczina.
– Cieszę się.
– Co ty tam wiesz o cieszeniu! – Jej rozmówczyni machnęła lekceważąco ręką. – Zaraz zobaczysz, jak się ludzie potrafią cieszyć. Kuźwa, żeby tak do mnie ktoś kiedyś tak powiedział.
„I do mnie też”, zgodziła się w myślach Halina. „Ja też chcę mieć, kuźwa, trochę szczęścia!”CZĘŚĆ PIERWSZA
Przyjemny półmrok spowijał hotelowe lobby, w którym Ewa Małecka postanowiła poczekać na kolację. Zarówno ona, jak i cała telewizyjna ekipa mieli za sobą kilka godzin pracy w pełnym słońcu. Nie można było jej w żaden sposób porównać do znoju, w którym zwykle uwijali się bohaterowie prowadzonego przez nią programu, ale... Bieganie przez cały dzień w podkreślającym figurę kostiumie, niezliczone duble, a przede wszystkim konieczność przebywania w bliskim kontakcie z Jędrzejem Zasadą, jej telewizyjnym partnerem, sprawiły, że po powrocie do hotelu po prostu zapadła w miękką sofę i zamknęła oczy.
– Nie idziesz do pokoju? – zapytał ktoś z ekipy, odbierając klucze z recepcji, ale dziennikarka machnęła tylko ręką w odpowiedzi i nawet nie spojrzała w jego kierunku.
Pewnie, że powinna pójść na górę, wziąć kąpiel – najlepiej długą i z bąbelkami. I może tak nawet zrobi, ale... dopiero za chwilę, zdecydowała.
Z ulgą zsunęła skórzane szpilki od Blahnika, obiecując sobie, że przy następnym sezonie Macie dziś szczęście zmieni kompletnie image, przedkładając może jakieś przyjemne casualowe rozwiązania nad seksowne, ale morderczo niewygodne kostiumy i buty na obcasie.
„Jeśli będzie jeszcze jakiś sezon”, pomyślała, rejestrując jednocześnie nieprzyjemny ucisk w okolicy żołądka. Ostatnio w pracy nie wiodło jej się najlepiej...
Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu z duszą na ramieniu wjeżdżała windą na trzecie piętro siedziby NTV, największej prywatnej telewizji w kraju. Pracowała w niej od kilkunastu lat, przeżywając przez ten czas zarówno wzloty, jak i upadki. Prowadziła programy w stacji matce, miała kilka formatów na kanałach tematycznych, od czasu do czasu jakiś paparazzi pstryknął jej fotkę, która była później pożywką dla komentujących celebrycką otoczkę w internecie. Lubiła swoje życie, ale wiedziała też, że wizyta, na którą otrzymała zaproszenie, nie upłynie w serdecznej atmosferze. A od ostatecznego pożegnania z anteną dzieli ją naprawdę niewiele. Wszystko przez jeden nadprogramowy drink.
– Gnojek... – wysyczała.
– Nie przesadzasz? – Musiała się zamyślić, bo Edmund Kiszczak, dyrektor programowy stacji, wyrósł tuż obok niej jakby spod ziemi. – Mogłabyś demonstrować mniejszą niechęć do właściciela stacji. Aż tak nie lubisz starego?
– Oj, Mundi, nie mam nastroju do żartów! – Odpowiedziała na jego mrugnięcie okiem cichym westchnieniem. – Nie mówię przecież o prezesie. Duża afera jest?
– Ktoś się poskarżył, ktoś chce wycofać reklamę, wiesz, jak jest – odpowiedział wymijająco. – Winny musi być, a ty się o to sama prosiłaś, prawda?
– Jasne! – burknęła i przyspieszyła kroku. Od wind do gabinetu właściciela NTV było nie więcej niż kilkanaście metrów.
– Panie przodem. – Kiszczak uchylił drzwi do gabinetu i ustąpił jej miejsca. Małecka weszła do środka jak na ścięcie.
„Mogło być zupełnie inaczej”, skarciła się w myślach. Po prostu wieczorem wypiła za dużo, w efekcie zaspała i na nagranie rozmowy z właścicielem jednej z wiodących firm farmaceutycznych dotarła spóźniona. To nie był akademicki kwadrans, który dałoby się wytłumaczyć. Zresztą – musiała to uczciwie przyznać – jeśli ktoś buduje biznesowe imperium od zera, oczekuje od innych czegoś więcej niż minimum przyzwoitości. Jej spóźnienie, ale też lekko wczorajszy wygląd, był w najwyższym stopniu nieprofesjonalny.
A kiedy pojawiła się w końcu w siedzibie Bio-leku, Jędrzej Zasada w milczeniu wskazał jej ręką kąt wielkiego holu. Ekipa techniczna pakowała w nim ostatnie sprzęty, natomiast fotel przygotowany wcześniej dla niej stał na uboczu obwieszony stertą kabli. Została przedstawiona właścicielowi firmy i prawie jednocześnie pożegnana, zanim zdążyła uspokoić oddech. Z tamtego dnia pamięta jedynie żal i wściekłość, nie tylko na siebie. Wypowiedziane wtedy przez Zasadę spokojnym tonem słowa: „Być może właśnie uratowałem ci dupę, Ewa”, wracały do niej jak zwielokrotnione echo zbierającej się burzy, i to burzy z piorunami.
Jędrzej Zasada był dość pryncypialny, co z jednej strony zapewniało dziennikarzowi szacunek środowiska i przychylność widzów, z drugiej skutkowało tym, że wśród bliskich współpracowników mężczyzna nie miał zbyt wielu przyjaciół.
Na nieszczęście Małeckiej właściciel gabinetu na trzecim piętrze był pokrewną duszą Zasady. Chyba jedyną w całym budynku telewizji. I najwyraźniej obaj panowie mieli okazję w ostatnim tygodniu do wymiany poglądów.
Ewa czuła przez skórę, że za chwilę usłyszy pierwszy grzmot. „Co za menda”, przeleciało jej jeszcze raz przez głowę, a później przestąpiła próg. Tuż za nią wsunął się Edmund Kiszczak, zamykając jednocześnie drzwi.
– Mamy problemy, pani Ewo – padło w ramach powitania. Andrzej Cichosz, właściciel telewizji, patrzył na nią surowo, więc przez chwilę poczuła się jak uczennica w liceum. – Jeden z panią i drugi... w zasadzie to przez panią.
– Pozwól, Andrzeju, że... – próbował interweniować Kiszczak, ale umilkł pod naporem wzroku szefa.
– Edmundzie, nie tym razem! – To był zdecydowany komunikat, który w zasadzie zamykał dyskusję. Cichosz wwiercał się w nią wzrokiem. – Pani Małecka nie potrzebuje adwokata. Czy się mylę?
– Nie, nie potrzebuję – przyznała. – Jeśli jednak mogę wyjaśnić, to...
– Proszę, mamy dziś dla pani naprawdę dużo czasu.
Tamto spotkanie należało do tych dyscyplinujących i wyszła z niego na miękkich nogach. Miała świadomość, że jeszcze jeden podobny numer i pożegna się ze stacją. Nie, nie zwolnią jej z dnia na dzień, załatwią to w białych rękawiczkach. Przy zmianie ramówki okaże się, że jej formaty spadną, a w zamian dostanie jakieś bzdety w paśmie w środku nocy. I wtedy odejdzie sama. Nie chciała tego. Nie da nikomu takiej satysfakcji, a już na pewno nie temu... – zagryzła usta – Zasadzie.
Od owego feralnego zdarzenia pilnowała się bardzo. Obiecała sobie: żadnych imprez na mieście. Spać kładła się wcześniej niż dzieci sąsiadów, zaś alkohol oglądała tylko na regale osiedlowego hipermarketu. Ale dziś, kiedy hotelowa sofa kusiła ją swą miękkością, praca była już skończona, nic nie stało na przeszkodzie, żeby dać sobie dyspensę. Tyle że jeśli nie poprzestanie na jednym kieliszku, a znając siebie była pewna, że na jednym się nie skończy, może mieć problem z dotarciem na kolejny plan zdjęciowy.
Zazgrzytała zębami na wspomnienie dyrektorskiego „dywaniku”.
Ochota na drinka nie minęła, ale widok redakcyjnego kolegi zbliżającego się do hotelowego lobby zredukował ją prawie do zera. Udając, że poprawia makijaż, poczekała, aż Zasada minie kanapę, na której siedziała. Dopiero kiedy mężczyzna zniknął we wnętrzu restauracyjnej sali, schowała kosmetyki do torebki i wstała, podnosząc jednocześnie szpilki z podłogi. Boso ruszyła przez hol. W korytarzu czuć jeszcze było zapach wody kolońskiej, jakiej użył dziennikarz. Miał gust, musiała to przyznać. Aromat wyszarpnął z niej jakąś nutkę tkliwości, ale już chwilę później zagłuszył ją głód, któremu bez skrępowania pozwoliła dojść do głosu. Wybrała stolik w kącie sali, licząc na to, że nikt się dziś do niej nie dosiądzie.
Zasada poświęcił na kolację tylko tyle czasu, ile było niezbędne. Chyba jako jedyny z ekipy dostał pokój z widokiem na gęsty sosnowy zagajnik, który niemal wciskał mu się do środka.
Otworzył szeroko oba skrzydła balkonowych drzwi, żeby przesycone żywicznym aromatem powietrze wypełniło wnętrze pomieszczenia. Wyszedł na zewnątrz. Tarasowe deski skrzypnęły cicho. Drewno było przyjemnie ciepłe, oddawało energię nagromadzoną w ciągu całego dnia. Pomyślał, że jeśli te ostatnie podrygi wiosny miały zapowiadać nadchodzące lato, to ci, którym tropikalne temperatury zwiastowały same kłopoty, musieli z dużym niepokojem spoglądać w niebo. Tylko patrzeć, jak sine burzowe fronty, które prędzej czy później zaczną gnębić ledwo oddychającą teraz ziemię, przyniosą ze sobą zniszczenie zamiast ulgi.
Kilka sosnowych igieł przykleiło mu się do gołych stóp. Kłujące gałęzie były tak blisko, że gdyby miał ochotę na udekorowanie nimi pokoju, wystarczyłoby tylko wyciągnąć rękę.
Usytuowanie pokoju gwarantowało mu spokój i ciszę. Po lewej miał ścianę budynku oddzielającą go od frontu pensjonatu, przed sobą las, który od tej strony zdawał się obejmować posesję, z prawej drzewa prawie całkowicie zasłaniały mu widok na staw i ogród – dwie główne atrakcje dla gości.
Gdzieś w dolnej części zagajnika śpiewał słowik szary, tak jakby od tego koncertu zależało całe jego życie. Gdyby nie Lidka, która lubiła powtarzać, że w swoim poprzednim wcieleniu była gatunkiem pierzastego drobiazgu z rodziny muchołówkowatych, pewnie jeszcze długo byłby przekonany, że słyszy kilka ptaków, a nie jednego. W ciszy wieczoru wyszukane, wypieszczone trele wybijały się na pierwszy plan ze szmerów, szelestów i pohukiwań, stapiając się w jedno z czerniejącym szybko otoczeniem.
Mieszkać na odludziu i żyć zgodnie z rytmem natury. To było największe marzenie kobiety, która była jego marzeniem. Ideał, z którym jadł, kochał się, poznawał świat przez najszczęśliwsze pięć lat swojego życia, czyli dokładnie tyle, ile trwało jego małżeństwo.
Kiedy żona powiedziała mu, że chce rozwodu, był pewien, że żartuje. Podejrzewał, że na lekarskich dyżurach, w których regularnie się gubił, próbując ogarnąć własne, poznała kogoś, a on, wpatrzony w nią jak sztubak, niefrasobliwie przeoczył chwilę, gdy zaczął się ich koniec. Prawda okazała się dla niego dużo bardziej niezrozumiała. Lidka nie zarzucała mu niczego. Ściągał brwi, ponieważ on mógł powiedzieć to samo o niej. Stwierdziła tylko, że skończyło się między nimi coś, co ją uskrzydlało, i że chce odejść, zanim ich miłość porwie się na strzępy. Na wielokrotnie zadawane żonie pytanie, co w ich małżeństwie zrobił nie tak, odpowiadała że nic, że robił wszystko tak jak trzeba i dla niej, i dla córki.
Po wyprowadzce obu zamienił się w emocjonalny słup soli, z którego jeszcze przez kilka lat sypały się tylko nieprzespane noce. W głuchym mieszkaniu szukał zapachu Lidki i Marysi i prawie oszalał, gdy któregoś dnia go nie znalazł. Kiedy jego była już żona wróciła z córką z rocznego kontraktu w Norwegii, w pierwszej chwili ominęła go wzrokiem wśród czekających na lotnisku. Prawie z dnia na dzień z szatyna zmienił się w szpakowatego...
Dla dobra córki zamieszkali w tej samej dzielnicy. Lidka zrezygnowała z prywatnej praktyki lekarskiej i znalazła pracę bliżej domu. On świadomie odrzucał propozycje, które kradły mu resztki prywatnego czasu, oboje zaś rozplanowywali swoje dyżury staranniej niż kiedykolwiek. W każdym z mieszkań przygotowali dziewczynce jej własny pokój. Sam z siebie postarał się nawet o kota, żeby mała miała u niego czułości w bród. Szkolne korytarze wydeptywał nie rzadziej niż koledzy z klasy Marysi, plan zajęć córki i nazwiska nauczycieli znał na pamięć, imiona jej przyjaciół również. Jeśli tylko dziewczynka miała takie życzenie, spędzał z nią każdą wolną chwilę...
Nowej miłości nie szukał. Pielęgnował tę rodzicielską i zadowalał się cielesną, nie dogrzebując się w kolejnych relacjach drugiego dna. Był przekonany, że każda następna będzie tylko namiastką pasji, która połączyła go z Lidką. Nie zamierzał dusić w sobie wiary w tę swoją prawdę, a ta jeszcze długo po rozwodzie pozbawiała go spokojnego oddechu. Dotleniał się przy dziecku i w pracy, obydwu aktywnościom poświęcając cały swój czas. Z premedytacją wypełniał szczelnie swój grafik, tak by chwil na myślenie o uczuciach miał jak najmniej.
Chwilę wcześniej zakończył rozmowę telefoniczną z siedemnastoletnią Marią. Umówili się na ten moment już z samego rana, dlatego skrócił sobie czas przeznaczony na kolację do minimum. Zanim wyszedł z jadalni, spokojnie wysłuchał kilku uwag o jego celowej alienacji, które zresztą puścił mimo uszu. Przed nikim nie musiał się tłumaczyć, jak zamierza spędzić resztę wieczoru. Nie pierwszy raz zresztą docierały do niego komentarze, że jest nudziarzem roku i grubo ciosanym kołkiem. Miał to gdzieś. Nie byli mu potrzebni do szczęścia ludzie, którzy męczyli się w jego obecności. Sam również omijał towarzystwo, z którym nie było mu po drodze. Z ludźmi miał trochę jak z książkami: odkładał na bok te nic niewnoszące do jego życia, pozycje perełki trzymał zawsze w zasięgu wzroku. Może i był nudziarzem roku, ale szczęściarzem w relacji ojciec–córka na pewno. Wszystko inne miało dla Jędrzeja Zasady znaczenie drugorzędne.
Od dawna planowali z córką zmotoryzowaną marszrutę po nadmorskich kurortach w drugiej połowie wakacji. Jak co roku, miał to być czas tylko dla nich, więc wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Doświadczał rodzicielstwa tylko raz, ale od dawna zdawał sobie sprawę, że dzieci chowa się dla świata, nie dla siebie, i że ten świat coraz natarczywiej wzywa ku sobie jego latorośl. Naturalne było, by tego głosu w żaden sposób nie zagłuszać, ale pomóc dziewczynie wysłyszeć w nim temat przewodni. Wspólna podróż miała być ku temu idealną okazją.
Musiał jeszcze tylko na chwilę spiąć pośladki i dokończyć sezon Macie dziś szczęście na najwyższych obrotach, czyli tak jak lubił: dokładnie i w maksymalnym skupieniu, tak żeby oglądając zmontowany materiał, nie chciał już niczego w nim zmieniać. Na razie szło jak po maśle, przynajmniej na planie programu. Ekipa, z którą pracował kolejny rok, działała jak dobrze naoliwiona maszyna. Jeśli cokolwiek psuło jej szyki w trakcie zadania, to pogoda albo nieprzewidywalność ludzkich nastrojów tam, gdzie empatia przegrywała z zawiścią, małostkowością albo zwyczajnie – ze strachem o jutro. Ale i tak był w swoim żywiole, a każda godzina przed kamerą kurczyła się do kilku minut, podczas których liczył się bohater, jego historia i widz. Potrafił to wszystko ograć na tyle, by jego pozycja, jako gospodarza audycji, od lat pozostawała niezagrożona.
Czas poza telewizyjnym kadrem miał nieco mniej przyjemną temperaturę.
Zauważył unik swojej współprowadzącej, gdy mijał kobietę w drodze do jadalni.
Zastanawiał się, ile czasu zajmie Małeckiej uzmysłowienie sobie, że on, Jędrzej Zasada, nie jest jej wrogiem, i że potencjał, który według niego dziennikarka marnuje, jest większy, niż wydaje się jej samej. Był cierpliwy i całkowicie pewien słuszności swojej decyzji, która skierowała jego kroki do gabinetu szefa stacji, nakazując opowiedzieć o potknięciu koleżanki. Jak również przekonany, że któregoś dnia cenzurowana podziękuje mu za ten donos, nawet jeśli zrobi to tylko przed sobą. Obserwując, jak Ewa Małecka walczy o siebie, wiedział, że jej stuprocentowy powrót na telewizyjną antenę jest tylko kwestią czasu.
Z tak złożonym charakterem mierzył się po raz pierwszy. Uzmysłowił to sobie, gdy niedługo po wizycie dziennikarki na trzecim piętrze ich macierzystej stacji znowu stanął z Małecką ramię w ramię przed kamerą. Nie zaskoczyły go wtedy pioruny w spojrzeniu kobiety, miotane, by spalić go na popiół, ale determinacja i profesjonalizm, za którymi koleżanka skutecznie ukryła swoją słabość. Zaimponowała mu wówczas. Po raz kolejny zresztą, bo od dawna uważał ją za jedną z niewielu dziennikarek stworzonych do tego zajęcia. Niemniej, gdyby w tym momencie próbował powiedzieć jej o tym, ryzykowałby przegryzienie aorty. Cenił sobie życie z jego blaskami włącznie, więc od cieni trzymał się chwilowo z daleka. Wystarczało mu, że jako współprowadząca, była właściwym człowiekiem na właściwym miejscu i że jeżeli Małeckiej ta robota nadal sprawiała tyle satysfakcji i radości co jemu, to w zasadzie wszystko miało ręce i nogi. W zasadzie, bo...
Rozmyślania przerwało mu niezbyt głośne pukanie do drzwi.
Oderwał plecy od ciepłej ściany budynku. Na zewnętrznym parapecie położył paczkę papierosów, której nie zdążył otworzyć. Wchodząc do środka, zerknął na swoje odbicie w szybie balkonowego okna.
Kiedy Lidka odeszła, zaniedbał mnóstwo spraw, a ostatnią osobą, o której wtedy myślał, był fryzjer. Sam nie znosił artystycznego nieładu na głowie, zresztą o cały swój image dbał wręcz przesadnie, ale po wyprowadzce żony i córki krótką, wymuskaną fryzurę zastąpiły lekko rozchełstane fale, do których wyjątkowo szybko się przyzwyczaił. O dziwo, gęste pasma siwych włosów, które stały się wówczas jeszcze bardziej widoczne, nie tylko nie postarzyły go, ale dodały jego twarzy charakteru, co zdążyli odnotować zarówno widzowie, jak i większość jego kolegów z pracy. Nawet gdyby odsetek tych ostatnich nie stanowiły kobiety, zostałby przy nowym looku na dłużej; całkiem nieźle pasował do jego sylwetki, której coraz dalej było do młodzieńczej lekkości. Nigdy nie był szczupły, lepiej charakteryzowało go określenie: dobrze zbudowany, ale dziś, patrząc na siebie, musiał uczciwie przyznać, że gdyby zgubił parę kilo, nikomu by to nie zaszkodziło. Wciągnął lekko brzuch, zapinając przy tym guziki koszuli, którą jeszcze chwilę temu zamierzał zdjąć.
Przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi.
– Uważam, że przy kolacji nie wyczerpaliśmy tematu.
– A to ciekawe. – Zasada uśmiechnął się pod nosem, wpuszczając do pokoju zgrabną trzydziestoletnią brunetkę, która musiała zaliczyć już wieczorną toaletę. Pachniała kwiatową świeżością i nie wyglądała na kogoś, kto marzy tylko o tym, by przyłożyć głowę do poduszki. – Naprawdę chcesz w tym ziemskim raju rozmawiać o handlu żywym towarem?
– Jeśli już jesteśmy przy ofercie kupna-sprzedaży... – wizażystka weszła do środka, poczekała, aż gospodarz zamknie za nią drzwi, po czym oparła się o nie – ...to z radością przehandlowałabym swoją duszę, żebyś tylko poszeptał mi dziś do ucha, o czymkolwiek.
Zbliżył usta do ucha kobiety i delikatnie przygryzł płatek.
Oboje byli pewni, że słowa są w tej chwili zbędne.
***
Jan Borzęcki przedzierał się przez leśną gęstwinę, bez trudu torując sobie drogę wśród przyciasno posadzonych młodych świerków. To było jego naturalne środowisko; spacer jakiejkolwiek innej osoby przypominałby tu zapewne ostrożny chód ślepca, badającego laską przestrzeń przed sobą, zanim zdecyduje się na postawienie kolejnego kroku. Doświadczony leśnik po prostu odgarniał elastyczne gałązki, starając się nie robić przy tym niepotrzebnego hałasu. Zdawał sobie sprawę, że nocna próba wytropienia kłusowników tym razem nie przyniesie efektu w postaci bezpośredniej konfrontacji, nie musiał więc dłużej zachowywać nadmiernych środków ostrożności. Dniało, promienie słoneczne coraz bezczelniej zapuszczały się do leśnej ostoi, ale Borzęcki nie dostrzegł nigdzie żywego ducha. Niemniej, jako człowiek lasu, szanował spokój prawowitych mieszkańców kniei i po prostu starał im się nie narzucać. To on był tu gościem, chociaż formalnie odpowiadał za porządek, a powagę jego urzędu podkreślał służbowy sztucer, zwisający teraz z ramienia mężczyzny. „Pomagać, nie przeszkadzać” – motto leśniczego wygrawerowane było na kolbie.
„Z tą strzelbą wyglądasz jak Gajowy Marucha!” Poprawiając broń, przypomniał sobie, jak śmiała się z niego Jola. Uwielbiali przesiadywać na werandzie w czasie, kiedy radiowa Trójka emitowała słuchowisko Kocham pana, panie Sułku. Kiedy usłyszeli o Gajowym, jasne było, że to przezwisko przylgnie do Jana na długo. Tak się nie stało.
Borzęcki przystanął na moment, bo wspomnienie zmarłej żony wytrąciło go z rytmu. Jola nie przeżyła porodu ich córki, zostawiając go z noworodkiem i starszym, siedmioletnim wówczas Mateuszem. Dla surowego, czującego się dobrze w dzikich ostępach mężczyzny był to skok na głęboką wodę. Na biegu uczył się od nowa bycia nie tylko opiekunem lasu i leśnych stworów, ale i własnego potomstwa. Dał radę, choć łatwo nie było. Po ośmiu latach dziura w jego sercu jeszcze się nie zabliźniła, za to dzieci kochał nad życie. Zwłaszcza Martę, w każdym jej geście i uśmiechu widział swoją żonę. Mała była udaną kopią Joli.
Ruszył przed siebie wolno, z uwagą sprawdzając, gdzie stawia stopy. Nie udało mu się wytropić kłusowników, ale w czasie marszruty podniósł już kilka pułapek na zwierzynę, sprytnie zakamuflowanych w leśnym runie. Bez złości, ale z uporem ciął specjalnymi nożycami druciane sidła, które jakiś amator dziczyzny rozstawił na przesmyku. Gość znał się na rzeczy, bo pętle ze stalowych linek ukryte były starannie, choć w miejscach, które leśniczy wytypował od razu. Znalazł je wszystkie, więc zające tym razem nie posłużą za podstawę pasztetu. Jan nie tracił jednak czujności, bo kłusownicy mogli przecież zostawić jakąś niespodziankę i dla grubszego zwierza, dlatego ostrożnie rozgarniał podejrzane zwały liści i mchu długim, sękatym kijem. Wystrugał mu go Mateusz, z dumą obnosząc się z podarowanym mu przez ojca szwajcarskim scyzorykiem. Kozik w sprawnych rękach piętnastolatka przeistaczał się w prawdziwe stolarskie narzędzie, czego kostur sprezentowany ojcu był najlepszym przykładem. Korzystając teraz z niego, Jan przesuwał się w kierunku duktu, który zaprowadzi go prosto do domu.
Muszę przyspieszyć, mruknął, nie patrząc nawet na zegarek. Jego wewnętrzny, biologiczny czasomierz pracował bez zarzutu, sygnalizując, że powinien już kończyć patrol. Borzęcki uśmiechnął się na myśl o spoczywających głęboko w jego kieszeni kartach pamięci fotopułapek, jakie rozmieścił w różnych punktach lasu. Wcale nie dążył do bezpośredniej konfrontacji z kłusującymi tu ludźmi, nocna wyprawa nie miała na celu siłowego rozwiązania. Tym bardziej że był sam – w takim przypadku mogłoby to przypominać bardziej misję samobójczą, a nie zwykły rekonesans. Teraz wystarczy, że na nośnikach osadzonych sprytnie wśród gałęzi aparatów utrwaliły się ich twarze. Taki materiał dowodowy nada się dla policji i sądu, polskie prawo dość rygorystycznie reguluje łowieckie przepisy. Borzęcki bał się tylko, choć z tą myślą powoli już się oswajał, że w „jego” lesie kłusuje któryś z sąsiadów. Miał swoje podejrzenia, widział więcej niż dawał po sobie poznać, zwłaszcza kiedy w gospodzie „U Michała” przy niektórych stolikach milkły rozmowy, gdy siadał przy barze. Kłusować musiał ktoś stąd, ktoś, kogo doskonale znał. Do tej pory pozostawał nieuchwytny, teraz, dzięki fotopułapkom, mogło się to zmienić.
– Oby! – powiedział głośno i jednym susem przesadził zwalony pień drzewa, zalegający przy ścieżce. Otrzepał spodnie, uważnie lustrując ich materiał; było za wcześnie na kleszcze, choć media już alarmowały o pladze pajęczaków. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebował, to przyniesienie ze sobą jakiegoś cholerstwa do domu. Zajęty oględzinami, nie zauważył męskiej postaci kryjącej się kilkadziesiąt metrów dalej. Nocą obecność tego obserwatora zdradzić mógłby żarzący się papieros, teraz jednak mężczyzna czuł się bezkarny. Splunął na widok nożyc przy tobołku na plecach Borzęckiego, jakby domyślał się, do czego były używane.
– Skurwysyn! – podsumował krótko i cofnął się w głąb lasu, przygniatając czubkiem buta rzucony wcześniej niedopałek. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął podniszczony telefon i wszedł w tryb pisania wiadomości. Wybrał adresata i wystukał krótką wiadomość: Mamy problem z leśnym dziadkiem. – A my nie lubimy problemów – dorzucił jeszcze szeptem i schował komórkę. – Oj, nie lubimy.
***
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------