Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Macocha: Tom 3 powieść z podań XVIII wieku. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Macocha: Tom 3 powieść z podań XVIII wieku. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 417 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W Bo­row­cach od owej ka­ta­stro­fy, o któ­rej wy­pad­ku mó­wi­ła Las­sy, ży­cie się wlo­kło dla nie­szczę­śli­we­go Do­bka da­le­ko cię­żej i nie­zno­śniej, niż on sam w chwi­lach ja­sno­wi­dzą­ce­go zwąt­pie­nia mógł prze­wi­dy­wać. Roz­cza­ro­wa­nie po oże­nie­niu mu­sia­ło bar­dzo pręd­ko na­stą­pić: pięk­na wdów­ka ry­chło zmie­ni­ła się w naj­nie­zno­śniej­szą żonę. Lecz w mio­do­wych mie­sią­cach były choć chwi­le ja­śniej­sze, jej­mość sta­wa­ła się czul­szą, ła­god­niej­szą, po­wol­niej­szą i od­zy­ski­wa­ła ser­ce. Do­bek mó­wił so­bie, iż choć­by była nie­zu­peł­nie do­sko­na­ła, w po­wie­trzu Bo­ro­wiec od­ży­je, prze­mie­ni się, zła­go­dzi… Cale in­nych był prze­ko­nań sta­ry Eliasz, ale ten się nie­mi z ni­kim nie dzie­lił… Opusz­czo­ny stał ogró­dek… py­łem okry­te, odar­te po­ko­iki Lau­ry… ani jej we­so­łe­go śmie­chu, ani ja­snej twa­rzy wśród ruin po­sęp­nych wi­dać nie było…

Strasz­li­wą noc prze­byw­szy na wscho­dach w skarb­cu ra­zem z rot­mi­strzem, kró­ry był pe­wien, że mu tam głod­ną śmier­cią umie­rać przyj­dzie, a był to ro­dzaj zgo­nu, któ­re­go się naj­moc­niej lę­kał, Sa­bi­na od­cho­ro­wa­ła prze­ra­że­nie, wstyd i oba­wę, aby mąż nie ode­słał jej z to­wa­rzy­szem do Smo­ło­cho­wa. Uda­ło się jej prze­cie obiet­ni­cą pie­nięż­nej po­mo­cy skło­nić Po­rę­bę, aże­by na sie­bie przy­jął winę całą i po­niósł za nią wy­gna­nie.

Do­bek prze­ra­żo­ny tą na­pa­ścią na skar­by swe, roz­gło­sem jaki o nich mógł pójść po świe­cie… w pierw­szych chwi­lach mó­wić z wi­no­waj­ca­mi nie chciał i od­gra­żał się, iż ich na oczy nie pu­ści Po­śred­nic­two ks. Ża­gla, li­tość ku ko­bie­cie śmier­tel­nie cho­rej, znę­ka­nie samo, któ­re mu ode­bra­ło ener­gię, zła­ma­ły pierw­sze gnie­wy. Po­rę­ba po­zdro­wiaw­szy wy­je­chać mu­siał na­tych­miast, daw­szy sło­wo, iż nig­dy wię­cej po­ka­zy­wać się tu nie bę­dzie. Po­nie­waż na dzie­dzic­twie w Ma­zow­szu jesz­cze nie było co ro­bić, bo tam wie­rzy­cie­le wy­trzy­my­wa­li dłu­gi, prze­niósł się ci­cha­czem nie da­lej jak do Smo­ło­cho­wa, i tam me­dy­to­wał o wi­dzia­nych po nocy ku­frach peł­nych zło­ta i o tem, jak­by on ich uży­wać po­tra­fił, gdy­by do nie­go na­le­ża­ły…

Sa­bi­na wsta­ła po cho­ro­bie strasz­li­wie zmie­nio­na, chu­da, zżół­kła, kasz­lą­ca, tak, że o ży­cie jej na­wet moż­na mieć było oba­wę.

Po­wo­li po­tem za­czę­ła do sie­bie przy­cho­dzić i wszel­kie­mi środ­ka­mi usi­ło­wa­ła od­zy­skać daw­ną swą wła­dzę nad Do­bkiem. Sta­ła się do­brą i ci­chą, cza­sem na­wet dla przy­po­chle­bie­nia mu się wspo­mnia­ła o Lau­rze… ża­łu­jąc, że dziec­ko zu­chwa­łe na ta­kie się do­bro­wol­nie na­ra­zi­ło nie­bez­pie­czeń­stwo. "Wpręd­ce, spo­strze­gł­szy, że Do­bek w jej ustach wspo­mnień o cór­ce nie lu­biał, za­mil­kła. Temi środ­ka­mi przy­szła po nie­ja­kim cza­sie do pierw­szej nad sta­rym prze­wa­gi i pa­no­wa­nia… Me mo­gła tyl­ko ani o Lau­rze, ani o ku­frach nic mó­wić przed nim, gdyż sta­ry gnie­wał się, mil­czał i cza­sem po do­bie ca­łej nie od­zy­wał się do niej.

Choć stra­tę cór­ki opła­kał, pan Sa­lo­mon nie wy­rzekł się jej od­zy­ska­nia. List co­kol­wiek go był uspo­ko­ił… wkrót­ce po­tem wró­ci­ło zno­wu pra­gnie­nie wy­szu­ka­nia je­dy­ne­go dziec­ka. Lecz gdzie i jak je było ści­gać? gdzie się do­wie­dzieć o niem? Do Bo­ro­wiec żad­na wia­do­mość z poza gra­nic ich nie do­cho­dzi­ła, po­słać nie było kogo? do­kąd? Do­bek z Elia­szem tyl­ko ci­cho się na­ra­dzał, i oba po­pła­ki­wa­li.

Do­sko­na­ły szpieg, bla­da Ró­zia pod­słu­chi­wa­ła roz­mów pana ze słu­gą i do­no­si­ła Sa­bi­nie, że za­wsze tyl­ko o Lau­rze ra­dzi­li a tę­sk­ni­li po niej.

Chcia­ło się bar­dzo pani Do­bko­wej do mia­sta. Wspo­mnie­nia mło­dych lat w niem spę­dzo­nych, daw­nych mi­łych zna­jo­mo­ści na­peł­nia­ły tę­sk­no­tą;. było o czem nie­tyl­ko tam się do­stać, ale i żyć bar­dzo wspa­nia­łe: lecz jak tu męża na­mó­wić? Zda­ło się jej, że naj­traf­niej po­stą­pi wma­wia­jąc mu, iż tam Lau­rę naj­prę­dzej zna­leźć mogą lub sku­tecz­ne po­szu­ki­wa­nia za­rzą­dzić.

Do­bek, gdy tę myśl rzu­ci­ła, zmil­czał, po­tem po ci­chu mó­wił z Elia­szem, a choć ten oba­wiał się wszyst­kie­go co od jej­mo­ści po­cho­dzić mo­gło, nie zna­lazł jej tak złą… jak­by się z razu wy­da­wać mo­gła.

– Ba, rzekł gła­dząc gło­wę, ba! a po­cóż z tem je­go­mo­ści z ca­łym dwo­rem je­chać i eks­pen­so­wać się? to po­słać i po­słać kogo, coby się umiał ob­ra­cać.

Jedź ty, sta­ry, rzekł oj­ciec.

– Że­bym się ja ob­ra­cać umiał! wes­tchnął sta­ry…

– Trze­ba ko­goś wy­szu­kać we dwo­rze!

– Ale kogo?

Gło­wę so­bie ła­ma­li na­próż­no: nie było ni­ko­go. Do­bek nie­ry­chło wpadł na myśl… aby do Ho­no­re­go Do­bka do Ko­nop­ni­cy na­pi­sać i jemu po­szu­ki­wa­nia po­wie­rzyć, a że… jak wie­dział, nie byli zbyt bo­ga­ci Ko­nop­nic­cy… po­słać mu na ten cel gro­sza, aby po­dróż nie była uciąż­li­wa. Ali­ści ów Ho­no­ry tyl­ko co się był z Zo­sią Buł­ha­ków­ną oże­nił; jak­że tu od mło­dej żony w pierw­szych mie­sią­cach mał­żon­ka ode­rwać i ka­zać mu po świe­cie wia­try gnać? Czuł jed­nak pan Sa­lo­mon, że to był śro­dek naj­lep­szy, bo na Ho­nor­ka Lau­ra ła­ska­wą się oka­zy­wa­ła… on do niej bra­ter­skie miał przy­wią­za­nie… spo­tka­nie nie by­ło­by tak przy­kre, a in­stynkt mógł­by być szczę­śliw­szy.

Na­pi­sał więc po­ta­jem­nie do Ho­no­re­go, nie wy­ma­ga­jąc od nie­go nic, skar­żąc się tyl­ko bo­le­śnie, a wy­ra­ża­jąc ży­cze­nie, żeby też zna­lazł ko­goś, coby mu osie­ro­co­ne­mu do­po­mógł w tem nie­szczę­ściu i po­dźwi­gnął, za coby do­zgon­ną czuł dlań wdzięcz­ność.

Do­bek z Ko­nop­ni­cy od­po­wie­dział li­stem oświad­cza­jąc go­to­wość wszel­ką ze swej stro­ny przyj­ścia w po­moc krew­ne­mu, lecz do­py­tu­jąc o wska­zów­ki… by próż­no po świe­cie nie błą­dzić. Jesz­cze to, choć dłu­go prze­cią­ga­ją­ce się li­stow­nie do żad­nej umo­wy sta­now­czej nie do­pro­wa­dzi­ło, gdy… pani Do­bko­wa, któ­ra wszyst­kie kor­re­spon­den­cye mę­żow­skie czy­tać umia­ła, nie da­jąc tego po­znać po so­bie… ode­bra­ła nie­spo­dzie­wa­ną wia­do­mość od sta­rej Las­sy z War­sza­wy.

Roz­sta­ły się one wpraw­dzie do­syć kwa­śno, jed­nak nie zry­wa­jąc po­zor­nej przy­jaź­ni… Las­sy obu­rza­ła się, gnie­wa­ła po ci­chu, wy­ga­dy­wa­ła przed Lau­rą na ma­co­chę… wkrót­ce jed­nak po­czę­ła roz­my­ślać i z róż­nych kom­bi­na­cyi wy­pa­dło, że nie za­szko­dzi­ło­by może spró­bo­wać, czy wia­do­mość o lo­sie i miej­scu po­by­tu Lau­ry nie da się ko­rzyst­nie spie­nię­żyć. W tych rze­czach sta­ra jej­mość z su­mie­niem swem wcho­dzi­ła w kom­pro­mi­sa róż­ne, prze­ko­ny­wa­jąc się, iż przy jej ubóz­twie a nie­go­dzi­wo­ści lu­dzi mo­gą­cych jej dać umrzeć z gło­du, zmu­szo­na była z nada­rza­ją­cych się wy­pad­ków jak psz­czół­ka wy­sy­sać mio­dy.

Z wiel­ką więc oględ­no­ścią i w naj­więk­szym se­kre­cie wzię­ła się do wy­sty­li­zo­wa­nia li­stu na­tchnio­ne­go uczu­cia­mi ludz­ko­ści, przy­jaź­ni, li­to­ści… i t… p… W nim opi­sy­wa­ła swój po­wrót do War­sza­wy, nad­zwy­czaj­ne i nie­prze­wi­dzia­ne wy­pad­ki w dro­dze po­nie­sio­ne, zu­peł­ną swą ru­inę, z po­wo­du, iż daw­nych sto­sun­ków w War­sza­wie na­po­wrót za­wią­zać nie mo­gła, bo ją wszę­dzie uprze­dzo­no… po­tem od­zy­wa­ła się do wspa­nia­ło­myśl­ne­go ser­ca daw­nej przy­ja­ciół­ki, na­osta­tek za­py­ty­wa­ła jej, czy to z wolą jej zga­dza­ło się, gdy­by przy­pad­ko­wo wpadł­szy na trop po­by­tu Lau­ry (nie pi­sa­ła gdzie) do­nio­sła o niej wspa­nia­ło­myśl­ne­mu Do­bko­wi, któ­ry­by pew­nie wy­wdzię­czyć się za to nie omiesz­kał?… Z mie­sza­ni­ny tej jed­no ja­sno bar­dzo mo­gła wy­ro­zu­mieć pani Do­bko­wa, iż Las­sy wie­dzia­ła o Lau­rze i wia­do­mość tę rada była jak naj­dro­żej sprze­dać ko­mu­kol­wiek bądź – ojcu czy ma­co­sze.

Prze­lęk­nio­na moc­no Sa­bi­na za­bra­ła się do od­pi­su… Mia­ła ona już w Bo­row­cach swo­je­go wła­sne­go fak­to­ra, spra­wu­ją­ce­go wszyst­kie jej in­te­re­sa. Aron Lewi, któ­ry daw­niej po­słu­gi­wał sa­me­mu panu… te­raz go tyl­ko kie­dy nie­kie­dy od­wie­dzał, usi­ło­wał go za­stą­pić nie­ja­ki Icek, któ­ry przez pa­nią spo­dzie­wał się kie­dyś tra­fie do pana, jego kas­sy i peł­no­moc­nic­twa. Speł­niał więc gor­li­wie co mu Sa­bi­na roz­ka­zy­wa­ła… przez nie­go po­szedł na­tych­miast list do War­sza­wy z pie­niędz­mi i za­le­ce­niem pani Las­sy, aby się nie wa­ży­ła mie­szać w tę spra­wę i o ni­czem do­no­sić.

Jej­mość umia­ła się z tego nad­zwy­czaj po­zor­nie wy­tłó­ma­czyć: "Znasz moja Las­sy, pi­sa­ła do niej, przy­wią­za­nie ojca do tego nie­wdzięcz­ne­go dziec­ka… Po uciecz­ce, któ­ra za­krwa­wi­ła ser­ce ro­dzi­ciel­skie, wia­do­mość o po­stęp­kach nie­uchron­nem bę­dą­cych na­stęp­stwem tego kro­ku, by­ła­by dla star­ca cio­sem okrut­nym. Le­piej jest, by ją miał za po­grze­bio­ną i umar­łą, niż­by zsza­rza­ną zo­ba­czył… A zsza­rzać się musi przy swym cha­rak­te­rze sa­mo­wol­nym, gwał­tow­nym, mło­do­ści i nie­do­świad­cze­niu. Prę­dzej póź­niej, je­śli do tego jesz­cze nie przy­szło, nie­ochyb­nie przyjść musi. Osta­tecz­ny upa­dek mo­że­by ojcu oczy otwo­rzył… i ule­czył go z przy­wią­za­nia tak źle opła­co­ne­go i t… d.

Da­wa­ła do zro­zu­mie­nia Las­sy, iż list miesz­czą­cy ja­kąś nie­do­brą o Lau­rze wia­do­mość, mógł­by w swo­im cza­sie być dla niej po­żą­da­nym… Wszyst­ko to bacz­na ko­bie­ta pi­sa­ła jed­nak w ten spo­sób, aże­by na przy­pa­dek zdra­dy przy­ja­ciół­ki, wy­tłó­ma­czyć się mo­gła tro­skli­wo­ścią o – męża.

Las­sy ode­braw­szy wpręd­ce do­syć pie­nięż­nie za­spa­ka­ja­ją­cą od­po­wiedź, wy­cią­gnę­ła z niej dla sie­bie tę na­ukę, iż wca­le na prze­szko­dzie wy­bry­kom pan­ny sta­wać nie po­win­na, a do­go­dzi­ła­by ma­co­sze gdy­by na­wet do nich do­po­ma­ga­ła.

Za­głę­bi­ła się za­tem w kom­bi­na­cy­ach, czy­by te­raz do­no­sząc sa­me­mu Do­bko­wi o swo­im li­ście do ma­co­chy i jej od­po­wie­dzi, nie zro­bi­ła jesz­cze lep­sze­go in­te­re­su? – Cóż ja nie­szczę­śli­wa, mó­wi­ła so­bie, co ja bied­na sie­ro­ta od wszyst­kich opusz­czo­na na tym sze­ro­kim świe­cie, mam po­cząć? Mu­szę się ra­to­wać, bo te bez­dusz­ne lu­dzi­ska z gło­du mi ze­mrzeć da­dzą!

Z ra­chun­ku prze­cież wy­pa­dło, że Do­bek za po­żą­da­ną wieść za­pła­cił­by może choć był bar­dzo ską­py, ale ma­co­cha za mil­cze­nie bę­dzie mu­sia­ła opła­cać się tyle razy… ile po­czci­wa Las­sy do jej przy­ja­ciel­skie­go uczu­cia od­wo­łać się ze­chce…

Od­pi­sa­ła ma­co­sze, ta­jąc za­wsze, iż z Lau­rą była ra­zem, ogól­ni­ka­mi tyl­ko a ubo­le­wa­niem, iż istot­nie zbie­gła pa­sier­bi­ca na złej znaj­do­wa­ła się dro­dze, a cho­ciaż do­tąd może nie wpa­dła w si­dła, któ­re świat za­sta­wiał, nie­chyb­nie prę­dzej póź­niej unik­nąć ich nie po­tra­fi… Obok naj­ser­decz­niej­sze­go po­dzię­ko­wa­nia za do­zna­ną po­moc, sza­now­na Las­sy wy­ra­ża­ła zno­wu ubo­le­wa­nie nad okrop­ną dro­ży­zną wszyst­kich ży­cia po­trzeb, zwłasz­cza przy obo­wiąz­ku nie tra­ce­nia z oczu dziec­ka zbie­głe­go, czuć się da­ją­cą, gdyż przez to za­rob­ko­wać nie mo­gła… Była to nowa ode­zwa de­li­kat­na do wo­recz­ka Sa­bi­ny…

Po­mię­dzy Bo­row­ca­mi a Ko­nop­ni­cą przy­szło wresz­cie o tym cza­sie do po­ro­zu­mie­nia osta­tecz­ne­go, o któ­rem wy­pad­kiem tyl­ko pani Bob­ko­wa do­wie­dzieć się nie mo­gła, bo list na­pi­sa­ny na po­cze­ka­niu na­tych­miast przez ja­dą­ce­go z pie­niędz­mi El­ja­sza za­bra­ny zo­stał, a sta­ry miał tę ostroż­ność, iż o celu po­dró­ży ży­wej nie przy­znał się du­szy. W tym sa­mym cza­sie, gdy słu­ga z po­le­ce­niem je­chał do Ho­no­re­go, przy­był Aron Lewi do swe­go sta­re­go pana z ci­chą wia­do­mo­ścią, iż dla wła­snych in­te­re­sów je­dzie do War­sza­wy, i czy­by mu ja­kich nie dano po­le­ceń?

– Mój do­bry Aro­nie, rzekł Do­bek: nie mam nic… jed­no na ser­cu i na my­śli, ura­to­wa­nie dziec­ka. Ty wiesz jak ją ko­cham, ty sam masz dzie­ci, ale nie wiesz może jaka jest mi­łość dla jed­ne­go…

Żyd po­ki­wał gło­wą tyl­ko.

– Gdy­byś gdzie wieść o niej na­py­tał, a przy­niósł rai ją, mój Aro­nie – a! nie wiem do­praw­dy ja­ką­bym jej ofia­rą nie opła­cił.

– A… a! prze­rwał bro­dę cią­gnąc żyd – ja bym z mo­jej kie­sze­ni nie ża­ło­wał, że­bym o pa­nien­ce mógł się do­wie­dzieć, bo ja po­wiem panu… że pan nie wiesz jak my­śmy ją ko­cha­li… To było dziec­ko jak mało… ona cza­sem za­szła do nas. my ży­dzi… a z moją Ra­che­lą naj­młod­szą jaka ona była do­bra, jaka grzecz­na! Dla niej każ­dy czło­wiek był czło­wie­kiem, czy że­brak, czy żyd, czy naj­nędz­niej­szy wie­śniak… ona mia­ła zło­te ser­ce.

Aron wes­tchnął.

– Po co temi wspo­mnie­nia­mi gryźć się i za­bi­jać?… miły pa­nie… na co Aro­no­wi mó­wić, żeby jej szu­kał?…

Tak się roz­sta­li, a ku­piec te­goż dnia swo­ją wła­sną bry­ką i koń­mi z zię­ciem ru­szył po­wo­li ku War­sza­wie; ma­jąc ztam­tąd jesz­cze za spra­wa­mi han­dlu drzew­ne­go do­je­chać do Gdań­ska…

Tę roz­mo­wę ostat­nią pod­słu­cha­ła Ró­zia, do­nio­sła jej­mo­ści, i Do­bko­wa tro­chę nie­spo­koj­na była z po­wo­du wy­jaz­du Aro­na… do­my­śla­jąc się z li­stów Las­sy… że Lau­ra być mu­sia­ła w War­sza­wie.

Prze­ciw­ko temu nie­bez­pie­czeń­stwu nie było żad­ne­go ra­tun­ku.

Ode­szła ją też chęć wy­jaz­du i wy­cią­ga­nia Do­bką sa­me­go z sobą, z oba­wy, aby tam Lau­ry nie spo­tka­li. Przy­cho­dzi­ło na myśl wy­rwać się na ja­kiś czas sa­mej pod po­zo­rem wi­dze­nia z da­le­ki­mi (zmy­ślo­ny­mi) krew­ny­mi; to gro­zi­ło zno­wu nie­bez­pie­czeń­stwem, by w cza­sie nie­byt­no­ści mąż nie ostygł lub ja­kim wpły­wom jej nie­przy­ja­znym, na któ­rych nie zby­wa­ło, nie uległ…

Wa­ży­ły się tedy dal­sze pla­ny Sa­bi­ny, któ­ra kil­ka­kroć do Smo­ło­cho­wa jeź­dzi­ła ra­dzić się po­ta­jem­nie rot­mi­strza. Z nie­go wszak­że, od cza­su ostat­nie­go wy­pad­ku i cho­ro­by, żad­ne­go nie mo­gła mieć po­żyt­ku… sie­dział pil­nu­jąc go­rzel­ni, pró­bu­jąc oko­wi­ty i ca­lu­teń­ki dzień był pi­ja­ny… A że ra­zem z żyd­kiem, któ­ry słu­żył za ope­ra­to­ra, ce­bu­lą i czosn­kiem się po­ży­wiał, czy­ni­ło go to w po­ko­ju na­der nie­przy­jem­nym go­ściem, cze­go na­wet do sie­bie znać nie chciał. Je­dy­ną roz­ryw­ką była mu gi­ta­ra, a na tej te­raz brał tyl­ko nie­ustan­nie dwa akor­da i rwał stru­ny, przy­pi­su­jąc im, że nic już po­czci­we­go za­grać nie mógł.

Od Po­rę­by więc nic nie sko­rzy­staw­szy Do­bko­wa, roz­my­śla­ła sama co le­piej… a czas upły­wał… Bi­jasz po­wró­cił wpręd­ce, pil­no mu do domu było… Przy­wiózł on list od Ho­no­re­go, oznaj­mu­ją­cy, iż na­za­jutrz wy­jeż­dża, wszel­kich po­sta­na­wia­jąc środ­ków użyć, aże­by Lau­rę, je­śli ona w kra­ju jest jesz­cze – wy­szu­kać.

Z uczu­ciem ża­łob­nem je­chał po­czci­wy chło­piec w tę dro­gę… Żył on i wy­cho­wał się wśród sto­sun­ków ro­dzi­ny cale in­nych, w kar­no­ści i wy­obra­że­niach od­wiecz­nych o za­wi­sło­ści ko­bie­ty i jej sta­no­wi­sku u do­mo­wej strze­chy. Bę­dąc w Bo­row­cach, po­strzegł w Lau­rze tę na owe cza­sy nie­by­wa­łą sa­mo­wo­lę i umysł nie­ugię­ty, któ­re dla nie­go, przy in­nych jej przy­mio­tach, urok może nowy nada­wa­ły pięk­ne­mu dziew­czę­ciu…

W po­rów­na­niu do ci­chej, po­tul­nej, po­słusz­nej Zosi, któ­ra te­raz była jego żoną – Lau­ra wy­da­ła mu się czemś nie­ziem­skiem, nad­ludz­kiem pra­wie. Obu­dzo­na ku niej mi­łość z każ­de­go rysu wy­zła­ca­ła pro­mień au­re­oli. Za wolą ojca i ukła­da­mi fa­mi­lij­ne­mi idąc, po­ślu­bił Zo­się prze­zna­czo­ną mu, do któ­rej od dziec­ka po bra­ter­sku był przy­wią­za­ny, a Lau­ra po­zo­sta­ła w my­śli i ser­cu czemś wyż­szem… aniel­skiem… o czem tyl­ko wol­no było ma­rzyć i tę­sk­nić!

Do tych uczuć dla Lau­ry nie przy­znał się po­wró­ciw­szy do domu ani sta­re­mu cho­rą­że­mu, ojcu, ani swej Zosi, któ­rej o ku­zyn­ce mó­wił… nie zdra­dza­jąc się wca­le. Wia­do­mość o uciecz­ce z domu o mało go w po­cząt­kach nie na­ra­zi­ła na po­dej­rze­nia i ojca, i mło­dej żony, tak moc­no uczuł to nie­szczę­ście; zło­żył tyl­ko smu­tek swój na sym­pa­tyę dla star­ca osie­ro­co­ne­go, bę­dą­ce­go te­raz na ła­sce złej ma­co­chy.

Gdy przy­szedł dru­gi list z Bo­ro­wiec, pro­szą­cy o po­moc, sam cho­rą­ży za­raz oświad­czył, że Ho­no­ry je­chać po­wi­nien, aby uczy­nić krew­ne­mu po­słu­gę, ja­kiej miał pra­wo się do­ma­gać. Szło też o wspól­ne do­bro, o imię ro­dzi­ny… Do­bków­na, któ­ra się tak w świat awan­tur­ni­czo pu­ści­ła, mo­gła uledz nie­mi­łym dla wszyst­kich wy­pad­kom…

Gdy po­tem jesz­cze pan Sa­lo­mon na­de­słał przez El­ja­sza sum­mę wca­le po­waż­ni}, na kosz­ta po­dró­ży, któ­rej po­ło­wa star­czyć mo­gła na naj­wy­myśl­niej­sze wę­dro­wa­nie rocz­ne po Eu­ro­pie, cho­rą­ży nie wa­ha­jąc się tej ofia­ry przy­jąć od fa­miiian­ta, sam już na­glił Ho­no­re­go, by je­chał… Szło o to – do­kąd? Nie było wska­zów­ki naj­mniej­szej. Zo­sia cie­szy­ła się po ci­chu z tego, że się wy­jazd od­ra­czał, jej ta po­dróż nie szła w smak. Bóg wie jak ona dłu­go prze­cią­gnąć się mo­gła, na co na­ra­zić…

Sta­ry cho­rą­ży zde­cy­do­wał, aże­by syn je­chał do War­sza­wy.

– Na wsi po dwo­rach, mó­wił, nie ukry­je się nic, a tem mniej pięk­na pan­na przy­by­wa­ją­ca, jak­by z desz­czem spa­dła; roz­bęb­ni się wia­do­mość od wsi do wsi, od ko­mi­na do ko­mi­na, z koń­ca w ko­niec kra­ju ca­łe­go… Kto się chce ukryć, ten gło­wą w wir. w tę prze­paść sto­łecz­ną leci, bo to tego, mo­sa­nie, in­a­czej jak abys­sem na­zwać nie moż­na. Albo wpa­dła gdzie do klasz­to­ru, o czem asin­dziej wąt­pisz, bo to się z cha­rak­te­rem pan­ny nie zga­dza, lub w sto­li­cy… No… je­śli tam wpa­dła! żal mi krew­nia­ka… żal mi dziec­ka! Lecz pa­trzaj byś z ka­łu­ży do­by­wa­jąc, sam się też gdzie w bło­to nie uwa­lał!

Sta­ry cho­rą­ży miast nie lu­biał, był to mąż tra­dy­cyi pa­try­ar­chal­nych, któ­ry czer­piąc z nich wspo­mnie­nia Ba­bi­lo­nu, So­do­my i Go­mo­ry… uwa­żał je za ogni­ska wszel­kie­go ze­psu­cia. Dla tego i ta po­dróż syna fra­sun­kiem mu była, a no, dla swo­ich czy w ogień, czy w wodę, obo­wią­zek. Tak daw­niej by­wa­ło…

Zo­sia opła­ki­wa­ła też wy­jazd, nie mó­wiąc nic: we­szła do ro­dzi­ny i mu­sia­ła po­dzie­lać jej uczu­cia i ofia­ry.

Prze­cią­gnąw­szy wy­ja­dzj o dzień je­den, Ho­no­ry z wie­czo­ru ojca po­że­gnał, otrzy­maw­szy od nie­go bło­go­sła­wień­stwo, rano uści­skał Zo­się, któ­ra wsta­ła go prze­pro­wa­dzić pła­cząc aż do wozu, i – ru­szył.

Był ci on raz w War­sza­wie przez dni kil­ka znał ją wszak­że mało. Po­zo­sta­ły po niej wspo­mnie­nia męt­ne wiel­kie­go zgieł­ku i gwa­ru, bo tra­fił na sejm i uro­czy­sto­ści, na któ­re się są­dow­nic­two zjeż­dża­ło. Nie miał żad­ne­go ozna­czo­ne­go pla­nu. Że pod owe cza­sy bez po­śred­nic­twa fak­to­rów izra­eli­tów nic się wy­ko­nać nie mo­gło, bo lu­dzi in­nych na po­słu­gi ze zna­jo­mo­ścią wszyst­kich za­kąt­ków i sto­sun­ka­mi roz­ga­łę­zio­ne­mi nie było… wiózł Ho­no­ry od naj­ma­jęt­niej­sze­go kup­ca z są­sied­nie­go mia­stecz­ka kart­kę do jego kor­re­spon­den­ta, któ­ry w po­moc miał przyjść cho­rą­ży­co­wi. W spra­wach in­ne­go ro­dza­ju jako szlach­cic miał dro­gi otwar­te wszę­dzie, – do śle­dze­nia, po­szu­ki­wań, użyć na­le­ża­ło je­dy­nej po­li­cyi, jaka na­ów­czas ist­nia­ła. W po­dró­ży od­by­tej po­śpiesz­nie pil­nu­jąc się dzień i noc po wie­śnia­cze­mu, aby nie być okra­dzio­nym, uni­ka­jąc po­dej­rza­nych kar­cze­mek, kło­po­cząc się o ko­nie, po­pa­sy i noc­le­gi, do­bił się Ho­no­ry do sto­li­cy, zna­lazł na Ma­ry­wi­lu ką­tek do po­miesz­cze­nia, nie tra­cąc cza­su, za­krząt­nął się oko­ło wy­na­le­zie­nia kor­re­spon­den­ta…

Tego mu usłuż­ni cza­tu­ją­cy na po­dróż­nych mno­dzy fak­to­ro­wie w pół go­dzi­ny do­star­czy­li. Ku­piec miał ze swej ręki na­strę­czyć naj­zręcz­niej­sze­go a pew­ne­go czło­wie­ka; nie na­my­ślał się i pię­ciu mi­nut… zna­lazł go na­tych­miast. Nim nad­szedł wie­czór, Ho­no­ry roz­mó­wił się z nim i opo­wie­dział mu… o ile się go­dzi­ło – hi­sto­ryę całą. Po­wtó­rzyć ją mu­siał parę razy. Na­strę­czo­ny fak­tor zda­wał się czło­wie­kiem sta­tecz­nym i roz­sąd­nym. Wy­słu­chaw­szy po­wie­ści parę razy… pod­nió­sł­szy nie­cier­pli­wie jar­muł­kę… ude­rzył nią po gło­wie, wy­ra­ża­jąc za­kło­po­ta­nie, i rzekł w koń­cu: że to był – wca­le kiep­ski in­te­res.

– Prze­pra­szam pana, jak pań­ski ho­nor? a! pan cho­rą­życ! prze­pra­szam pana cho­rą­ży­ca.. ale tę pan­nę mogą dzie­sięć razy wil­cy zjeść, nim myją znaj­dzie­my… Któż wie, czy ona tu jest? a gdy­by na­wet była… któż ją po czem po­zna? Róż­ne­go pa­nień­stwa siła wiel­ka… ze­wsząd się to tu zbie­ra…

Ru­szał ra­mio­na­mi… Trze­ba było da­wać naj­roz­ma­it­sze wska­zów­ki, a wszyst­kie zda­wa­ły mu się nie­do­sta­tecz­ne.

– Idź­że pan so­bie za­ba­wiaj się… od­po­czy­waj, rób co ci się po­do­ba… na to cza­su po­trze­ba! rzekł w koń­cu izra­eli­ta, cią­gle oka­zu­jąc nie­cier­pli­wość. Wiesz pan, z prze­pro­sze­niem pana cho­rą­ży­ca… ja wszel­ki in­te­res lu­bię, gdzie moż­na za­ro­bić pie­nią­dze, nie na­sta­wia­jąc ani kar­ku, ani szyi, ale jak do nie­go wcho­dzi – z po­zwo­le­niem – ko­bie­ta, to jest za­wsze kiep­ski in­te­res. Wo­lał­bym sze­ściu męż­czyzn szu­kać, niż jed­ne­go ta­kie­go pa­nień­stwa!

Po­mi­mo ta­kie­go zda­nia, fak­tor po­szedł. Ho­no­ry zo­stał z na­dzie­ją dłu­gich nu­dów rzu­co­ny na ła­ski sto­li­cy. Tego dnia zmę­czo­ne­mu wy­cho­dzić mu się nie chcia­ło. Miał do tego po­wód też, bo na Ma­ry­wi­lu tak było peł­no, iż jego lu­dzie i ko­nie wśród dzie­dziń­ca ko­czo­wać mu­sie­li. Obo­zo­wi­sko skła­da­ło się z bryk, wo­zów, szkap naj­róż­no­rod­niej­sze­go po­cho­dze­nia… a wśród nie­go prze­cha­dza­ło się mnó­stwo prze­kup­niów, gał­ga­nia­rzy, lu­dzi po­dej­rza­nych ta­kie mnóz­two, że moż­na się było o wie­śnia­czą służ­bę nie­do­świad­czo­ną oba­wiać aby się okraść i oszu­kać nie dała. Z okna wy­cho­dzą­ce­go na po­dwó­rze, Ho­no­ry z trwo­gą pa­trzał na tę mie­sza­ni­nę wszech na­ro­dów, w któ­rej i jego Ko­nop­ni­cza­nie byli uto­pie­ni, do­syć smut­nie zszedł mu wie­czór na opę­dza­niu się nie­ustan­nie otwie­ra­ją­cym drzwi prze­kup­niom, ofia­ru­ją­cym wszyst­ko cze­go tyl­ko du­sza mo­gła za­pra­gnąć, i to – wy­jąt­ko­wo tyl­ko dla nie­go, za psie pie­nią­dze! Ho­no­ry zjadł coś w gar­kuch­ni wiel­ce obrzy­dli­we­go i spać się po­ło­żył. Na­za­jutrz trze­baż było pójść do ko­ścio­ła… Nad­zór tło­mo­ków po­le­ciw­szy z in­struk­cją wła­ści­wą naj­roz­trop­niej­sze­mu z Ko­nop­ni­czan, po­szedł cho­rą­życ bo Kar­me­li­tów, gdzie mszy świę­tej wy­słu­chał po­boż­nie. Strasz­nie mu było smut­no. Po­wlókł się pod za­mek… po­pa­trzał na po­wo­zy, ko­nie i lu­dzi, a że się spo­dzie­wał swo­je­go wy­słań­ca z wia­do­mo­ścią, wró­cił do domu. Żyda nie było ani słu­chu. W po­rze obia­do­wej, zjadł­szy zno­wu skrom­nie na dole, a ob­ra­ma­jąc się mnóz­twu na­strę­cza­ją­cym zna­jo­mo­ściom. Ho­no­ry wy­szedł przejść się i na lu­dzi po­pa­trzeć… W uli­cy oko­ło bra­my kra­kow­skiej wir był wiel­ki, desz­czyk za­czy­nał kro­pić, żyd mógł na­dejść, po­wró­cił do go­spo­dy. Żyda zno­wu nie było. Cze­kał na nie­go do wie­czo­ru, nie po­ka­zał się. Sam pro­prio motu nic so­bie po­ra­dzić nie mógł, my­ślał dłu­go i spać się po­ło­żył. Tę­sk­no mu było do Ko­nop­ni­cy, i po­wie­trze w Ma­ry­wi­lu zbyt prze­sy­co­ne róż­no­rod­ne­mi wy­zie­wa­mi pier­siom wie­śnia­czym nie star­czy­ło… Z roz­pa­czy więc po­szedł do łóż­ka… Obu­dził się póź­no, bo w nocy nie mógł usnąć. Żyda jak nie było tak nie było. Cze­kał na nie­go nie ru­sza­jąc się do po­łu­dnia.., po­słał na­wet, nie umia­no go zna­leźć. Prze­kląw­szy taką usłu­gę, po­nie­waż słoń­ce się zno­wu uka­za­ło i pora była ślicz­na, ubrał się i wy­szedł.

Tra­fił na nie­szczę­śli­wą go­dzi­nę, le­d­wie bo­wiem kil­ka kro­ków po­stą­pił uli­cą, gdy zna­lazł się w ści­sku ta­kim lu­dzi, koni, wo­zów i sta­da owiec pę­dzo­nych na rzeź, że kro­ku na­przód zro­bić nie było po­dob­na. Lecz w tej przy­mu­so­wej chwi­li spo­czyn­ku, wy­pad­kiem pod­nió­sł­szy gło­wę, już oczu od­wró­cić nie mógł. Przed nim tuż stał na ko­ni­ku si­wym ja­dą­cy cale ład­ny ka­wa­ler, któ­ry na oko­ło szpi­cru­tą się opę­dza­jąc, tak­że kro­ku zro­bić nie mógł, by wy­brnąć z nie­mi­łe­go są­siedz­twa.

Owce be­cząc plą­ta­ły się pod no­ga­mi ko­nia, wóz mu za­je­chał dro­gę, a z tyłu bry­ka gro­zi­ła pod­nie­sio­nym do góry dy­sz­lem.

Koń ka­wa­le­ra szcze­gól­ną zwró­cił uwa­gę Ho­no­re­go… Jak dja­beł ma­lo­wał, była to – Mu­nia, klacz Lau­ry, któ­rą co­dzień wi­du­jąc w Bo­row­cach, znał do­sko­na­le Ho­no­ry… Strzał­ka bia­ła na czo­le, wi­che­rek bia­ły na pier­siach… ona sama… aż mu krew ude­rzy­ła do gło­wy… Wie­dział, że się na swe imię wa­bi­ła, za­wo­łał na nią. Szarp­nę­ła się i zwró­ci­ła łeb ku nie­mu nie­spo­koj­na. Ka­wa­ler sie­dzą­cy na niej zda­wał się zdzi­wio­ny moc­no, i po­czął się wpa­try­wać w Ho­no­re­go, a cho­rą­życ też oczy­ma go cie­ka­we­mi mie­rzył.

Pa­trza­li tak na sie­bie parę mi­nut; wresz­cie wie­śniak wy­trzy­mać nie mo­gąc, do­tknął czap­ki.

– Sto­krot­nie prze­pra­szam pana do­bro­dzie­ja, ode­zwał się: znam tę klacz, idzie mi o to wiel­ce bym mógł wie­dzieć, w jaki spo­sób ona się panu do­bro­dzie­jo­wi do­sta­ła?…

Ka­wa­ler skło­nił się nie­co, po­mil­czał i po chwi­li od­parł:

– Ku­pi­łem ją tu na tar­go­wi­cy…

– Prze­pra­szam pana, spra­wa to dla mnie naj­więk­szej wagi: od kogo, je­śli ła­ska!

– Nie wiem praw­dzi­wie, ku­pio­no ją dla mnie. Ostat­nią od­po­wiedź dał już ka­wa­ler nie­chęt­nie do­syć, kwa­śno i po­czął się na nowo wiel­kim wy­sił­kiem szpi­cru­ty wy­do­by­wać ze ści­sku.

– Prze­bacz mi pan, ode­zwał się za­stę­pu­jąc mu dro­gę Ho­no­ry, ja mu­szę wie­dzieć, zkąd ten koń się tu zna­lazł?

– Mój pa­nie! od­parł dum­nie sie­dzą­cy na Muni mło­dzie­niec, już­ciż go nie ukra­dłem!

– Nie gnie­waj się pan, nie ma o co… rzekł Ho­no­ry. Gdy­byś wie­dział, ja­kie oko­licz­no­ści zmu­sza­ją mnie być na­tręt­nym, rę­czę, że był­byś po­wol­niej­szy. Jest to oso­bliw­szy traf…

– Ale daj­że mi pan po­kój z tra­fem i oko­licz­no­ścia­mi, ja się znam na tych fi­glach, od­parł ka­wa­ler, któ­ry, jak się do­my­ślić ła­two, nie kim in­nym był tyl­ko Geo­r­ge­sem. Pro­szę mnie nie za­trzy­my­wać. Kła­niam uni­że­nie, od­po­wia­dać nie my­ślę.

Tak ostre zna­le­zie­nie się grzecz­ne­go chłop­ca nie cze­mu in­ne­mu przy­pi­sać na­le­ża­ło, tyl­ko do­myśl­ne­mu ser­cu jego, któ­re prze­czu­wa­ło nie­przy­ja­cie­la, szu­ka­ją­ce­go Lau­ry… Po­dej­rza­ny mu był Ho­no­ry… Za­ciął więc klacz i chciał ko­niecz­nie wy­sko­czyć, gdy cho­rą­życ za­wo­ław­szy Muni, sta­nął wprost na­prze­ciw i krzyk­nął:

– Nie pusz­czę!

By­ło­by mo­gło przyjść do ulicz­nej bój­ki i bar­dzo nie­przy­jem­nych na­stępstw, gdy­by Ho­no­ry wi­dząc roz­ognio­ną fi­zjo­no­mię ka­wa­le­ra sie­dzą­ce­go na ko­niu, nie do­dał:

– Mam pra­wo po­stą­pić tak i wy­tłó­ma­czę się panu. Koń ten ra­zem z oso­bą ma­ło­let­nią znik­nął z domu na­sze­go, z domu mo­ich krew­nych; je­stem po­sła­ny i upo­waż­nio­ny do wy­szu­ka­nia oso­by, któ­ra go mia­ła z sobą… We­zwę po­mo­cy są­do­wej, a do­py­ty­wać się mu­szę…

Geo­r­ges wstrzy­mał się, i uspo­ko­jo­ny nie­co zsiadł.

– Któż pan je­steś? za­py­tał.

– Je­stem Ho­no­ry Do­bek, wy­sła­ny przez pana Sa­lo­mo­na.

– Sza­now­ny pa­nie Do­bek, rzekł Geo­r­ges, wie­rzę mu na sło­wo, lecz cze­góż się pan chcesz do­wie­dzieć ode­mnie, któ­ry nic nie wiem? Je­stem Geo­r­ges. wy­cho­wa­niec pana het­ma­na… do któ­re­go dwo­ru na­le­żę. Przy­je­cha­łem do War­sza­wy, po­trze­bo­wa­łem ko­nia i ku­pi­łem.

– Od kogo?

– Od Żyda.

– Jak­to! na tar­gu?

– Ku­pi­łem, bo mi się po­do­bał… za­pła­ci­łem, a sprze­da­ją­cy wca­le mi się nie tłó­ma­czył zkąd go wziął, za­wo­łał Geo­r­ges. Cze­góż pan żą­dać mo­żesz ode­mnie?

– Nic, oprócz tro­chę grzecz­no­ści, rzekł Do­bek. Daw­no ten koń do pana na­le­ży?

– Mam go kil­ka ty­go­dni.

– Na­by­ty tu w War­sza­wie?

– Tu­taj…

Spoj­rze­li so­bie w oczy, Ho­no­ry się ukło­nił grzecz­nie.

– Da­ru­jesz mi pan…

– Na­wza­jem pro­szę o wy­tłu­ma­cze­nie mo­jej chwi­lo­wej po­pę­dli­wo­ści… lecz przy­znasz pan, iż być tak na­pad­nię­tym wśród uli­cy… gdy się na do­brze na­by­tym ko­niu sie­dzi, nie­zbyt przy­jem­nie… Cóż to za hi­stor­ja tego nie­szczę­sne­go ko­nia i jego pana? Czy zo­stał skra­dzio­ny?

– Ucho­waj Boże! za­wo­łał Do­bek; lecz koń i pan zni­kli z domu. Me idzie o wierz­chow­ca, ale o tego kto z nim uszedł, bo ro­dzi­na nic o nim nie wie…

– Mło­dy człek? spy­tał Geo­r­ges pa­trząc uważ­nie na Ho­no­re­go.

– Tak! tak! od­parł Do­bek, i mogę panu za­rę­czyć, że gdy­byś bli­żej znał tę hi­stor­ję, za­ję­ła­by ona go moc­no… Tym­cza­sem, prze­bacz mi i – przyjm po­zdro­wie­nie.

Skło­nił się chcąc od­cho­dzić. Geo­r­ges go za­trzy­mał.

– Na wy­pa­dek, gdy­bym co… ja­kimś wy­pad­kiem o wła­ści­cie­lu ko­nia się do­wie­dział i mógł panu wia­do­mo­ścią się przy­słu­żyć, gdzie go szu­kać?

– Na Ma­ry­wi­lu, w naj­brud­niej­szej dziu­rze na świe­cie! rze­ki Do­bek po­da­jąc rękę… I tak roz­sta­li się ludz­ko i spo­koj­nie, Geo­r­ges siadł na ko­nia i po­wo­li od­je­chał.

Ho­no­ry wie­dział przy­najm­niej tyle, iż Lau­ra mo­gła być w War­sza­wie. Wró­cił na­tych­miast do miesz­ka­nia i po­ru­szył cały izra­el­ski świat, by mu jego fak­to­ra na­tych­miast wy­szu­ka­no…

Cze­kał nań wszak­że do wie­czo­ru na­próż­no; póź­no w noc do­pie­ro nad­szedł po­żą­da­ny w kwa­śnym hu­mo­rze, któ­ry zda­wał się być jego przy­ro­dzo­nem uspo­so­bie­niem.

– Nie m nic? spy­tał Do­bek…

– Nic, nic a nic, trzę­sąc gło­wą rzekł fak­tor; na to trze­ba cza­su.

– No, to ja mam ślad…

– Pan! pan masz ślad… spy­tał zdu­mio­ny wiel­ce Izra­eli­ta, nie­do­wie­rza­jąc, aże­by ktoś mógł by­strzej­szym być nad nie­go.

– Tak jest… Koń, na któ­rym moja krew­na uszła, zo­stał tu w War­sza­wie sprze­da­ny. Ku­pił go Ka­wa­ler Geo­r­ges, wy­cho­wa­niec pana het­ma­na… któ­ry miesz­ka…

– A! już ja wiem gdzie miesz­ka, prze­rwał żyd my­śląc. Koń siwy… klacz?

– Tak jest..

– Pięk­na wca­le, mó­wił żyd jak do sie­bie. Ja­kim pan spo­so­bem o tem wiesz?

– Przy­pad­kiem… Żyd się za­my­ślił.

– Te­raz, rzekł, to co in­ne­go; jest się za co za­cze­pić, ale póki nie było… a za­czep­ki mu­sia­łem szu­kać… to był nie­do­bry in­te­res! Po ko­niu my doj­dzie­my resz­ty…

Skło­nił się jar­muł­ką i od­szedł.

Na­stęp­nych dni zno­wu cze­ka­jąc nie było co ro­bić. Do­bek się błą­kał jak Ma­rek po pie­kle. Jed­ne­go wie­czo­ru wra­cał już z Sa­skie­go ogro­du, gdy na­prze­ciw sie­bie idą­ce uj­rzał dwie po­sta­ci, któ­re go­tem ude­rzy­ły, iż jed­na z nich na wi­dok jego… jak­by za­dzi­wio­na i prze­stra­szo­na cof­nąć się chcia­ła i ucie­kać.

Był to mło­dy, nie­zna­jo­my męż­czy­zna, to­wa­rzy­szą­cy ko­bie­cie ubra­nej dzi­wacz­nie i wy­stro­jo­nej śmiesz­nie. Sta­ło się to wśród na­tło­czo­nej uli­cy, tak, że Do­bek mógł po­śpie­szyć nim idą­ce oso­by za­wró­cić się czas mia­ły. Zbli­żyw­szy się Ho­no­ry uj­rzał twarz… tak po­dob­ną do Lau­ry, mimo męz­kie­go ubio­ru, iż z po­dzi­wie­nia krzyk­nął i rzu­cił się ku idą­ce­mu. Nie­zna­jo­my stał drżą­cy, nie my­śląc już ucho­dzić… Do­bek po­znał w nim prze­bra­ną Lau­rę.

– Sio­stro! za­wo­łał, sio­stro, Lau­ro dro­ga, ja za tobą go­nię, ja cię szu­kam, na Boga… nie uchodź ode­mnie!

Z ust bied­nej Lau­ry sło­wo się jesz­cze wy­rwać nie mo­gło… cała drżą­ca, wzru­szo­na, trzy­ma­ła rękę Ho­no­re­go i spo­glą­da­ła wzro­kiem obłą­ka­nym.

– W tym stro­ju! ty!

– Ty mnie nie zdra­dzisz, ode­zwa­ła się w koń­cu Lau­ra, spo­glą­da­jąc na to­wa­rzy­szą­cą jej Las­sy, cze­kaj chwi­lę…

To mó­wiąc, zbli­ży­ła się do to­wa­rzysz­ki.

– Idź pani sama do kasz­te­la­no­wej, ja dziś być nie mogę, prze­proś ją… ju­tro… Idź…

– A ty? spy­ta­ła Las­sy.

– Ja mu­szę po­wró­cić do domu, ośmie­la­jąc się do­da­ła Lau­ra; nie lę­kaj­cie się o mnie…

Wiel­ce za­cie­ka­wio­na i do­syć nie­ra­da z tego wy­pad­ku, Las­sy była zmu­szo­na odejść… oglą­da­jąc się na Lau­rę, któ­ra po­śpiesz­nie za­wró­ci­ła ku do­mo­wi, wio­dąc za sobą Ho­no­re­go. W dro­dze nie mó­wi­li sło­wa… Lau­ra wpro­wa­dzi­ła go do domu przy uli­cy Dłu­giej, zo­sta­wi­ła na chwi­lę w po­ko­ju i po­szła zmie­nić suk­nie, któ­rych się przed nim wsty­dzi­ła… Ho­no­ry tym­cza­sem roz­glą­dał się po miesz­ka­niu mil­czą­cy i nie­spo­koj­ny… Drzwi się otwo­rzy­ły na­ko­niec, Lau­ra za­ru­mie­nio­na we­szła ubra­na jak była w Bo­row­cach, w skrom­nej su­kien­ce czar­nej, po­da­ła rękę Ho­no­re­mu.

– Nie dzi­wuj się, ode­zwa­ła, nie łaj mnie, i, nie sprze­ci­wiaj się… Wi­dzisz żem się za­awan­tu­ro­wa­ła; by­łam do tego zmu­szo­na. Ucie­kłam z Bo­ro­wiec, nie mo­głam tam po­zo­stać… To strasz­ne wid­mo rosz­czą­ce so­bie pra­wo do na­zwi­ska mat­ki… chcia­ło mej zgu­by… szło ze mnie ży­cie. Piesz­czo­ne dzie­cię, nie mo­głam wy­trzy­mać mę­czar­ni, nie chcia­łam wal­ki, gło­wa mi się za­wró­ci­ła. Uszłam, nie po­wró­cę. By­łeś z nami… wi­dzia­łeś co się dzia­ło i go­to­wa­ło, tłó­ma­czyć się nie będę. Mu­sia­łam wziąć suk­nię męz­ką, a tę ła­twiej jest przy­wdziać niż zrzu­cić..

Ho­no­ry słu­chał mil­cząc, Lau­ra za­pa­la­ła się mó­wiąc:

– Je­stem zgu­bio­na, praw­da? nie mam nic do stra­ce­nia! Tak lu­dzie po­wia­da­ją: nie sto­ję o to, je­stem wol­na od tego upio­ra…

– Ale oj­ciec wasz! oj­ciec! za­wo­łał Do­bek… oj­ciec, któ­ry mnie po­słał szu­kać was!

– Bied­ny mój, dro­gi, ko­cha­ny oj­ciec! wes­tchnę­ła Lau­ra. A! gdy­by chciał ży­cia, da­ła­bym mu je… a mę­czyć się tak co­dzien­nie nie na­uczył mnie, nie umia­łam, nie mo­głam…

Je­śliś przy­był mnie na­ma­wiać do po­wro­tu, je­śli, dla mo­je­go do­bra niby ze­chcesz mnie zdra­dzić, bra­cie, to próż­no! prę­dzej śmierć po­nio­sę, niż dam tej ko­bie­cie znę­cać się nad sobą… niż się dam na­kło­nić i ująć. Zdra­dzo­na prze­ba­czę ci, lecz nie prze­ży­ję tego…

– Ko­cha­na sio­stro, ode­zwał się Ho­no­ry, mów­my spo­koj­niej. Znasz moje przy­wią­za­nie do sie­bie, nie mo­żesz się oba­wiać mnie, bo wiesz, żes pa­nią na­de­mną. Oj­ciec twój po­le­cił mi szu­kać cie­bie, nic wię­cej; od­mó­wić mu tego nie mo­głem, wy­je­cha­łem. Szczę­śli­wy traf, gdym zwąt­pił już, dał mi naj­przód wpaść na trop twój, spo­tka­łem Mu­nię w uli­cy…

– Ach! za­wo­ła­ła Lau­ra, jam nie­wdzięcz­na sprze­dać ją mu­sia­ła.

– Te­raz, nie­spo­dzia­nie spo­ty­kam cie­bie. Nie od­pę­dzaj mnie, po­służ się mną… myśl­my co po­cząć… rób­my zgod­nie.

– Naj­lep­sze ze wszyst­kie­go, rze­kła Lau­ra po­da­jąc mu ręce, to, że ja cie­bie wi­dzę… Na­my­śle­my się po­tem co czy­nić. Dziś… jam szczę­śli­wa z cie­bie!

Ho­no­ry pa­trzał jej w oczy, w któ­rych niby łza się błą­ka­ła… za­milkł, po­ca­ło­wał rące… od­stą­pił nie­co… i do­koń­czył ci­cho:

– Roz­ka­zuj.

– Roz­ka­zu­ję nic nie mó­wić o rze­czach, któ­re tło­czą bo­le­śnie; daj mi się sobą na­cie­szyć.

W chwi­lą po­tem spy­ta­ła o ojca.

Ho­no­ry miał list jego przy so­bie; po­dał jej nic nie mó­wiąc. Za­czę­ła czy­tać, po­ca­ło­wa­ła i roz­pła­ka­ła się nad nim.

– Bied­ny mój sta­ry… a tak nam było ci­cho, spo­koj­nie, do­brze w Bo­row­cach… do­pó­ki sza­tan nie wniósł tej ko­bie­ty! Nie­ste­ty! mi­nio­ne nig­dy nie po­wra­ca… trze­ba o szczę­ściu za­po­mnieć…

Ho­no­ry nie prze­ry­wał jej dłu­go, nie sprze­ci­wiał się, nie śmiał py­tać na­wet, na­osta­tek ode­zwał się:

– Dla cze­góż ten strój? co on zna­czy?

– Z nim mi swo­bod­niej, rze­kła, nie zwra­cam oczu, idę gdzie chcę… nie je­stem skrę­po­wa­na suk­nią ko­bie­cą i na­rzu­co­ne­mi nam pra­wa­mi. Ży­jąc sama nie mo­głam się obro­nić na­trę­tom. Nie py­taj mnie wresz­cie! ten ubiór, nie ja go wzię­łam, on mnie po­chwy­cił…. Chcia­łam go zrzu­cić, nie mo­głam, było za póź­no…. Wszyst­ko mi jed­no, do­da­ła… spo­glą­da­jąc na Ho­no­re­go, wy­rze­kłam się przy­szło­ści ko­bie­cej… chcia­ła­bym do nie­po­zna­nia się zmie­nić… Ży­cie jest za­wsze ma­ska­ra­dą… Cóż komu szko­dzi moja?

– Ko­cha­na sio­stro, ła­god­nie ode­zwał się Ho­no­ry, jest to za­wsze fałsz i uda­nie, z któ­rem twój cha­rak­ter szcze­ry i otwar­ty nie­ła­two się zgo­dzić może…

– Ta Lau­ra, któ­rą zna­łeś w Bo­row­cach, od­po­wie­dzia­ła ci­cho, zni­kła bez­pow­rot­nie; tam­ta była inną, lep­szą isto­tą… dzi­siej­sza nie­wie­le dba o przy­szłość, żyje, aby żyć… szu­ka, czem­by wy­żyć mo­gła, bawi się i śmie­je się z oszu­ka­nych lu­dzi…

– Ta dru­ga, śmie­jąc się rzekł Ho­no­ry, nie bar­dzo mi się po­do­ba… daw­ną­bym wo­lał.

– O! i ja! ale od­daj­że rai ży­cie tam­to, ojca… na­dzie­je moje… ser­ce swo­bod­ne, myśl bez tro­ski… wia­rę w lu­dzi… Dziś ja mam po­li­to­wa­nie dla nich, a mi­ło­ści mieć nie mogę; czu­ję, że­śmy nie isto­ty ro­zum­ne i wład­ną­ce sobą, ale igrasz­ki losu, mar­jo­net­ki, któ­re­mi rzu­ca nie­wi­dzial­ny sznu­rek po­cią­ga­ny ręką… czar­ną czy bia­łą, już nie wiem… Je­stem jesz­cze cie­ka­wa tej gry mar­jo­ne­tek, a czy w niej będę ubra­na po męz­ku czy za ko­bie­tę… co mi tam, gdy się lal­ką czu­ję?

Smut­nie do­mó­wi­ła tych słów, ręką po sto­le kre­śląc bez­myśl­ne ja­kieś krę­gi…

Ho­no­ry nie chciał jej roz­draż­niać ani na­le­gać przy pierw­szem wi­dze­niu; roz­mo­wa sta­ła się obo­jęt­na… Lau­ra po­we­se­la­ła, i spę­dzi­li tak ra­zem wie­czór, ci­cho gwa­rząc u sto­li­ka aż do po­wro­tu Las­sy… oznaj­mu­ją­cej, że kasz­te­la­no­wa była bar­dzo zmar­twio­na…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: