Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Macki Schrödingera - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Macki Schrödingera - ebook

Fantasmagoryczna przygoda w klimacie Lovecrafta!

Trójka znajomych w wyniku anomalii czasoprzestrzennej zostanie wpleciona w wir wydarzeń, który umieści ich w samym środku polskiego piekiełka, w centrum świata nauki, polityki i "byznesu".

Wcześniej zwykli, przeciętni ludzie, w wyniku czasoprzestrzennego pomieszania z poplątaniem, stają się czołowymi naukowcami, którzy celowo wprowadzeni zostają w arkana wielkiego świata nauki i polityki, gdzie, o dziwo, odnajdują się coraz mniej po omacku, coraz bardziej rozumiejąc pisany dla nich scenariusz – i raz po raz obnażają absurdy świata, w którym się znaleźli.

Oddajmy jednak głos samemu Autorowi:

Twórczość Lovecrafta – to inspiracja czy coś więcej?

Oj, zdecydowanie więcej. W maju 1984 roku po przeczytaniu jej przeżyłem rodzaj załamania. Zacząłem się najzwyczajniej bać. Wyobraźnia, uruchomiona przez trigger o nazwie Cthulhu podsuwała mi gotowe obrazy z powieści. Za oknem śpiewały lelki kozodoje (one nie gniazdują w Olsztynie…), w lesie widziałem Czarną Kozę, a w Łynie płynęły ciała potworów. Po głowie, zaprzątniętej wtedy pracą magisterską z dziedziny separacji gryki, w miejsce opisu ruchu nasiona gryki na taśmie gumowej za pomocą rachunku różniczkowego, weszły obrazy z powieści. Nigdy wcześniej żadna z przeczytanych powieści, nawet Piknik na skraju drogi Strugackich, nie zrobiła na mnie tak piorunującego wrażenia. Upłynął czas. Siła rażenia Lovecrafta nieco zmniejszyła się, ale fascynacja pozostała. Fenomen Lovecrafta i jego kultu Cthulhu polega chyba na pewnej prostocie oddziaływania i uruchamianiu ukrytych głęboko strachów i obaw, zepchniętych do podświadomości, przykrytych racjonalizmem, ale ciągle pulsujących i próbujących wydobyć się na powierzchnię. Ja wtedy, w maju 1984 roku, irracjonalnie się bałem. To było silne, dojmujące uczucie, z którym zupełnie nie wiedziałem, co robić, ale miałem wrażenie, że ono we mnie już siedziało wcześniej.

Czym jest książka Macki Schrödingera – dla kogo jest – a kto broń Boże niech po nią nie sięga!!! (?)

Macki Schrödingera to ostrzeżenie. Głupcy, których ludzie wybierają do tzw. władzy, po przekroczeniu Rubikonu potwierdzenia, że zostali wybrani, nagle dostają ze swojego nieba impuls, który czyni ich wszechmądrymi. W rzeczywistości zawsze byli, są i pozostaną głupcami ignorantami, pasożytami, ale mają w ręku narzędzia, które sami im dajemy, aparat przymusu, oraz aparat prawodawczy. I wiedząc to, mogą dowolnie łamać wszystko, łącznie z prawami fizyki, bo ich, wybrańców, one nie dotyczą. I gdyby to tylko jeszcze robili na własny użytek, a nawet niech pozdychają, kilku głupców mniej na świecie. Oni, niestety, to robią kosztem mojego bezpieczeństwa, mojego zdrowia i w końcu życia. Ta książka jest też o przyjaźni. Takiej wiecznej przyjaźni . Takiej prawdziwej, będącej dziś, w nastawionym na zysk i karierę świecie, czymś wyjątkowym. I jest rozpaczliwym wołaniem o szacunek dla jajogłowych. To oni, nie politycy, ten świat pchają do przodu. To oni, nie politycy wydzierają naturze tajemnice. Politycy najwyżej starają się je później przerobić na kolejny, jeszcze bardziej śmiercionośny rodzaj broni, jeszcze bardziej zafajdalając świat, na którym żyją. Chciałem też, żeby była również hołdem dla kobiet, które w powieści są PARTNERKAMI facetów, zawsze na równych zasadach. Bo tylko takie uporządkowanie świata może go ocalić przed nieuchronną zagładą, w którą wpędzą nas w końcu ci durnie i ignoranci, nienasyceni w żądzy władzy. Ja zresztą bardzo dużo miejsca w powieściach poświęcam kobietom. Może dlatego nie idzie mi zupełnie Czarodziejska góra Thomasa Manna, pisana przez faceta z punktu widzenia faceta?

Pełna treść rozmowy z Wiktorem Hajdenrajchem dostępna na stronie internetowej wydawnictwa. Zapraszamy do lektury!

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65185-59-4
Rozmiar pliku: 461 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autora

W MAJU 1984 ROKU, po przeczytaniu książki Zew Cthulhu Lovecrafta, przeżyłem rodzaj załamania. Zacząłem się najzwyczajniej bać. Wyobraźnia, uruchomiona przez trigger o nazwie Cthulhu, podsuwała mi gotowe obrazy z powieści. Za oknem śpiewały lelki kozodoje (one nie gniazdują w Olsztynie...), w lesie widziałem Czarną Kozę, a Łyną płynęły ciała potworów. Po głowie, zaprzątniętej wtedy pracą magisterską z dziedziny separacji gryki, w miejsce opisu ruchu nasiona na taśmie gumowej za pomocą rachunku różniczkowego, weszły obrazy z powieści. Nigdy wcześniej żadna z przeczytanych książek, nawet Piknik na skraju drogi Strugackich, nie wywarła na mnie tak piorunującego wrażenia. Upłynął czas. Siła rażenia Lovecrafta nieco zmalała, ale fascynacja pozostała.

Fenomen Lovecrafta i jego kultu Cthulhu polega chyba na pewnej prostocie oddziaływania i uruchamianiu ukrytych głęboko strachów i obaw, zepchniętych do podświadomości, przykrytych racjonalizmem, ale ciągle pulsujących i próbujących wydobyć się na powierzchnię. Ja wtedy, w maju 1984 roku, irracjonalnie się bałem. To było silne, dojmujące uczucie, z którym zupełnie nie wiedziałem, co robić, ale miałem wrażenie, że siedziało we mnie już wcześniej.

Chciałem też, żeby ta książka była hołdem dla kobiet, które w powieści są PARTNERKAMI facetów, zawsze na równych zasadach. Bo tylko takie uporządkowanie świata może go ocalić przed nieuchronną zagładą, w którą wpędzą nas w końcu ci durnie i ignoranci, nienasyceni żądzą władzy.

M acki Schrödingera to ostrzeżenie. Głupcy, których ludzie wybierają do tak zwanej „władzy”, po przekroczeniu Rubikonu potwierdzenia, że zostali wybrani, nagle dostają ze swojego osobliwego nieba impuls, który w ich własnych oczach czyni ich wszechmądrymi. W rzeczywistości zawsze byli, są i pozostaną głupcami, ignorantami, pasożytami, ale mają w ręku narzędzia, które sami im dajemy: aparat przymusu oraz aparat prawodawczy. I doskonale o tym wiedząc, mogą dowolnie łamać wszelkie reguły, łącznie z prawami fizyki, bo ich, „wybrańców”, one nie dotyczą. I gdyby robili to jedynie na własny użytek, to nawet niech pozdychają, kilku głupców mniej na świecie. Oni, niestety, robią to kosztem mojego bezpieczeństwa, mojego zdrowia i w końcu życia.I. Preludium.

SIEDZĘ ZAMKNIĘTY w domu, przesuwając się między pokojami, między sypialnią a kuchnią, salonem a WC, zawsze najpierw sprawdzając, czy korytarz jest czysty, czy nie ma na nim czegoś nieznanego, wcześniej niewidzianego, nie wiem, kawałka dykty, oderwanego gniazdka, zniszczonego buta, który nie wiadomo czemu akurat znalazł się na środku taniego czerwonego chodnika, wyrwanej strony z gazety. Wszystko może mieć znaczenie, każda inność, każda zmiana może być początkiem zupełnie nieznanych procesów, zdarzeń, które tylko czekają, by zająć swoje miejsce w strumieniu czasu i by zrealizować to wszystko, co w tak niespodziewany dla mnie samego sposób odkryłem.

Z dnia na dzień jestem coraz bardziej zmęczony. Paniczny, wypełniający i mnie, i wszystkie pokoje w domu strach pierwszych dni, zmienił się w ten rodzaj obojętności, która szepcze do ucha: Niech to się już stanie! Niech się rozwinie, niech coś się wyjaśni. Nie lubię uczucia suchości w ustach, a ono ciągle mi towarzyszy. Nie znoszę drżenia rąk – a one trzepocą jak liście osiki. Wiem, że się boję. Wiem, że pozorna obojętność to tylko reakcja organizmu na wszechobecny strach, białą ścianę przed oczyma, gdy w czasie powrotu z miasteczka S w punktach węzłowych – są trzy na całej trasie, do wtedy nie wierzyłem, że w ogóle one są, na Ziemi, bo w Kosmosie gdzieś daleko mogą sobie być, moja chata z kraja, są aż trzy na odcinku czterdziestu kilometrów, nie do wiary, nie rozumiecie, trzy węzły – pojawiły się zapomniane obrazy, postacie, zdarzenia. Pojawiły się i zniknęły, nagle, nie jak w tanim filmie z efektami specjalnymi, rozmywając się i niknąc w przestrzeni. Mignęły, błysnęły synchronicznie, jedno po drugim, zbyt krótko, by przestraszyć na poziomie świadomym, ale i wystarczająco długo, by zapadły głęboko. Wychodziły razem podczas mijania nowego węzła. Wyglądało to, jakby ktoś w mojej głowie sklejał kawałki filmu non camera , rzucone obrazy, niedbałe, niechlujne, ale jednak wyraźne i składające się w historię, której znaczenia powoli zaczynam się domyślać.

Nie, jestem zdrowy na umyśle. Myślę jasno i precyzyjnie, ot, na przykład wiem, że dziś jest środa, piąty dzień mojego odosobnienia, piąty dzień, gdy odrzucam wszystkie próby kontaktu. Dzwoniący zupełnie nie zdają sobie sprawy, że jeśli odbiorę…

Ale nie. Nie wiem, co się stanie. Przypuszczam, że ten, kto do mnie zadzwoni, wejdzie w ciąg jako część postępu zdarzeń. Tak może być, ale nie musi, na razie swoimi odkryciami nie dzieliłem się z nikim, nawet z Grzegorzem, ale z nim nie musiałem, wiedział wszystko. Te kilka listów, które napisałem do profesora M. w mieście N., po prostu musiałem napisać. Zbyt mało wiedziałem. Zbyt mało wiedział Grzegorz. Zbyt płytkie i poszarpane były archiwa, i te w S., i te w G., ale i te kościelne, w P. i w O., gdzie spod wieluset kilogramów różnej makulatury wygrzebałem manuskrypty, które przed okazaniem archiwistom na wszelki wypadek sfotografowałem. Przezorność okazała się niepotrzebna, wykształceni historycy w sutannach z niesmakiem spoglądali na rękopisy, chwilę się w nie powpatrywali i orzekli, jeden niezależnie od drugiego, że nie są nic warte i że to prawdopodobnie jakieś podróbki. Leżały w makulaturze, więc poprzednicy tak je pewnie zakwalifikowali. Niewiele wtedy wiedziałem, ale intuicja podszepnęła mi, żeby ich ze sobą nie brać, zostawić, w dowolnej postaci, wykasować zdjęcia, wyrzucić z mózgu ich kształt, zawartość, rysunek, zapach. Na samą propozycję, bym je wyniósł z suchych i jasno oświetlonych piwnic, archiwiści nagle robili się nieprzyjemni, obcesowi, posuwali się nawet do fizycznego usunięcia mnie z archiwów. Każdy z nich dokładnie w taki sam sposób. Każdy z nich używając tych samych słów czy skopiowanych przez kalkę gestów. Nawet błąd składniowy zrobili w dokładnie tym samym miejscu. Każdy z nich o dokładnie tej samej godzinie, 13.17, jeden po drugim, w odstępach dokładnie trzymiesięcznych. Nagrywałem te rozmowy. Rozwinąłem znaczniki daty i godziny, też zupełnie nie wiem czemu, nie przypominam sobie, jak przyszedł mi ten pomysł do głowy.

W domu okazywało się, że te zdjęcia, które robiłem, najpierw były kompletnie nieostre. Drugie, te uzyskane po rozmowie, przezornie wykonane po kategorycznych odmowach wyniesienia zwojów, byłyby jak najbardziej prawidłowe, ostre, ale z jakiegoś powodu zrobione zostały w maksymalnej rozdzielczości i nie mieściły mi się na karcie. Na ekranie komputera smętnie wisiał komunikat, napisany białymi literami na granatowym tle: Too big data . Impossible to save! Ja takiej rozdzielczości nie używam, nigdy, nie widzę potrzeby, ktoś widać musiał majstrować przy moim aparacie. Majstrować? Przy aparacie, którego nie wypuszczałem z ręki? Żarty jakieś?

Mam wrażenie, że coś się poruszyło na korytarzu, na schodach, dywan… Ale nie, to tylko ten wiatr, który nie wiadomo którędy od jakiegoś czasu wpada w moje przestrzenie i dokonuje rewolucji w papierach. Natychmiast znalazłem dziurę, labirynt, którym spływające po ścianie domu powietrze, jak mi się wtedy zdawało, wpada do salonu. Próbowałem ją załatać, ale po kilku nieudanych próbach po prostu dałem sobie spokój, w końcu to tylko jeszcze jedno wietrzenie, bardzo użyteczne przy wiecznie zamkniętych oknach.

Nie. Muszę być wobec siebie uczciwy. Cały czas usilnie próbuję wszystko sprowadzić do poziomu racjonalnego, szukam w zdarzeniach pierwiastka normalności i trzymam się go później kurczowo, odrzucając nawet najdrobniejszy rys na tafli żelaznej logiki i związków przyczynowo-skutkowych, naginając fakty i tworząc z nich własne gmachy myśli, które na czubku nie mają już nic wspólnego z rzeczywistością. Ale nie umiem się zmierzyć z tym, co mnie otacza. To wszystko wymyka się racjonalnemu opisowi, to wszystko jest jakby żywcem wyjęte z fragmentów Necronomicon szalonego Araba, Abd al-Ahzareda, z którymi to miałem przez chwilę okazję się zapoznać.

Uciekłem od głównego wątku. Skłamałem: nie znalazłem żadnego labiryntu, nie wiem, skąd bierze się ów wiatr w korytarzu. O, znowu zawiało. Byłem pewien, że oto mój mózg, moja duma: moja inteligencja, moje doświadczenie i wspaniała intuicja pokonają ten, w sumie zdawało się, błahy problem. Puściłem większą ilość dymu na ściany, w pokojach zainstalowałem czujki i kamery. Dym był suchy, ciepły, ale dość tłusty. Był bardzo wonny, zużyłem całe dwieście gram najlepszego tureckiego kadzidła, więc gdyby tylko gdziekolwiek była jakaś dziura – przeniknąłby niechybnie do środka domu. Nic. Ani odrobiny złamanej jasności powietrza. Ani najmniejszej smużki zapachu. I cisza, absolutna cisza, której nie było od wielu już dni. Wyszedłem wtedy na chwilę do sklepu. Gdy wróciłem – po dymie nie było już nawet śladu, a w domu pogwizdywał wiatr. Ten sam. Nawet się trochę ucieszyłem. Cisza, jaka pojawiła się w czasie eksperymentu, aż świdrowała.

Dzieją się wokół dziwne rzeczy. Ja czekam na rozwój wypadków.

Czekam...II.

ZNALEZIENIE optymalnej trasy do M(alborka) nie zajęło mi wiele czasu. Po trzech próbach wiedziałem już, że skręcając w N(owej) K(arczmie) w prawo i jadąc później przez S(karszewy), a nie przez T(czew), trafiam do M po trochę więcej jak godzinie. Nawigacja z uporem godnym lepszej sprawy pchała mnie zawsze przez G(dańsk) i dalej autostradą lub przez G, NDG (Nowy Dwór Gdański) i tam skręć w prawo, ale to było prawie czterdzieści kilometrów dalej, kto by chciał siedzieć za kierownicą dłużej, niż trzeba? Nie, znam takich, co mogliby, ja się do nich nie zaliczam, interesuje mnie przemieszczenie się z punktu A do punktu B w możliwie jak najkrótszym czasie, pokonując możliwie jak najmniejszą liczbę kilometrów. Stąd też jazda z K do M przez S po drugim już razie zaczęła dawać mi uczucie optymalnego wykorzystania czasu i pieniędzy. Nie musiałem lać w zbiornik więcej, niż było to absolutnie konieczne. Jeśli jeszcze do tego dołożymy ścianę białych kwiatów, którymi obsypywały się na wiosnę rosnące wzdłuż drogi krzewy w B(oroszewie), jazda przez pachnący las pod W(ędkowami), nawet tę trasę polubiłem. Był tylko jeden motyw, krótki co prawda, ale pojawiał się zawsze, gdy jechałem: w S, gdy już zjechałem z ronda, po lewej stronie wykładała się rozległa łąka, zaniedbana, to było widać. Latem gdzieniegdzie stały pojedynczo krowy, spokojnie się pasące, w dalszej krawędzi, równoległej do drogi, zamykał ją kamienny mur. Z perspektywy szyby auta ta ściana wydawała się solidna. Użyte do jej konstrukcji duże, nieforemne kamienie były porządnie ze sobą połączone, była chyba jakimś elementem obronnym miasteczka. Na początku tego nie zauważyłem, ale gdy jechałem pewnego suchego i bardzo gorącego dnia, gdy stało palące, sierpniowe słońce, termometr w samochodzie pokazywał ponad czterdzieści stopni, klimatyzacja pracowała jak oszalała, ledwo dając radę sprowadzić temperaturę do jakiej takiej normy – nad tą łąką stała mgła. Nie była to klasyczna mgła, która albo pokrywa cały widoczny świat mleczną powłoką, albo wypuszcza wąskie pasma, które mieniąc się i skrząc, każde w nieco innej tonacji, kładąc się jedno nad drugim, przypominają kupowane w sklepie na rogu wafelki z masą czekoladową po dwanaście złotych za jeden kilogram. Był to dziwnie nieskoordynowany, przypominający raczej płynące po niebie obłoki kłąb, który chwilami się podnosił, chwilami opadał. Słońce, które oświetlało ten dziwny twór, z ledwością przebijało się przezeń, kładąc na drodze równie osobliwe figury, gwiazdy, koła, sylwetki ptaków, węży czy jaszczurek. Miałem wrażenie, że za chwilę kakadu wzleci w górę z krzykiem, kruk dystyngowanie przemieści się w kierunku pobocza, ponieważ pozostawienie leżącej na drodze padliny zająca byłoby nieskończonym i zupełnie niezrozumiałym marnotrawstwem, zwinka ucieknie z nagrzanego asfaltu i schowa się pod wielkim kamieniem, nie spuszczając mnie z oka, i gdy minę jej bezpieczne schronienie, ostrożnie wystawi spiczasty pyszczek i krok za krokiem znajdzie miejsce, w którym przed chwilą się wygrzewała.

Te wszystkie obrazy, które – jak sobie dziś przypominam – kładły się to na asfalcie, to unosiły w górę i wisiały, jakby zaczepione na niewidzialnym sznurku – były tak realistyczne, że odniosłem wrażenie, iż sam stałem się nagle elementem tamtego świata i obserwuję go nie z zewnątrz, jak prawdziwy naukowiec, doświadczenie, empiria, laboratorium, a ten obserwowany, przedmiot doświadczenia, empirii, zwierzę laboratoryjne. Pojawiło się nieznane wcześniej uczucie, nie umiałem go wtedy nazwać, dziś powiedziałbym, że nagle stałem się immanentną częścią tamtej rzeczywistości, która mnie – tak mi się wydawało – wciągnęła, uwięziła i – znów mi się wydawało – zrozumiałem, że nie będę mógł z niej wyjść i wrócić do mojej rzeczywistości, kulawej, brudnej, cuchnącej, ale znanej mi, a więc i możliwej do dalszej eksploracji. Że w jakiś przedziwny sposób dostałem się do – no właśnie, dokąd? – w inny wymiar – brednie, moje ścisłe wykształcenie natychmiast odrzuciło taką możliwość, żyjemy w czterowymiarowej czasoprzestrzeni, gdzie są trzy wymiary liniowe i wymiar czasu. Gdzie więc niby miałbym się znaleźć? W innej czasoprzestrzeni? Fizycy dopuszczają takie zjawisko jak wielość czasoprzestrzeni, ale są to klasyczne, teoretyczne spekulacje, niepoparte na razie żadnymi dowodami z doświadczenia. A może to był tylko wytwór mojej neurotycznej wrażliwości, wiecznego doświadczania ocierania się o zjawiska brzegowe? Willidy w jesiennym lesie, gdy nad polaną kładł się już zmrok? Smoki w jamach? Ciemne, wilgotne drzwi w piwnicy, prowadzące pewnie w jakąś inną rzeczywistość? Cmentarne kwiaty o wielkich, kształtnych liściach, kryjące nieskończone tajemnice tych, co odeszli? Oświetlona niebieskim światłem lada, w której stały mleko, twaróg i masło w sklepie na Giermków, która później wypełzała w nocy, budziła i nie dawała spać? Siedzący na szafce i kiwający do mnie Ho Shi Min z długimi wąsami i w stożkowym kapeluszu, który następnego dnia umarł? Sąsiad w trumnie, który nagle odszedł niecały miesiąc później? Nie bardzo mogłem dowierzać swojej neurotyczności, często pchała mnie w przestrzenie, których nie rozumiałem i nie chciałem rozumieć, ale przecież w ten sposób dostawałem ostrzeżenia! Ktoś, coś z innego wymiaru, a może tylko moja podświadomość, która w niezrozumiały dla mnie sposób łączyła się z innymi czasoprzestrzeniami – czyli co? Są? Mogą być? Ten ktoś pojawiał się nagle, by przez błysk, iluminację przenieść mnie na chwilę z rzeczywistości, w której byłem, do rzeczywistości, w której być nie mogłem, a która (które?) zdawały się istnieć bez względu na to, czy mi się to podobało, czy nie.

Mgła ustąpiła tak samo szybko, jak się pojawiła. W drodze powrotnej nie zaobserwowałem podobnego zjawiska. Łąka robiła wrażenie zwykłego użytku zielonego, a krowy pasące się na niej lub stojące i z obojętnymi minami przeżuwające wcześniej wygryzioną trawę były zwyczajne. Mur odgradzający łąkę od uliczek miasteczka trochę chyba poszarzał, ale przecież jechałem kilka godzin później! Zelżał upał, słońce stało niżej, jego promienie ślizgały się już tylko po kamieniach, nie rozświetlając ich tak jak wcześniej. Zauważyłem, że wzdłuż muru ciągnął się rów, niezbyt głęboki, może dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów, prawdopodobnie resztki po fosie. Zwykły obraz zwykłego miejsca, trudno było się dopatrzyć czegoś niezwykłego. Myślałem, że może pojawi się mgła, ale tym razem na odmianę widziałem falujące powietrze, unoszące się nie znad asfaltu, a właśnie znad łąki, a jeśli już mam być ścisły i precyzyjny, a przecież tak sobie obiecałem, falujące powietrze unosiło się znad rowu, zakręcało w kierunku połaci traw i schłodzone opadało na ziemię, przestając być widoczne gdzieś na wysokości około jednego metra. „Nic w tym dziwnego, zwykłe zjawisko fizyczne związane z ruchem konwekcyjnym – pomyślałem – tylko czemu akurat znad fosy?” Było jeszcze gorąco, może nie tak bardzo jak wtedy, gdy jechałem rano, ale jednak gorąco. Po szybkim otaksowaniu zrozumiałem, że najprawdopodobniej fosa była wystawiona na najsilniejszą operację Słońca, resztę łatwo już było przewidzieć.

Cykliczność moich wyjazdów do M niejako zmuszała mnie do zmian tras. Zawsze zależało mi na czasie, zawsze chciałem go w samochodzie spędzić tylko tyle, ile jest absolutnie niezbędne, a jednak nie bardzo uśmiechała mi się myśl, że miałbym wciąż oglądać te same wsie i miasteczka. Przez kolejne tygodnie, dwa a może trzy, nie ma to dziś znaczenia, jeździłem przez Z(blewo) i S(tarogard)G(dański), nieco dalej i trochę dłużej, ale inaczej. Nie lubiłem tej trasy. Urokliwie położona w lesie, w swojej ostatniej odsłonie wiodła przez tory kolejowe i obok na wpół rozwalonego budynku, byłej stacji kolejowej, z mieszkaniem dróżnika czy zawiadowcy. Ledwo trzymające się mury robiły wrażenie, jakby jakaś wielka pięść jednym uderzeniem skruszyła wątłość zaprawy i wysunęła część brązowoczerwonych cegieł, produktu niedalekiej cegielni, poza obręb nadany kiedyś tam wprawnymi rękoma zapomnianego murarza, a belki, tworzące więźbę na wpół zapadłego dachu, przegniłe i częściowo przepalone, wyglądały jak upiorny stosik wielkich golemowych zapałek, którymi ów chwilę radośnie bawił się, w końcu je porzucił i o nich zapomniał. Ale najsilniejsze uczucia budziły okna. Na parterze zabite deskami, na obu piętrach czarne, nieprzeniknione, pozbawione ram i szyb. Kiedyś usłyszałem stamtąd muzykę, jakby winylową płytę z marszem wojskowym, zacinającą się po kilku taktach i powtarzającą prosty rytm na dwa: tam tata, tam tata… Tu z całą pewnością zadziałała moja fantazja, po kilku metrach jazdy rytm zniknął, dokładniej – skonstatowałem ku własnemu zdumieniu, że właśnie w radiu nadawano relację z jakiejś uroczystości wojskowej i tam tata, tam tata, tam, tam, tam, tam grały po prostu sekcje barytonów i basów, na tle figuracji pikuliny i wsparcia klarnetów oraz saksofonów. To mogłem więc sobie całkowicie realnie wyjaśnić na bazie racjonalizmu, ot, włączyłem do podświadomości trochę otaczającego mnie dookoła świata, łacno więc o całej sprawie zapomniałem. Zresztą o czym tu pamiętać? Całe lata życia sam ze sobą nauczyły mnie, że muszę bardzo mocno pilnować siebie przede wszystkim, nie dać ponosić się temu drugiemu, co gdzieś tam głęboko tkwi, i który wszystko najchętniej przepuszczałby wyłącznie przez przestrzeń intuicji, zostawiając racjonalizm samemu sobie, żeby interweniował tylko wtedy, gdy…

No właśnie. Kiedy miałby interweniować? Jak oddzielić to, co wymaga bezwzględnej racjonalności od tego, co już wymaga oceny intuicyjnej i jakby spoza aparatu pojęć logicznych? Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie, więc wprowadziłem w siebie konieczność, taki imperatyw, działania logicznego. Nawet jeśli problem początkowo był rozwiązany intuicyjnie, zmuszałem się do późniejszego rozłożenia go na drobne i sokratejską metodą, stawiając pytania i uzyskując odpowiedzi, składałem go w całość, uzyskując zawsze wynik, jaki podpowiedziała mi intuicja. To pozwoliło mi uwierzyć w intuicję, ale również zbudowało wewnętrzną konieczność, rozkaz potwierdzenia odczuć rzetelną analizą. I ta właśnie analiza, to wzięcie pod uwagę większej liczby przesłanek, niż tylko tej jednej, że oto jadę koło tego domu, gdzie z pewnością straszy, pozwoliła mi wyeliminować głupawe pomysły, że ktoś tam mieszka i z jakiegoś powodu puszcza zaciętą płytę. Logika. Umysł. Analiza.

Wróciłem do jazd przez S. Nie wiem, czemu tak się stało. Rozum, logika całkowicie rozprawiły się z domniemanymi strachami, zamieszkującymi rozwaloną stację kolejową. Chyba jednak pod wpływem czytanych kiedyś opowiadań Grabińskiego i jego fascynacji koleją, pędem, ruchem, torami gnającymi w nieskończoność, opuszczonymi budkami dróżników, gigantycznymi cielskami lokomotyw, fascynacji, która przerodziła się w obsesję widzenia czegoś, czego najzwyczajniej w racjonalnym systemie postrzegania po prostu nie ma, w świecie podświadomym musiało we mnie to zalegać. Bo choć tory mają swój koniec, lokomotywy nie rozpływają się w chmurach, pociągi zmierzające do Warszawy zawsze do niej docierają, szkielet budnika nie jest w stanie wystukać Morse’em: „Wagony odpadły. Dużo ofiar. Przyślijcie skład ratunkowy”, jakaś nuta niepewności, obawy przed nieznanym, nakazała zmienić trasę. Pierwsze dwa czy trzy razy, zanim się zorientowałem, musiałem nadłożyć kilka kilometrów, szukając dogodnego połączenia trasy do Z z trasą do NK. Miałem tu nieodparte wrażenie, że jakaś siła trzyma mnie (siła to za dużo powiedziane, jakieś niewielki nakaz wewnętrzny, może prośba raczej…) trasy, którą na poziomie racjonalnym jeździć nie chciałem. Kilka pierwszych jazd przez S (S jest jednym z punktów orientacyjnych drugiej trasy: najpierw osiemnaście kilometrów do NK, później dziewiętnaście kilometrów do S, kolejne dwadzieścia kilometrów do następnego S i w końcu dwadzieścia pięć kilometrów do M) finalnie niczego nie przyniosło, takie zwykłe przesunięcie się przez miasteczko, szczycące się istnieniem od XII wieku, a może i wcześniej (ponoć zaczątki osadnictwa tam datowane są na pięćsetny rok p.n.e.), upływało mi całkiem bez sensacji. Te same cotygodniowe audycje w tej samej rozgłośni radiowej. W tym samym miejscu radio gubiło zasięg, napełniając samochód jednostajnym, monotonnym szumem. Ten sam mocno nawalony, zataczający się po całej jezdni facet o tępej, zaciętej twarzy, ciągnący do miasta, miasteczka właściwie, dwieście metrów do przodu, sto do tyłu (wypity alkohol nie pozwalał na stały, jednostajny ruch przed siebie), wygrażający pięścią każdemu przejeżdżającemu samochodowi, wrzeszczący w sobie tylko zrozumiałym, bełkotliwym języku. W miasteczku te same tłumy odświętnie poubieranych ludzi: mężczyzn w wyciągniętych z czeluści szaf garniturach, w których czuli się gorzej, jakby kto zwalił im na plecy worek cementu czy dwa worki kartofli. Kobiety w sukienkach, letnich, z gołymi nogami, trzymające mężczyzn mocno pod ramię. Mieliby uciec, czy one same nie czuły się pewnie w wyciągniętych z szaf szpilkach? Zblazowanych grupek nastolatków, chłopców w ciemnych spodniach i białych koszulach, dziewczyn w króciutkich spódniczkach, bezwstydnie pokazujących długie, proste, opalone na brąz nogi. Jedna z nich wyróżniała się co tydzień tak samo: ubrana w stylu gothic , z bardzo mocnym, ciemnym nawet jak na gothic , przesadzonym makijażem, w czarnej skórzanej kurtce, której nie ściągnęła nawet mimo gorąca, w krótkiej spódniczce i w czarnych kabaretkach, opinających jej nieco krzywe, dość nieforemne nogi. Wszyscy zmierzali w jednym kierunku. Za przejściem dla pieszych skręcali w lewo i niespiesznie, leniwie jak woda w przepływającej przez środek miasteczka rzeczce, kierowali się do stojącego na niewielkim wzgórzu, widocznego z dużej odległości kościoła z XIV wieku, z pojedynczą wieżą, wyraźnie inną, wyraźnie kłócącą się architektonicznie z resztą budowli, na której zegar zatrzymał się na godzinie 7.12. Zawsze gdy mijałem przejście z jedynymi w S światłami, rozlegał się dzwon kościelny, przypominający dobrym chrześcijanom, że czas oddać Bogu, co boskie, a proboszczowi, co należne, wtedy odruchowo rzucałem okiem na zegar w samochodzie. Godzina dzwonienia wydawała się przypadkowa.

Któregoś razu dojeżdżałem już do świateł, gdy akurat na kierunku zrobiło się czerwone, musiałem się więc zatrzymać. Odruchowo otworzyłem okno. Wtedy nie zwróciłem na to uwagi, ale dziś już patrzę na to zupełnie inaczej! Skąd tam odruch, skoro pracowała klimatyzacja, precyzyjnie ustawiona na dwadzieścia dwa stopnie, wrzucająca do wnętrza fale rześkiego, suchego powietrza? Rozwalony w wygodnym fotelu samochodu usłyszałem głos zbuntowanego nastolatka, stojącego na samym brzegu chodnika:

– ​ Znowu kościelny się nachlał. Przecież to ani cała, ani pół do!

– ​ Milcz! – warknęła korpulentna jejmość, która z trudem, jak wyrzucona ryba, łapała powietrze. – Milcz! Ty zawsze masz za dużo do powiedzenia. Kościelny też człowiek. – dorzuciła jakoś bardziej pojednawczo, jakby chciała zatrzeć niemiłe wrażenie, które sama sprokurowała i które jak obłok mgły otuliło wszystkich dookoła. – Też może się pomylić.

– ​ On zawsze się myli, matko! – Młodzieniec o fizjonomii filozofa z mocno pryszczatą twarzą pokręcił zdecydowanie głową. – Pytałem księdza proboszcza, ma dzwonić o całych i o połówkach. A teraz jest – spojrzał na zegarek – pięć po pół do.

– ​ Więc dobrze zaczął! Pięć minut temu! A za chwilę skończy. Nie czepiaj się dorosłych, gówniarzu! – warknęła znów, ruszając na pasy, stawiając ostrożnie wałkowate nogi w czarnych czółenkach, dokładnie między białe prostokąty na asfalcie. – Ty też kiedyś będziesz dorosły.

Ten w sumie trywialny i bezsensowny dialog obudził we mnie jakiś dziwny rodzaj czujności. „Przecież to absurd!”. Machinalnie zmieniałem biegi z niższych na wyższe i w drugą stronę. „Chłopak pewnie ma rację. Kościelny wypił kilka piw za dużo, spieszyło się chłopu do szaletu, a że najpierw obowiązki, tedy zadzwonił i, zadowolony z wykonanego zadania, pogalopował, by sobie ulżyć”. Ale ten dowcip wydał mi się kiepski, a cała sytuacja, która ponoć go sprowokowała – idiotyczna. Nie mogłem jakoś sobie wyobrazić maleńkiej, odciętej od świata mieściny, położonej co prawda przy dość ważnej, ruchliwej drodze, za dnia gęsto rozświetlonej reflektorami aut i nielicznymi z oszczędności latarniami. Jednak wieczorem, gdy kończą się już msze i zatrzasną się jednocześnie wszystkie drzwi do domów, a okna najpierw rozbłysną na żółtawo od zapalonych żarówek, a później znikną w ciemności za grubymi, odcinającymi od wzroku ciekawskich sąsiadów zasłonami, droga nagle jakby zamiera. Ruch robi się rzadszy, sporadyczny nawet. Czerń asfaltu tylko od czasu do czasu lizana jest oślepiającą smugą, rzucaną z niespiesznie jadącego auta. Miasteczko, które powolutku żyje za dnia, w nocy prawie umiera, a jego kościelny przy prawie tysiącletniej tradycji i minimum trzydziestu pięciu pokoleniach kościelnych nie potrafi tak zsynchronizować potrzeb, być może również alkoholowych, żeby pociągać za sznury w dokładnie przez proboszcza określonych porach. „Proboszcz – tak myślałem i jak się później okazało, miałem rację – byłby w stanie tolerować to raz, może dwa. Kolejny raz wyrzuciłby takiego pracownika na zbity pysk. A o pracę, taką pracę, o takim prestiżu, kościelny to jest ktoś, w takim środowisku niesłychanie trudno, a wstyd jaki…”

I tu przyłapałem się na tym, że z jednorazowego faktu wyciągam daleko idące wnioski.

– ​ Przecież ta sytuacja ma miejsce pierwszy raz, a przynajmniej ja ją po raz pierwszy obserwuję – mówiłem do siebie półgłosem – Młody mógł się pomylić, młody mógł mieć popsuty chronometr, młody mógł nie lubić kościelnego choćby z powodu trywialnych jabłek na plebanii, zawsze u proboszcza najbardziej słodkich, młody zwyczajnie mógł dojrzewać, a wtedy przecież zaprzecza się wszystkim oczywistym faktom, które w danym momencie nie pasują do naszych wyobrażeń i czyni się to z wielkim, ogromnym przekonaniem, będąc wściekłym. Czemu tak oczywiste i proste rzeczy wywołują u innych tylko uśmiech politowania? Logika. Następstwo faktów. Chronologia. Zasada indukcji i dedukcji. Przecież to elementarz wykształconego człowieka.

– ​ Nie wolno – krzyczałem już do siebie w aucie – z pojedynczego faktu wysnuwać uogólnień. Tamten pewnie coś pomylił, matka, choć nie wyglądała na specjalnie inteligentną, wydała się zdecydowanie bardziej godna zaufania i choć jej argumentacja była żadna, to jednak prowadziła do słusznego celu: ostrożnie z obelgami i podejrzeniami. Doświadczenie. Metoda. Analiza.

Tydzień później padał rzęsisty deszcz, zapowiadany od wielu dni jako swoista hekatomba, niemalże kara za grzechy świata. Ulewa stała ścianą. Przewalały się fala za falą. Gdy się nasilały, nie można było wykonać kroku do przodu; gdy robiły się wyraźnie lżejsze – wtedy można było spokojnie wyjść, ryzykując tylko dość mocne, ale w sumie niespecjalnie uciążliwe zamoczenie. Wyjechałem wcześniej, nie chcąc się spóźnić. W radiu spiker poważnym głosem czytał o stratach, jakie już ulewa wyrządziła, o rzeczkach, które zwykle, płynąc sobie leniwie, dziś występowały z brzegów i zalewały okoliczne pola i domostwa. Niepokojące okazały się doniesienia z S, gdzie spokojna zawsze rzeczułka tym razem zalała pół miasta, wlała się do piwnic, napełniła stare, zasypane dawno temu koryto, sporą część fosy i groziła zatopieniem głównej trasy w środku miasteczka. Jako że miałem jeszcze sporo czasu, paliwa w zbiorniku było dużo, a silnik pracował równo, postanowiłem, że zobaczę na miejscu, co tam się rzeczywiście dzieje.

– ​ Odradzamy przejazd przez S – informował męski głos w radiu. – Cały czas umacniane są brzegi rzeki, ale woda tak szybko przybiera, że może przełamać zbudowany z worków z piaskiem prowizoryczny wał. Na godzinę dziesiątą dwadzieścia spodziewamy się kulminacyjnej fali, jej wysokość może sięgać nawet dwóch metrów…

W sumie było mi obojętne, ile metrów ma najwyższy punkt fali, zwany grzbietem, równie niewiele mnie interesowało, o której przejdzie przez S, w orbicie mojego zainteresowania było tylko, czy dam radę przejechać i niespiesznie skierować się do M.

Policja zaczyna organizować objazd S. Komendant policji apeluje do wszystkich kierowców: „Na razie miasteczko jest przejezdne, ale wszyscy, którzy nie muszą tamtędy jechać, niech raczej kierują się objazdami, nie wiadomo kiedy trzeba będzie S zupełnie odciąć od świata”.

Trochę przyspieszyłem. Nie chciało mi się szukać jakichś innych dróg, znów odezwała się potrzeba jazdy z A do B, bez przyjemności zwiedzania okolicy. W M czekała na mnie W., espresso, dobra herbata i jakieś ciasto. Wjazd do S nie zwiastował żadnych kłopotów, przejazd do ronda, tego ze stacją benzynową, też odbył się bez przeszkód. Co prawda woda waliła z nieba jak z ogromnego, nieskończonego wodospadu, ale na drogach stało jej może pięć centymetrów, może mniej, bez najmniejszego kłopotu rozbijanej i rozgarnianej kołami samochodu. Na prawo i lewo strzelały szpryce brudnego błota, mieszaniny zalegającego na poboczach piasku i wody, ale przy tej ilości, która lała się z nieba, były zupełnie nic nieznaczące. Nie widać było nikogo na ulicach, ludzi jakby wymiotło, a jednak przy przejściu dla pieszych, tym ze światłami, zebrał się spory tłumek, który czekał na zielone, spoglądając przed siebie spod rozłożonych parasoli wszelkiego koloru i wielkości. Kobiety przestępowały z nogi na nogę. Strugi brudnej, mętnej brei, płynącej po chodniku, zalewały im stopy, odziane tylko w cienkie rajstopy i lekkie buty, często zwykłe sandałki, wciskając w nie grudki piasku, pety czy patyczki od lodów. Niektóre z nich, przewidując taki bieg wypadków, wciągnęły gumowce, co z jednej strony wywołało u pozostałych odruch zazdrości, a z drugiej politowania: niedzielna sukienka, wyciągnięty z worka foliowego, woniejący naftaliną żakiet, zakładany od wielkiego dzwonu, i gumowce, symbol pracy w polu, w oborze, w chlewie. Nie, to stanowczo nieeleganckie, to wieśniackie…

Zatrzymałem auto. Deszcz nagle, jakby ktoś go uciął tasakiem, przestał padać, ale czuło się, że to tylko na chwilę. Lunie, z całą pewnością lunie, za pięć minut, dziesięć, nie później. I w tym momencie rozległy się dzwony. Odruchowo spojrzałem na zegarek: było dwanaście minut po dziesiątej. Było, nie było, to w tym momencie nie miało żadnego znaczenia, pojawił się bowiem zgoła inny problem. Jakąś chwilę wcześniej, gdy przekraczałem tablicę z napisem S., wjechałem prawdopodobnie w dużą dziurę, bo samochodem mocno rzuciło, coś ogłuszająco huknęło, śliska jezdnia spowodowała, że auto zatańczyło. To nic, że w tej samej chwili ESP ustabilizował kierunek jazdy i wszystko wróciło do normy. Pomny tego, co usłyszałem, zląkłem się o całość pojazdu. Nie chciałem się zatrzymywać tu i teraz, widoczność w deszczu ograniczała się do kilku metrów, może dwóch, nie więcej, włączenie świateł awaryjnych nic by nie dało, trzeba było szukać bezpiecznego zjazdu. Okazja sama wpadła mi w ręce: korzystając z chwilowej przerwy w ulewie i mając obok przejścia zatoczkę dla autobusów, zjechałem, zgasiłem silnik, wyszedłem z auta i nachyliłem się nad lewym tylnym kołem, bo tam właśnie spodziewałem się problemu. I wtedy dobiegł mnie znajomy głos:

– ​ Matko, kościelny znów się nawalił. Jest dwanaście po dziesiątej! – Głos niezawodnie należał do znanego mi już pryszczatego nastolatka. Młodzian ów stał cały czas na brzegu chodnika. Z długich włosów spływały mu na twarz i na kołnierz wiatrówki strużki wody, które on próbował jakoś opanować, ścierając je wierzchem dłoni.

– ​ Ty znowu swoje! – westchnęła okutana przeciwdeszczowym płaszczem i chroniona wielkim przezroczystym parasolem matka, podnosząc w niemym proteście oczy do nieba. – Nie mam już na ciebie siły. Kościelny nie pije! Być może znowu miał jakiś ważny powód, by wcześniej dzwonić. Ksiądz proboszcz…

– ​ Ksiądz proboszcz prosił mnie, matko, że gdybym usłyszał, że coś jest nie tak, to mam mu powiedzieć.

– ​ I powiesz?

– ​ Przecież od września idę do seminarium! – powiedział z dumą. – Muszę słuchać proboszcza.

– ​ A rób sobie, co chcesz! – rzuciła zrezygnowana. – Idziemy, zielone.

Na szczęście nic się nie stało. Prawdopodobnie jakiś zabłąkany kamień uderzył w podłogę samochodu, ale nawet najstaranniejsze oględziny tego nie potwierdziły. Znów pojawiły się krople deszczu, które chwilę później zmieniły się w ulewę, jeszcze silniejszą, jeszcze wścieklejszą niż wcześniejsza, tedy bez zwłoki ruszyłem, chcąc jak najszybciej opuścić S. Zaraz za rogatkami ulewa nagle ustała, znowu jakby oto jakaś niewidzialna gigantyczna ręka chwyciła i wyżęła chmurę, po czym rzuciła jej pozostałości na ziemię, otulając śreżogą drogę, drzewa, krzewy i stojące tu i ówdzie bele zwiniętej słomy oraz siana.

Kolejnego razu może bym i nie pamiętał, bo pogoda była w miarę znośna, dość chłodno jak na sierpień, dwadzieścia trzy stopnie, ale ta zmiana pogody (przez kilka poprzednich dni temperatury sięgały czterdziestu stopni) była mi na rękę, bo wysiadła klimatyzacja. Jak na złość, wieczorem nagle przestała chłodzić. Nie miałem czasu na jazdę do mechanika, zresztą jak sam mi przez telefon powiedział, da radę zająć się autem dopiero w poniedziałek. Może naiwnie, ale mu uwierzyłem, bo nie dość, że zawsze jestem przezeń traktowany jak klient z najwyższej półki, to jeszcze poprzedniego dnia, gdy wracałem z G, zauważyłem, że na jego podwórku stało kilkanaście niesprawnych aut. Przy niektórych z nich kręcili się zaaferowani pracownicy, część samochodów odpoczywała z pootwieranymi maskami i zimnymi, wytrzeszczonymi w jeden punkt oczami reflektorów. W ten sposób przypominały ogromne morskie potwory, nieruchomo czekające na łatwy, tani łup.

Wieczorem trochę pomarudziłem. A to kilka telefonów, a to jakaś książka, a to koncert na Mezzo , jeden czy dwa drinki i poszedłem późno spać, co oczywiście wywołało określony skutek. Obudziłem się, gdy byłem już spóźniony, a bardzo nie lubię, gdy W. na mnie czeka. Wyskoczyłem z łóżka, szybki prysznic, śniadanie na jednej nodze, biegiem do samochodu. Już wiedziałem, że nawet jeśli będę gnał na złamanie karku, w M zjawię się dopiero około jedenastej dziesięć i to tylko wtedy, gdy nic mnie na trasie nie zatrzyma. Tylko ta cholerna klimatyzacja… Na szczęście upał mocno zelżał, wystarczyło uchylone okno. Mocno przycisnąłem, tak na pograniczu szaleństwa, ale i tak na rogatkach S pojawiłem się dopiero około dziesiątej trzydzieści pięć, stanowczo za późno. Chwilę później, z głową zaprzątniętą jednym problemem: „Jak się spóźnić jak najmniej?”. Szkoda mi każdej zmarnowanej minuty bez W., ma zawsze czas tylko do trzynastej – niezauważenie znalazłem się na tym jedynym przejściu ze światłami. Zatrzymałem się, bo właśnie się zmieniały. Przy brzegu przejścia stał jak co tydzień tłum i gdy tylko pojawił się zielony kolor, zaczęły bić dzwony. Nawet mnie specjalnie nie zdziwiło, że usłyszałem ważny głos pryszczatego nastolatka:

– ​ I widzisz, mamo, znów to samo! Byłem u księdza proboszcza, podziękował, powiedział, że zwróci kościelnemu uwagę! I pewnie zwrócił, bo ksiądz proboszcz nie kłamie…

– ​ Nawet nie próbuj inaczej myśleć, ksiądz nigdy nie kłamie! – usłyszałem warkliwy głos gdzieś z wnętrza ruszającego na przejście tłumu.

– ​ Bo ksiądz proboszcz nie kłamie – powtórzył, tym razem z naciskiem. – Pewnie jednak kościelny znów za dużo…

– ​ Milcz! – Kobieta krzyknęła i lękliwie rozejrzała się dookoła. – Milcz i nie rzucaj oskarżeń na porządnego człowieka, rozumiesz? Porządnego człowieka. On z księdzem proboszczem już trzydzieści lat razem tutaj, u nas, w S, w kościele, urzędują, moc dobrego zrobili, moc. Obyś ty kiedykolwiek w swoim dorosłym życiu, księżowskim, zrobił połowę tego…

Spojrzałem na zegarek w samochodzie. Była już za kwadrans jedenasta, będąc superdokładnym: do jedenastej brakowało szesnastu minut. Ruszając ostro spod sygnalizatora, uświadomiłem sobie, że chociaż w ciągu trzech tygodni przejeżdżam to skrzyżowanie o bardzo różnych porach, za każdym razem spotykam te same osoby, za każdym razem biją dzwony, i za każdym razem te osoby rozmawiają właśnie o bijących dzwonach.

– ​ Przypadek! – roześmiałem się w głos. – Zbieg okoliczności! Takie rzeczy się zdarzają, prawdopodobieństwo zajścia szacuję na około pięć procent, a więc dość spore. Nie ma co poszukiwać jakichś metafizycznych, pozaziemskich czy parapsychologicznych zależności. Kościelny pewnie rzeczywiście pije. Proboszcz, nie chcąc zniechęcić kandydata do stanu kapłańskiego, i jednocześnie chcąc być fair wobec wieloletniego pracownika, posunął się do niewielkiego, nieszkodliwego kłamstewka.

„Zresztą, co to za różnica? – myślałem dalej. – Wierni na modlitwę zostali wezwani, a że o różnych porach? Zegarki mają wszędzie, w domach, w telefonach, w samochodach, na przegubach. Niektóre z nich są zsynchronizowane z zegarami atomowymi, a nie ma dokładniejszych, więc sugerowanie się, że jest godzina taka to a taka, tylko przez bijące dzwony, jest alogiczne. Kłóci się ostro z podstawami rozsądku i zdrowego myślenia. Doświadczenie. Logika. Nauka”.

Tłum spokojnie przeszedł przez jezdnię, światła leniwie zmieniły się na przeciwne. Powoli ruszyłem, starając się nie rwać silnikiem. Gdy minąłem już stojącego manekina, przywdzianego w najmodniejsze w tym sezonie ubiory robocze z kamizelką odblaskową, nagle skonstatowałem, że czuję na twarzy zimne, suche powietrze. Ruszyła klimatyzacja! Mechanik przez telefon bił się w pierś, że aby ruszyła, potrzeba jakichś specjalnych zaklęć, a ona sama, nagle, ni stąd ni z owąd… „No cóż, zdarza się, może jednak było tak, jak sam myślałem, któryś ze styków się poluzował, a zresztą jakie to ma znaczenie, trzeba tak czy tak samochód oddać do przeglądu” – pomyślałem, zamykając okno i odcinając się zupełnie od świata zewnętrznego. W samochodzie zrobiło się cicho, grało radio, air condition leniwie i łagodnie wdmuchiwało fale idealnego powietrza, ani za zimnego, ani za gorącego, zniknęła suchość w ustach i potrzeba ciągłego sięgania na siedzenie obok, gdzie leżała duża butla wody. Nawet nie zauważyłem, kiedy na dworze zrobiło się upiornie gorąco, cieplej chyba nawet niż wczoraj, niż przedwczoraj.IV.

PRZESYŁKA OD GRZEGORZA nadeszła kilka dni po naszej rozmowie. Zadziwiające było, jak szybko zdobył mój adres, nie mniej zadziwiające było, że w ogóle podjął ten wysiłek. Nie otwierałem tej koperty. Leżała jak wyrzut sumienia na biurku, odcinając się od mahoniowego blatu obrzydliwym kolorem, coś w rodzaju ugier jasny. I pewnie byłbym o niej zapomniał, gdyby nie pani Małgosia, która raz na dwa tygodnie przychodziła, żeby zrobić gruntowne porządki. Gruntowne – to za dużo powiedziane! W każdym razie zdecydowanie lepiej ogarniała moje kąty niż ja. Zainteresowała się leżącą przesyłką i z typową dla kobiet ciekawością dopytywała się, co w niej jest i czemu nie jest otwarta. Nie miałem ochoty na wyjaśnienia, po prostu złapałem kopertę z zamiarem wrzucenia jej do szuflady, ale tak nieszczęśliwie, że rozleciała mi się w rękach, wyrzucając z siebie stertę porządnie zbindowanych kartek.

– ​ A, pewnie pan jakieś materiały zamówił… – Ze zrozumieniem pokiwała głową. – To może niech pan je gdzieś schowa, ja wyrzucę kopertę!

Jedynym miejscem, gdzie jeszcze mogłem coś włożyć, była dolna szuflada biurka, którą poprzedniego dnia oczyściłem ze sterty niepotrzebnych już szpargałów, zapisków, jakichś notesów i terminarzy z ubiegłych lat. Inne szuflady wymagały podobnego wyczyszczenia, ale nie chciało mi się do tego zabrać, takie zwykłe odkładanie z dnia na dzień, proste kunktatorstwo, i w końcu przywyknięcie do zaistniałej sytuacji. Może niezbyt komfortowej, ale znanej. Zbindowany plik kartek wylądował w szufladzie, na to machinalnie wrzuciłem jakieś jeszcze papiery i o wszystkim zapomniałem.

------------------------------------------------------------------------

Zmarły w 1969 roku prezydent Demokratycznej Republiki Wietnamu.

​ Henry, jak miło cię słyszeć! Mam pewien osobliwy problem, musimy go teraz rozwiązać!

Henry, dobrze... Poczekaj chwilkę, muszę wyjść na zewnątrz.

​ Powiedz, czemu ty możesz, a ja nie? Czy jestem gorsza?

​ Zgadza się! Ale patrz, mówisz!

​ Tunele pomiędzy podprzestrzeniami Hibo a zmodyfikowana teoria względności Einsteina.

Pasażerowie odlatujący do Miami proszeni są o podejście do bramki numer dwadzieścia trzy. Przewidywana godzina odlotu trzynasta zero zero.

​ Dokładniej rzecz ujmując: Te trzy punkty leżały na kole wielkim sfery kulistej, jaką jest Ziemia.

​ Summa cum laude (łac.) z najwyższą pochwałą. Zwrot stosowany na dyplomach.

​ Ty wiesz, że to oznacza wojnę!

​ Collinear (ang.) – współliniowe.

​ W tym domu w R’lyeh czeka w uśpieniu zmarłe Chthulhu, The Call of Cthulhu , H. P. Lovecraft.

​ Twarzą w twarz.

​ Ręce wzdłuż szwów. Postawa zasadnicza.

​ Odpowiednik polskiego rektora uczelni.

Глупость (ros.) – głupstwo.

​ Поживeм, увидим (ros.) – pożyjemy, zobaczymy.

​ (ang.) Wszystkie ręce na pokład!

​ (ros.) Pуки по швам – ręce wzdłuż szwów, pozycja na baczność.

​ Panie i Panowie, pozwólcie mi przedstawić naszego wielkiego przyjaciela i wspaniałego naukowca, który z powodu przedmiotu zainteresowań badawczych nie mógł być nagrodzony Noblem, ale jego badania wniosły fundamentalny, zasadniczy wkład do naszego sukcesu. Profesor Grzegorz, wybitny kulturoznawca! Grzegorz, podejdź do nas, proszę!

​ (ang.) Przepraszam, oczywiście Sir Henry Andrews, bardzo mi miło powitać cię tutaj, Henry.

Parafraza słów piosenki ułana, wygrawerowanej na szabli majora Henryka Szczyglińskiego.

365 dni × 4 lata = 1460 dni ≈ 1500 dni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: