- promocja
- W empik go
Madagaskar. Tomek na czerwonej wyspie - ebook
Madagaskar. Tomek na czerwonej wyspie - ebook
Tytuł „Tomek na Czerwonej Wyspie” nawiązuje do serii Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego. Ale nie jest to typowa książka podróżnicza ani reportaż. To opowieść o byciu na miejscu. Oto młody filolog i tłumacz jakimś zrządzeniem losu ląduje w katolickiej misji gdzieś w madagaskarskiej głuszy, gdzie ma uczyć języka francuskiego. Pracuje zatem, podróżuje, a przede wszystkim wrasta w lokalną społeczność, poznając malgaskie realia pełne sprzeczności: piękno przyrody w sąsiedztwie smrodu i brudu, bogactwo ziemi i nędza jej mieszkańców, prosta mądrość oraz niewiarygodne absurdy. Przygląda się, obserwuje i jest obserwowany, a jego świadomość białego człowieka powoli ulega przeobrażeniu. Jak sam zauważa, początek książki mówi o pierwszych próbach odnalezienia się w fascynującym, cudacznym i przytłaczającym wszechobecną innością świecie, o próbie ustalenia, co jest normalnością. Końcowy rozdział opowiada o samotnej wyprawie na wschód kraju, już oswojonego, zaprzyjaźnionego, bardziej „swojego” niż ciasna, plastikowa i jakoś bardzo odległa Europa…
Jest to zatem książka o odkrywaniu Madagaskaru. O nowych pejzażach, zapachach, impresjach i twarzach. O kompleksach miejscowych, o łapówkarstwie, o kontraście dwóch światów, o języku malgaskim i o „żywej wodzie z cycka”. O niespokojnym śnie i przenikaniu natury, o muzyce i o miękkości lemurzych łapek. O podejściu do śmierci, o sile plotek i o prowincjonalnej moralności. O wyjątkowości bycia nauczycielem. O długiej drodze na północ z kozami na dachu, o nienawiści do psów i o kopalniach szafirów. O klątwach, czarownicach i olbrzymach, o docenianiu drobiazgów, o traktowaniu kobiet, chciwości oraz o tym, jak dyrektor gimnazjum został sprzedawcą nawozu. O wspaniałościach pierwotnego lasu i o wiosce poszukiwaczy złota. O urzędowym piśmie z prośbą o pożyczenie pary nożyczek. O tym, że łatwiej wykopać migdałecznik niż wyrwać własne korzenie…
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-447-0 |
Rozmiar pliku: | 21 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DZIEŁO PRZYPADKU
Lille, 2008
– A ty w ogóle mówisz po polsku? – zwraca się do mnie bezceremonialnie tęgawa postać stojąca przy barze uniwersyteckiej kawiarni dla zagranicznych stypendystów.
– Oczywiście! Jestem na wymianie, piszę magisterkę z teorii przekładu, a tutaj akurat wspaniałomyślnie założono jeden z dwóch wydziałów polonistyki we Francji – odpowiadam nieco ironicznie, oderwany wbrew woli od kubka świeżej kawy i pary szaroniebieskich oczu.
– Bo ja tak w ogóle jestem księdzem… Darek – młody, przedwcześnie łysiejący zakonnik wyciąga dłoń. – Niebawem lecę na misję na Madagaskar i mnie tu przysłali, żebym się nauczył choć trochę francuskiego… Dobre! – wyjaśnia z przekornym uśmiechem, naturalnie grasejując poszczególne „er". – No proszę, z Torunia? A ja z Bydgoszczy! – ciągnie, a tymczasem szaroniebieskie oczy wychodzą na korytarz, mijają już afisze zachęcające do poznania starówki w Lille w najbliższą sobotę, dlatego muszę lecieć i dlatego pewnie gdzieś na siebie wpadniemy. Bez przekonania.
Na wysokości plakatu namawiającego na wyskok do Antwerpii męski głos woła mnie po imieniu. Odwracam głowę. W koszuli w szeroką, czerwonawą kratę, ze znakiem zgromadzenia Ducha Świętego na szyi, biegnie za mną życzliwy los…
***
Lille, 2009
Za kutą bramą domu misyjnego przy rue de la Louvière niknie teraźniejszość. Tak młode, jak i sędziwe umysły poświęcają jej niewiele uwagi. Nie, bynajmniej nie chodzi o dewocyjne oderwanie od rzeczywistości. Ci ludzie zawsze twardo stąpali po ziemi. Stąpał tak stary ojciec Mateusz, zanim wrócił do Francji na emeryturę, by codziennie w wydeptanych kapciach szurać w stronę kredensu i wydobywać z niego kawałek żółtego sera i połówkę jabłka. Stąpał i Szczepan, który w Senegalu przegapił reintegrację Polski z nowoczesnym światem i dopiero przed dwoma miesiącami dowiedział się, jak wyglądają szparagi. Wielu mieszkańców Centre Laval tkwi w zawieszeniu: między przeszłością, która była dla nich prawdziwym domem, a przyszłością, dla której go porzucili. Prawdziwy dom na papuaskim wybrzeżu, w trawach kameruńskiej sawanny, przeniesiony na stałe z pierwotnej ojczyzny. Wyjazd do innego świata to zburzenie konstrukcji z klocków pokrytych osiadłym kurzem i konieczność budowania od nowa; powrót to próba odtworzenia dawnej budowli z pamięci. Darek jeszcze tego nie rozumie. Jego pętla jeszcze nie zaczęła się kreślić. Zrozumie to osiem tysięcy kilometrów stąd. Pewnie kiedyś zrozumie to też nastoletni Jean de Dieu z Mozambiku, który teraz grabi liście w ogrodzie, kształci się i zaskakuje rozmówców sopranowym falsetem.
– Patrz, mam nawet książkę do malgaskiego… Masakra. Sama nazwa stolicy… zobacz: Antana… Antananariwo… a nie… riwu, bo u nich się „o" jak „u" czyta…
Kraków, 2011
– Halo? Dzień dobry, jestem obywatelem Polski i chciałem dowiedzieć się, w jaki sposób wyrobić zdalnie odnawialną wizę na Madagaskar, ponieważ planuję zostać tam dziewięć miesięcy.
– Z Polski… To musi pan się zwrócić do Ambasady Republiki Madagaskaru w Moskwie.
– W Moskwie? Ale proszę pana, mieszkam w kraju członkowskim Unii Europejskiej, jesteśmy nawet w Schengen, więc to naturalne, że dzwonię do Brukseli! Z Moskwą nie łączą mnie żadne układy polityczne!
– Rozumiem, ale według właściwości terytorialnych rozpisanych przez administrację Madagaskaru, obywatele polscy podlegają Ambasadzie w Moskwie.
– Dzień dobry pani, dzwonię z Polski, rozmawialiśmy już parokrotnie w tym tygodniu. Czy otrzymali państwo wszystkie dokumenty?
– Tak, ale te dokumenty nie wystarczą.
– Dlaczego nie wystarczą? Przysłałem wszystko, co wykazano w formularzu!
– Tak, ale ja nie wiem, co to jest za misja, a na dokumentach nie ma żadnych pieczątek…
– Ależ droga pani, pieczątki są niepotrzebne, bo to tłumaczenie przysięgłe. Oryginalne pieczątki opisuje się w nawiasach, a gwarancją autentyczności jest urzędowa pieczęć tłumacza. Tak to funkcjonuje w całej Europie.
– Ja wiiieeem, pracuję w dyplomacji od dwudziestu laaat! Problem jest w tym, że nie wiem, co to za misja. Będę dzwoniła do stolicy za parę dni, to spróbuję się dowiedzieć. (…) Dobrze, to niech chociaż przyślą e-mail.
– A tłumaczenie przysięgłe zaproszenia nie wystarczy?
– Nie, niech wyślą e-mail na adres Ambasady, bo nie sprecyzowano, co to znaczy, że misja zapewnia panu utrzymanie.
***
19 maja 2011
(…) HO AVY MIASA MAIMAIMPOANA ATO AMIN’NY MISSION CATHOLIQUE MAMPIKONY AMIN’NY 22.06.2011 â HATRAMIN’NY 13.03.2012. EFA NALEFANAY NY TARATASY MANAMARINA IZANY AMIN’NY TENY POLONAIS SATRIA ROA MOMPERA POLONAIS ATO AMIN’NY MISSION MAMPIKONY. IZAHY MISSION CATHOLIQUE DIA MIANTOKA ZAVATRA JIABY ILAIN’IZY IREO DIA: SAKAFO, VOYAGES, FANAFODY RAHA MARARY SNS. (…)
(…) Przyjeżdża tu pracować za darmo na misji katolickiej w Mampikony¹ od 22.06.2011 do 13.03.2012. Już wysłaliśmy wam papier z dowodem po polsku od nas, dwóch księży z misji w Mampikony. Misja zapewni wszystkie rzeczy, czyli: jedzenie, dojazd, lekarstwa i rzeczy dla chorych (…)².
***
20 maja 2011
Mam przyjemność poinformować Pana, że wiza jest już gotowa. Niestety, przesłane pieniądze nie wystarczą na pokrycie kosztów wysyłki kurierem ABC. Proszę uprzejmie o przelanie różnicy na konto Ambasady.
***
Szanowny Panie,
Z przykrością informuję, że firma XYZ nie przyjmuje dokumentów ani poczty dyplomatycznej. Czy mógłby Pan przyjechać do Moskwy odebrać paszport lub przysłać po odbiór znajomego z upoważnieniem?
***
Szanowna Pani,
W Ambasadzie RP w Moskwie potwierdzono, że kurier przyjmuje paszporty w korespondencji międzynarodowej. Czy kurier ABC, który został opłacony, również odmówił przyjęcia przesyłki?
***
Szanowny Panie,
Pragnę poinformować, że przesyłka została wysłana kurierem 123. Różnica została odesłana gotówką w kopercie.
***
– Proszę jeszcze pokwitować, o tu, pod datą.
– Nawet nie wie pan, jak bardzo na pana czekałem. Za trzy godziny opuszczam mieszkanie!ROZDZIAŁ II
DWA NACZYNIA
Madagaskar właśnie stał się rzeczywisty. Nawiązaliśmy pierwszy kontakt wzrokowy. On jest ugrową linią piaszczystego wybrzeża, ja – srebrną kreską samolotu, której wciąż nie umieją nazwać mieszkańcy wiosek zaszytych głęboko w buszu, wypłowiałym na skutek zimowej suszy. Czerwcowa szata Wyspy zaskakuje półpustynnością. Karbowane koryta wyschłych rzek wrzynają się w głąb łysawego lądu pokrytego miękkimi garbami gór. Jak Czerwone Wierchy powielone po horyzont i porozdzielane szerokimi pasmami równin. Niektóre zbocza nakreślone podmytymi zapadlinami przywodzą na myśl wystawione na deszcz zamki z piasku. Przestrzeń i malownicza pustka. Nie tego oczekuje głowa nabita feerycznymi opisami tętniących życiem lasów, wspomnieniami buszującego w dżungli Fiedlera i fotografiami zachwyconych podróżników. Jeszcze kilka dziesięcioleci temu kanie i kruki unoszące się w kominach gorącego powietrza spoglądały na zwarty dywan pierwotnego lasu; w ciągu ledwie kilku dekad Malgasze, nieświadomi niezwykłości swego endemicznego środowiska, ogniem i siekierami nadali Wyspie przydomek czerwonej. Za jakiś czas zrozumiem, jak trudno będzie zmienić ten stan rzeczy. Tymczasem rdzawe ramiona szczytów okalających stolicę wpuszczają samolot w naturalny korytarz, którym dotrze do Ivato, głównego punktu łączącego Madagaskar z resztą świata. Dopiero teraz, wraz z ciepłym popołudniowym powietrzem, dociera do mnie świadomość osiągnięcia punktu, w którym kończy się podróż, a zaczyna bycie na miejscu. W zderzeniu z nieoswojoną innością momentalnie pojawia się stres. Nie mają przy tym znaczenia ani duch obieżyświata, ani podróżnicze obycie, ani wzbierająca od dawna, żarłoczna ciekawość nowej ziemi. To zachowawczy odruch mający nas zmobilizować w jeszcze nieprzewidywalnej rzeczywistości. Samolot jest bezpieczną skorupą, przedłużeniem miejsca, którego jesteśmy częścią. Kiedy znika aluminiowa powłoka, zaczyna się czas odnajdywania…
Cywilizacja, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni, kończy się tu w chwili wyjścia z samolotu; w chwili wyjazdu ze stolicy kończy się w ogóle. Antananarywa, jedyne ponadmilionowe miasto w kraju, wita maleńkim lotniskiem, przypominającym siermiężnym wystrojem urząd z epoki PRL-u. W środku barczysty mundurowy sprawdza dokumenty, po czym pozwala przejść do jedynego pasa transmisyjnego. Kilka kroków dalej uśmiechnięty, acz świdrujący wzrokiem celnik wypytuje o zawartość walizki.
– Ubrania? Aaaa… nie tylko? Więc co? Baterie, wódka, buty… dobrze… dobrze…
Znacznie dokładniej kontrolowani są wyjeżdżający: za próbę wywiezienia lemura czy kameleona z marszu dostaje się dożywotni zakaz wjazdu do kraju. To oficjalnie. Już na tym przedprożu kraju można się bowiem przekonać, że najwyższą władzę w państwie sprawują ariary. Piękne banknoty na grubym, bawełnianym papierze, czynią niewidzialnymi kontenery pełne palisandru i drzewa różanego, kamienie szlachetne, a nawet przeterminowaną wizę. Jeszcze jedna kontrola i jeszcze jedna dłoń wertująca paszport. Wtedy dostrzegam Darka. Nasz wzrok i uśmiech wyrażają to samo: a więc jednak. Jest go o połowę mniej. Dwa ciężkie ataki malarii odjęły mu kilkadziesiąt kilogramów i w otyłym korpusie wyciosały dobrze zbudowanego trzydziestolatka o niezmiennie przekornym spojrzeniu. A więc jednak… Ściskam też mocną dłoń brata Pierre’a, ćmiącego nieodłącznego papierosa. Ubrany w nowe, dobrze dopasowane dżinsy i bawełnianą koszulę z ręcznym haftem, na nogach japonki. Jego twarz o obłych, mimo wyraźnych kości policzkowych, rysach przepełnia pozbawiona wyniosłości, spokojna pewność siebie. Zanim stanie się mompera cigarety³, zawsze gotowym do błyskotliwego dowcipkowania przyjacielem z Mampikony, będzie przede wszystkim znakomitym przewodnikiem po stolicy.
U wyjścia następuje rytualny w ubogich krajach napad podekscytowanych, przepychających się taksówkarzy i samozwańczych tragarzy, których bardzo niełatwo przekonać, że walizka ma kółeczka.
– Tsy mila fa misaotra betsaka! Mbola tsy marary ny tananako! Nie trzeba, ale dziękuję bardzo. Jeszcze mnie ręce nie bolą! – rzuca Darek do mężczyzny nalegającego na pomoc we wrzuceniu walizki na tył samochodu. Widok białego mówiącego płynnie po malgasku jest dla rdzennych tak konsternujący, że z reguły rezygnują ze wszelkiego natręctwa. A i obecność Pierre’a działa jak filtr. Dla postronnych to znak, że biały vazaha jest już zagospodarowany i że ktoś już z jego obecności korzysta.
Nim usłyszę charknięcie mocnego silnika, do moich uszu dotrze inny dźwięk. Nie, niemożliwe. Wszędzie, tylko nie tutaj! Oczekiwałem raczej skrzeczenia papuzic lub wdzięcznych odgłosów dziwogona, a tu… To niemożliwe, żeby Madagaskar witał mnie w ten sposób… Grrruu! Grrruuu! Perspektywa odpoczynku od znienawidzonego, bulgoczącego gruchania gołębi, przebijającego się od sobotniego świtu przez dźwiękoszczelne okna, od tupotu nóżek zwiastującego kolejne białe plamy na świeżo wysprzątanym balkonie, była wisienką na torcie całej wyprawy… Wcześniej syzyfowe zmagania z obdarzonymi fotograficzną pamięcią ptakami zawiodły mnie na forum internetowe, na którym zobaczyłem moje lustrzane odbicia:
Zacznę od tego, że kocham zwierzęta. Od dziecka spędzam dużo czasu w lasach i na łąkach. Przenoszę padalce i rohatyńce na brzeg drogi, żeby nic im się nie stało… ale tych latających szczurów, tych śmierdzieli nienawidzę! Co zrobić, żeby móc się wyspać choć jeden dzień w tygodniu?
Próbowaliśmy już wszystkiego: siatki, sztucznych drapieżników, zawieszaliśmy płytę kompaktową, rzucaliśmy w nie kamykami, nawet wysypaliśmy trutkę na szczury, ale jedynym efektem było to, że gołębie zaczęły fajdać na niebiesko. Pomóżcie!…
Pierzaste fatum podąża w ślad za mną…
Wokół lotniska jeszcze międzynarodowo: w cieniu rozłożystych pielgrzanów coca-cola wita na czerwonej jak jej logo wyspie; oszołom z Family Radio wieści po malgasku koniec świata, który i tutaj nie nastąpił. Przez kolejne trzy dni stolicę będę poznawał głównie z platformy samochodu – idealnego miejsca do swobodnej obserwacji ludzi i doskonałego stanowiska dla fotografa, którym nie jestem. Wzdłuż asfaltowych dróg nieprzerwanym ciągiem idą ludzie i zwierzęta: ciągną wozy, pchają wózki, niosą na głowach wszystko, co ma jakąkolwiek wartość gospodarczą. Co chwila inny widok: dwóch zakurzonych mężczyzn spawa tłumik samochodu; kobieta siedząca na ziemi sprzedaje leżące na piachu mandarynki; ktoś zagania przestraszone pojazdami kozy w boczną uliczkę; ubrany w porządne spodnie i koszulę Malgasz rozmawia przez komórkę przed skleconą z podrdzewiałej blachy i patyków budką rzeźnika odganiającego muchy gałązką. Dalej suszą się na ziemnym wale wyprane tkaniny; w schludnych kopczykach, na wzór arabskich przypraw, usypano na sprzedaż stosy piachu, cementu i żwiru ręcznie łupanego z kamiennych bloków; ktoś niesie na głowie wielki kosz, w którym siedzą upchane ciasno kaczki…
Antananarywa jest rozległym miastem. Dzielnice z prawdziwego zdarzenia znajdują się w ścisłym centrum i na okalających je wzgórzach; między nimi, w rozciągłej dolinie, leżą dziesiątki pól ryżowych oraz bajora, których wodę biedota wykorzystuje do wszystkich celów. Niektóre ryżowiska porastają piękne, fioletowe hiacynty wodne; gdzieniegdzie brodzi stadko czapli złotawych, którym towarzyszy kilka niemrawych zebu, gromadzących tłuszcz w charakterystycznym garbie. Po drugiej stronie szosy jak okiem sięgnąć wyrastają szarawe, kilkumetrowe bloki – tak suszą się cegły formowane z wybieranej w tym samym miejscu gliny, które po kilku godzinach wypalania zostaną ustawione przy drodze i sprzedane za trzydzieści ariarów, czyli trzy grosze za sztukę. Nad ziemią wszędzie zwisające przewody, docierające to tu, to tam do domków z blachy i listew: nie wiadomo, gdzie zaczyna się polna droga, gdzie podwórko, gdzie wnętrze domku. Stacja Shell czy salon samochodów terenowych to nieliczne wysepki normalności. Sercem miasta jest nowiutki budynek ratusza, zbudowany przez nowe władze zaledwie kilka miesięcy po przewrocie w 2009 roku, rząd arkad z biurami i restauracjami oraz jednolicie skonstruowane targowisko. Urząd miasta, lapan’y tanana, jest nie tyle wizytówką miasta, ile raczej niezamierzonym symbolem choroby malgaskiego organizmu, w którym armia kilkudziesięciu tysięcy (sic!) urzędników napycha sobie kieszenie bez żadnej kontroli i stawia pokaźne gmachy z fontannami. Te z kolei oglądają z podziwem ludzie idący z dniówką wynoszącą dwa euro do domu, by zjeść porcję ryżu zalanego wywarem z jadalnych liści i odrobiny mięsa. Najładniejsze dzielnice znajdują się na wzgórzach: tu w postkolonialnych willach oraz schludnych, nowych domach z niewielkimi ogrodami mieszkają urzędnicy, przedsiębiorcy zatrudnieni w zagranicznych firmach, właściciele większych sklepów, biali przyjezdni i wracający na stałe z Europy Malgasze. To oni terenowymi samochodami jeżdżą do zbudowanych dla nich supermarketów, w których na moment znika Madagaskar; to dla nich Internet w cenie dwóch euro za 20Mb danych, dla nich pizzeria i sklep z armaturą łazienkową. Na centralnym wzgórzu stolicy stoi Manjakamiadana⁴, restaurowany właśnie czterowieżowy pałac ostatniej królowej Madagaskaru oraz bliźniacza siedziba premiera. Ze szczytu widać całą panoramę miasta – zadbany park, sztuczne jezioro Anosy ze stojącym na wysepce Pomnikiem Poległych, zlewające się w spójną ścianę domy. W pałacu królowej, jednym z nielicznych architektonicznych zabytków Madagaskaru, powstaje obecnie…
– Jak nazywa się ten budynek, w którym pokazuje się stare przedmioty? – pyta Pierre. Muzeum jest czymś egzotycznym nawet dla tak wykształconego, otwartego i bystrego Malgasza jak on. Niewiele tu historii, jeszcze mniej zabytków: pamięć trwa dopóty, dopóki nie rozmyje się w kolejnym pokoleniu; domy rozlatują się w większości po kilkunastu sezonach. Tylko XIX wiek i siedemdziesiąt lat epoki kolonialnej pozostawiły trwałe ślady.
Jednym z nich jest bruk, po którym teraz żwawo stąpają moje sandały i gumowe japonki Darka. Na mapie Antananarywy ta odnoga to po prostu ulica, gruba kreska, jeden z wielu utwardzonych szlaków w mieście. Ożywiona, okazuje się gwarnym, trudnym do ogarnięcia mrowiskiem. Chodnik zlewa się z jezdnią, granitowa kostka z piachem i błotem; trąbiące samochody ze sznurem nędznie ubranych pieszych i ptactwem skołowanym całodziennym oczekiwaniem na niechybny koniec. Zagubiony i zafascynowany wzrok wodzi po prowizorycznych warsztatach, zatrzymuje się na bulgoczących garnkach pełnych wodnistej zupy i chińskiego makaronu, nie może oderwać się od tragarzy niosących dziwy wszelakie. Po nozdrzach bije intensywny smród targowych nieczystości. Nieopodal gnijące odpady wpełzają na drogę jęzorem samorodnego wysypiska. Umysł nie dowierza: przecież to nie festyn, a najzwyklejsza codzienność w innym miejscu tego samego świata. Darek niemal prowadzi mnie za niewidzialną rękę poprzez wartki nurt ulicy. Czuję na sobie spojrzenia ludzi o twarzach, których wyraz niczego nie mówi. Czy którejś należy się obawiać? Co myśli szczerbaty tragarz w łachmanach, przyglądający mi się błędnym wzrokiem? Co kryje się za przekornymi uśmiechami dwójki młodzieńców w koszykarskich koszulkach, zaczepiających mnie zza lady swego kramu? Serdeczność? Drwina?
– Dobra, wracamy, zaraz będzie maizina – informuje Darek.
– Maizina?
– Tak, maizina, ciemność. May znaczy spalony. Dla Malgaszów wraz ze zmrokiem wypala się światło…
Wypala się w mgnieniu oka. Minuta. Tyle musi wystarczyć na pożegnanie dnia.
Wprawka w postaci Maroka i dwa dni na miejscu wystarczają, aby przestać czuć się tak nieswojo we wszechobecnej nędzy i brudzie; to dość, żeby przyzwyczaić się do duszącego smrodu spalin wydobywających się trzydziestoletnich citroënów, upchanych na wiecznie zakorkowanych ulicach i dość, żeby zacząć dostrzegać niuanse otoczenia. Dom z rozsypującą się betonową balustradką to nie byle co; kobieta owinięta kolorową tkaniną, z rozpadającymi się klapkami na nogach wcale nie jest biedna – przeciwnie. Malowanemu tradycyjnie na seledynowo, zdobionemu roślinnymi wzorami wózkowi zaprzęgniętemu w zebu warto się przyjrzeć, bo ornamenty to rzadki zbytek. Ryżowe racuchy pieczone na blasze i sprzedawane przy zapylonej ulicy są nie tylko jadalne, ale świeże i bardzo smaczne, a bezzębny chłop siedzący przy drodze na chwiejnym krzesełku pod wyświechtanym parasolem naprawdę sprzedaje ważne doładowania międzynarodowej sieci komórkowej. Także w plątaninie kramów i budek dostrzega się regularność: tu owoce: rambutany, gojawy i papaje; pięćdziesiąt metrów dalej bryły wosku, szczotki z osnówki kokosa i plastikowe szpargały do pielęgnacji domu; jeszcze dalej stosy piankowych materaców różnych rozmiarów i grubości. A ludzki kalejdoskop dalej się obraca: młoda kobieta z plecionym koszem na głowie proponuje kolejnym przechodniom trzymane w nim sadzonki różnokolorowych orchidei. Ktoś ciągnie wózek z sianem dla zebu, ktoś inny wózek z pociętym bambusem. Niski mężczyzna w bejsbolówce pokazuje szklane butelki z żywymi rybkami; siedząc przy workach z ryżem, szwaczka szyje coś na mechanicznym Singerze… Na wdechu przechodzimy wzdłuż kramów z mięsem, gdzie oprócz smakowitych kawałów wołowiny leżą na słońcu oblegane przez muchy żołądki, krowie języki i wątroby; po ziemi płynie czarna woda z rynsztoka… i czując z przerażeniem, że za chwilę będę musiał wziąć oddech, dostrzegam Malgasza niefrasobliwie idącego boso przez czarny szlam.
Na targu robimy duże zapasy dla misji. Klimat i żyzna gleba Płaskowyżu sprzyjają rolnictwu. Przywiezione przez kolonizatorów europejskie warzywa znakomicie się przyjęły i już od kilku pokoleń są traktowane jak tutejsze. Na zadaszonej pace pickupa coraz więcej wyplecionych z rafii koszy pełnych marchewek, zielonych papryk, kapusty i ziemniaków. W korku podchodzą do nas pierwsze dzieci, wyciągają umorusane rączki: mechieu, mechieu⁵! Dwie dziewczynki przyczepiają się do tylnej klapy i chichocząc jadą kilka metrów. Łatwo powiedzieć, że dając żebrzącym dzieciom wyrządza się im krzywdę i hoduje w nich roszczeniowość; trudniej, kiedy zza ścianki paki samochodu wyglądają dwa roześmiane łebki i śliczne, pełne nadziei oczy, które wpatrują się na przemian w ciebie i leżący obok kosz kupionych za grosze owoców. Każde dostaje po kosmatym rambutanie – zeskakują i szczęśliwe biegną na chodnik, gdzie zjadają swój mały-wielki prezent. Na piśmie brzmi to wszystko jak banał, ale kiedy musisz ignorować kolejne mechieu! i wyciągnięte, muskające nieśmiało rączki, wtedy mocno ściska w gardle. A ignorować trzeba, bo podchodzący dorośli i dzieci nigdy się nie kończą. Ani tu, ani w innych częściach kraju. I wtedy znów banalne, wyświechtane stwierdzenia o chorym podziale w świecie, w którym sedes jednych jest tronem drugich, zmienia się z frazesu w przygnębiającą impresję.
Nędza uczyniła ze złodziejstwa prawdziwą plagę. Jeśli tylko kogoś stać, montuje kraty na wszystkich wlotach do domu. Nie znajdzie się ani jednego murowanego budynku bez szczelnego obudowania z metalowych prętów.
– Wzięłam komuś bez pytania worek ryżu – mówi kobieta na spowiedzi.
– Czyli ukradłaś?
– O nie, nie, proszę ojca! Ja tylko sobie wzięłam!
Jeśli brakuje ci niezbędnego, szukasz i zabierasz – tak myśli wielu Malgaszów. Stąd też nawet w enklawie, jaką jest ośrodek misyjny, trzeba zamykać za sobą wszystkie zamki. Potrzebuję wydrukować ważny dokument. Szczęśliwie na misji w parafialnym biurze stoi stacjonarny komputer i regularna kserokopiarka, czyli Krzemowa Dolina na głębokiej prowincji…
Na kluczu USB zabieram zapisany plik. Okiennice trach, pierwszy zamek trach, drugi ciach. Idę do budynku obok. Trzeci zamek trach. Ktoś wziął przedłużacz. Trzeci zamek trach. Wracam. Drugi zamek ciach, pierwszy zamek trach. Zabieram przedłużacz. Pierwszy zamek trach, drugi zamek ciach. Trzeci zamek trach. Na komputerze nie ma niezbędnego programu. Trzeci zamek trach. Wracam. Drugi zamek ciach, pierwszy zamek trach. Przegrywam program. Pierwszy zamek trach, drugi zamek ciach. Trzeci zamek trach, włączam komputer – odcięto właśnie prąd. A czort z dokumentem!!! Trzeci zamek traaach!!!!
Dla bezpieczeństwa po zmroku poruszamy się w stolicy samochodem, choć zdarza się i taksówka. W mieście jeździ ich wiele, machanie białą ręką daje niemal stuprocentową skuteczność. Kierowcy liczą na naiwność i zagubienie bogatych pasażerów, którzy często nawet nie orientują się, że uczciwie podana cena jest wymieniona w obowiązujących do 2005 roku frankach malgaskich, a nie w wartych pięciokrotnie więcej ariarach. A tu niespodzianka: vazaha zna się na rzeczy. Język malgaski błyskawicznie zdejmuje odium białego żółtodzioba; negocjacje trwają krótko. Wsiadamy do obranego z pianki i gąbek kadłubka citroëna 2CV, pojazdu otaczanego we Francji motoryzacyjnym kultem. Pełno w nim pyłu i sterczących kabli. W mylnym przekonaniu o oszczędności kierowca wyłącza silnik przy każdym zjeździe z górki. Nigdy nie tankuje dużej ilości benzyny – nie stać go. Wozi plastikową butelkę, do której wlewa litr paliwa za pieniądze od pierwszego klienta. Jeśli zatankuje więcej, może się zdarzyć, że w nocy ktoś wyssie benzynę rurką.
Właśnie wysysania życiodajnego płynu rurką obawiają się przyjezdni. Wydają znaczne sumy, by się zabezpieczyć, świadomi, że sprawców nie zawsze da się przyuważyć w porę. Ci zaś potrafią poruszać się bezszelestnie i zaatakować w większej liczbie, znienacka. Pierwszy raz zmierzyliśmy się z nimi na niedoświetlonych schodach prowadzących do restauracyjnej toalety. Herszt siedział nieruchomo; reszta bandy rozpierzchła się, obserwując mnie bacznie z niewielkiej odległości. Przezwyciężając obawę, podszedłem do najbardziej okazałego osobnika. Kiedy siedzą, ponoć zadzierają odwłok pod kątem czterdziestu pięciu stopni, inaczej niż nasze widliszki. Komary malaryczne. Statystycznie aż dwadzieścia procent zachorowań na malarię wywołuje zarodziec sierpowaty; osiem na dziesięć przypadków kończy się zgonem. I te dane właśnie nieznośnie krążą teraz po głowie. A mnie wszelką profilaktykę odradzono, ponieważ długotrwałe przyjmowanie leków osłonowych zmniejsza skuteczność leczenia w trakcie ataku choroby. Dawniej od pierwszych dni pobytu na Wyspie aplikowano sążniste porcje chininy, która z biegiem lat nie tylko stała się obojętna dla misjonarskiej immunologii, ale też krzewicielom słowa Bożego stępiła znacznie słuch. Dlatego praktyki tej zaniechano. Zresztą przy dostępie do leków ta niesławna choroba nie jest tak straszna, jak malują ją europejskie broszury. Siedemdziesięcioletni ojciec Marcel – dawniej Alzatczyk, dzisiaj już Malgasz – zaliczył w swym życiu blisko dwieście ataków malarii. Nie stracił zdrowia, zachował też kompletną czuprynę, myjąc głowę wyłącznie wodą z mydłem marsylskim oraz werwę dzięki popijanemu regularnie, z nutką nostalgii, gruszkowemu destylatowi. Ojciec Marcel powiedziałby też pewnie, że to, co dla Europejczyków urosło do rangi mitycznej zarazy, kojarzonej z podróżnikami i przywożonymi przez nich opowieściami, na Czerwonej Wyspie nie robi na otoczeniu większego wrażenia. Febra jest groźna; bez natychmiastowej kuracji nieuleczalna, jednak to przede wszystkim bieda i medyczne zacofanie, charakteryzujące większość państw strefy tropikalnej, odpowiadają za przerażającą liczbę zgonów. W razie choroby wielu mieszkańcom buszu pozostaje napar z palczastych liści papai lub wiara w przychylność przodków i leczniczą moc ukrytych duchów Ziemi.
– Nie przejmuj się, tutaj malarii nie ma – uspokaja Darek. – Na Płaskowyżu jest za zimno. Dopiero w Mampikony trzeba będzie uważać. Ale cię rozumiem. Ja pierwszej nocy nie zmrużyłem oka przez komary.
– Cha, cha, cha! Co to jest?! – parska śmiechem młody kleryk na widok czterech foremnych stożków ryżu, ułożonych wokół wieprzowiny w duszonych liściach brèdes mafana. Dla mnie to schludna restauracja o nieco barowym wystroju w najnowocześniejszym punkcie miasta i smaczne jedzenie. Dla niego to Wierzynek, Ritz, Gordon Ramsay. Kopczyki ryżu równie ekstrawaganckie jak łabędź wyrzeźbiony w gotowanym ziemniaku. Mam poczucie, że na tym talerzu spotykają się dwa wektory wywiedzione z przeciwległych biegunów. Ja rezygnuję z foie gras, wybieram ryż ze szczawiem; zrzucam europejski bagaż i od pierwszych chwil otwieram się z ciekawością na niespotykaną wcześniej prostotę. I burzę widelcem równy kopczyk ryżu, któremu wciąż nie może nadziwić się ów kleryk. On w tym momencie ociera się o świat, którego mieszkańców stać na bezużyteczne udziwnienia; w którym wystudiowana sztuczność jest poszukiwana i mylona z rzeczywistą wartością człowieka – bo na ryżowe stożki trzeba sobie zasłużyć; trzeba zapłacić za ich nienaturalną formę. I nie opierać się łokciami o stół, bo to nie przystoi, choć większości z nas tak jest wygodniej. W tym przeświadczeniu powstały francuskie ogrody i powstają właśnie kopczyki ryżu. Ot, taka refleksja ontologiczna z wieprzowiną w tle.
Od wieprzowiny można gładko wyprowadzić jeszcze jeden wątek: powołań wśród młodych Malgaszów. Szefowie nowicjatu mają bowiem nie lada zgryz i sporo uwagi poświęcają prześwietlaniu alumnów, z których wielu schabu spróbowało ledwie kilka razy w życiu, najpewniej gdy chowano babkę lub sąsiada. Tymczasem w refektarzu mięsna kabaka jest na porządku dziennym. Są i owoce na deser. Są szyby w oknach i prąd. I telewizor w pokoju obok, nawet na prowincji. Jeśli się poszczęści, będzie też komputer, Internet i samochód z przyciemnianymi szybami. Trampolina na salony. Nie uformowane jeszcze umysły budzą się nagle w innej bajce. Pięknej, bo i mundurowi odpuszczają na rogatkach, i splendor spływa od pierwszych dni spędzonych pod zakonnym płaszczem. Więc kto dla idei, a kto dla wieprzowiny? Ale jeśli korci nas osądzanie konformizmu chłopców z madagaskarskiego buszu, przyłóżmy tę samą miarę do rzesz pracowników korporacji, chodzących dla awansu na wstydliwe kompromisy. W każdym razie na brak chętnych zakon nie narzeka. Po zaliczonym stażu na prowincji kandydaci rozpoczynają nauki i przenoszą się do macierzystego domu Kongregacji Ducha Świętego, położonego na wzgórzu dzielnicy Mandroseza. Na tle białej fasady budynku rozpina się zielony wachlarz pielgrzanu. Wraz z wymalowanym na ścianie Foyer Laval tworzy niejako ikoniczny szyld ośrodka: Duchacze na Madagaskarze. Zeskakuję z paki, obchodzę drzewo dookoła, dotykam suchego, włóknistego pnia. Wreszcie mogę mu się przyjrzeć: gałęziom piętrzącym się splecioną drabinką aż do półowalnego pióropusza i grubym, wklęsłym ogonkom liści, w których zdesperowany pielgrzym zawsze znajdzie kilka łyków wody. Pielgrzan, ravinala, czyli „las liści", orzeł biały Madagaskaru, wita mnie oficjalnie w swoim królestwie. Więc naprawdę tu jestem…
Za metalową bramą – spokój. Stary, otyły labrador wyleguje się na jasnym żwirze w cieniu migdałeczników ożywiających niewielkie podwórze. Tylko krwistoczerwone wikłacze zaglądają śmiało przez najeżony tłuczonym szkłem mur. Tutaj pierwszy raz zdejmuję plecak i odstępuję swój bagaż; pierwszy raz spowalniam oddech i rozluźniam mięśnie brzucha. Chwila przerwy, krótka demobilizacja. Za bramą trwa nieustanny trening czujności i spostrzegawczości, a ja jestem zwykłym ciurą pochodzącym z bezpiecznego kraju, w którym wystarczy nie nosić portfela w tylnej kieszeni spodni, unikać nieznanych bram w ciemnych zaułkach i zdjąć klubowy szalik na obcym osiedlu. I ląduję w Antananarywie, wielkiej, niedoświetlonej bramie. Trzeba lat, żeby móc, tak jak ojciec Marcel, zniknąć w bocznej uliczce i pewnym krokiem zanieść handlarzowi walutą sześć tysięcy euro, by po chwili wychynąć z wypchanym plecakiem. Gdyby plecak nie dotarł do samochodu, nie byłoby ani wypłat dla dwóch szkół, ani skończonych sal nowego liceum, ani zapasu lekarstw, ani wyprawki dla uczniów z Mampikony. Ale ojciec Marcel zdobył już za bramą pagony. Radzi sobie nawet ze zwierzchnikiem służb celnych na lotnisku. A teraz w skromnym pokoju wykłada spokojnie na stoliczek kolejne pliki błękitnych banknotów, tak rzadko widywanych na rubieżach; układa wieżyczki, z których jedna należy do mnie. Stałem się właśnie milionerem, podobnie jak kilka tysięcy szczęśliwców w uruchomionej niedawno narodowej Tomboli. Gdzie widziałem wcześniej takie góry banknotów? Na zdjęciach z czasów kryzysu w Zimbabwe? Na karykaturach wyśmiewających inflację marki polskiej? Ile właściwie dla miejscowych warte są tutaj moje skromne zapasy, skoro rozczłonkowuje się je na setki sztuk?
Na crossowej yamasze wjeżdża wysoki mężczyzna. Skórzana kurtka, dżinsy i kask, który zdejmuje energicznym ruchem, odsłaniając pociągłą twarz z ciemnymi znamionami na policzkach⁶.
– Cześć, witaj, jak leci? – pyta niby od niechcenia, ściskając mi dłoń. Znów ten krzepki uścisk. Ma go nawet rachityczny ojciec Daniel, który już sześćdziesiąty rok siedzi na Wyspie. Każdy ma tu swoje historie: o truciźnie wstrzykniętej do butelki, o ukąszeniach skorpiona, o przeklętej laleczce znalezionej pod własnym łóżkiem i ucieczkach ze zbuntowanych wiosek, a hart wyniesiony z tych historii skupia się właśnie w owej krzepkości uścisku. W ciałach starzejących się na przekór duchowi.
– Kto to dokładnie był, Darku?
– A to był nasz prowincjał.
Za kierownicą terenowego nissana siada zazwyczaj Pierre; doskonale zna miasto, jego rytm i dzienny cykl powstawania korków; Darek usadawia się obok mnie na drewnianej ławce. Widok dwóch vazahów jadących na pace samochodu prowadzonego przez Malgasza jest dla miejscowych takim widowiskiem, jakim dla nas byłby ubrany w smoking arystokrata, wyglądający z bagażnika limuzyny kierowanej przez łysego dresiarza. Niecodziennego obrazu dopełniają pogryzane przez nas kawałki trzciny cukrowej, uchodzącej na Madagaskarze za przyjemność dla prostaków. Nie bez wysiłku odgryzamy kolejne kawałki soczystej fary, której przeżuty i wyssany z naturalnie słodkiego soku miąższ wypluwamy, jak wszyscy Malgasze, wprost na ziemię. Do ostatniego kęsa towarzyszą nam serdeczne, rozbawione uśmiechy i szturchanie łokciami… Niektórzy podchodzą, pytają, czy słodka i śmiejąc się, odchodzą. Piętno kolonializmu jest tu wciąż żywe, a kompleks niższości miejscowych wobec białych przybiera czasem porażające formy. W samym języku malgaskim przymiotnik vazaha jest melioratywny, gasy oznacza zaś to, co kiepskie; chleb z najlepszej mąki będzie zatem nazywany mofovasaha, a pospolity wypiek: mofogasy. Trzeba szczerze powiedzieć: na początku świadomość bezwarunkowego wzbudzania respektu dodaje otuchy, jednak już po kilku dniach kolejne zmieszane spojrzenia, nieśmiałe powitania i nadmierne podziękowania stają się krępujące. Tak jak udekorowany ryż w przydrożnej restauracyjce, podany przy Malgaszach, którzy właśnie dostali niechlujną kupkę rzuconą na talerz. W Mahajandze, jednym z głównych portów Madagaskaru, odwiedzimy zaprzyjaźnioną czwórkę młodych ludzi z Mampikony, którzy dzięki pomocy misji studiują na drugim roku rolnictwa i turystyki. Pełni życia, mili, weseli, inteligentni, ubrani w całkowicie „zachodni" sposób, ale… choć dzieli nas tylko sześć lat, żadne z nich nie ma śmiałości powiedzieć mi na „ty".
– Czy on nie będzie się wstydził pokazać w naszym towarzystwie? – pyta Darka Katerina, robiąca mu właśnie leczniczy masaż, którego nauczyła się w ramach zajęć na uniwersytecie. Przy wieczornym piwie, po wspólnie spędzonym dniu, słyszę od mego niemal-rówieśnika, który po licznych namowach przestał mówić do mnie vous, że dziękuje, bo to zaszczyt wypić piwo razem z vazahą. W takich chwilach chciałoby się wskoczyć do beczki z henną… Zażenowany, mówię dobitnie o oczywistej między nami równości i pytam terapeutycznie o powody ich kompleksów.
– Wszystko co zmieniło się na Madagaskarze, wszystkie technologie, które mamy, przynieśli vazahowie. Malgasze nie potrafią wymyślić niczego sami – odpowiada chłopak. Faktem jest, że Malgaszów cechuje całkowity brak inwencji i perspektywicznego myślenia, w czym można chyba upatrywać głównej przyczyny dzielącej nas przepaści cywilizacyjnej. Drogi krajowe szerokości polskiej osiedlówki zbudowała Unia Europejska; proste zapory dające grunt pod ryżowiska likwidujące głód w całym regionie skonstruowali Niemcy. Uprawę ryżu, podstawy każdej tutejszej potrawy, zapoczątkowali Azjaci. Z mostów z lat pięćdziesiątych zaczynają powoli wypadać stalowe blachy szerokości koła samochodu – nowy most powstanie dopiero, gdy zawali się obecny. Gdy w położonym sto kilometrów od Mampikony miasteczku Port-Bergé ogłoszono kilkudniową przerwę w dostawie prądu, mieszkańcy spalili lokalną elektrownię, pozbawiając się elektryczności na miesiąc. Lepiej wypchać do granic wytrzymałości nowy samochód i uszkodzić go w buszu na wertepach, niż płacić dwukrotnie za paliwo. Tu zabija się kurę znoszącą złote jajka, żeby zjeść jej mięso na kolację tego samego wieczoru. Swego czasu na misji pracował snycerz. W zaledwie trzy godziny potrafił zrobić bardzo ładną figurkę świętego czy wyrzeźbić coś wedle własnego pomysłu. Umiał tak wykorzystać naturalne przebarwienia drewna, że wycyzelowanych postaci nie trzeba było nawet malować. Po prostu talent. Szybko więc dostał więcej zamówień niż mógł przerobić i – jak na malgaskie warunki – zarabiał kokosy. Pewnego dnia, pozbierawszy zaliczki od zamawiających, zwyczajnie uciekł w nocy i więcej się nie pokazał. Wybrał kurę. Próżno tu zatem mówić o niosącej głód erozji i niszczeniu naturalnych wabików dla bogatych turystów, skoro sprzedając węgiel drzewny pieniądze ma się od razu. Nie dba się tu o rzeczy, bo te zepsute albo się jakoś naprawi, albo zużyje ich części. A sztukę prowizorki i przerobu przypadkowych elementów Malgasze rozwinęli do perfekcji. W stolicy ze zużytych opon odlewa się sandały; z dziurawych sandałów stapia się obrabiane palnikami opony do taczek wykonanych ze starych puszek po ropie; z zezłomowanych felg robi się piecyki, na których powstają codzienne posiłki. Zatkany odpływ będącego luksusem prysznica najlepiej naprawić, wybijając dodatkową dziurę w plastikowym sitku. Elektryk montujący wentylatory na suficie dostaje puszki do wmontowania styków w ścianę, ale postanawia ułożyć z kabli na sklepieniu plan londyńskiego metra⁷ – wentylatory działają bez zarzutu. Uliczni majstrowie, których warsztat to często maleńki stoliczek, stara lutownica i śrubokręt, potrafią w godzinę naprawić każdy sprzęt, od sfatygowanej wiertarki po układ chłodzący nowego laptopa, choć gwarancji przezornie nie udzielają. Mora mora, powolutku, jakoś to będzie…3. Czyt. mompera sigareti – ksiądz papieros. Słowo mompera jest zmalgaszyzowanym zlepkiem francuskich słów mon père, którymi tradycyjnie zwraca się do duchownych.
4. Czyt. mandzakamjadana – rządzący w pokoju.
5. Zniekształcone monsieur, czyli takie „psze pana".
6. W przeciwieństwie do pociągłej twarzy, liczne czarne znamiona na policzkach są cechą genetyczną królewskiego plemienia Merina (czyt. merna).
7. Plan londyńskiego metra, stworzony przez inżyniera-kreślarza Henry’ego Becka, został rzeczywiście zainspirowany schematami instalacji elektrycznych.