- W empik go
Mademoiselle Coco. Miłość zaklęta w zapachu - ebook
Mademoiselle Coco. Miłość zaklęta w zapachu - ebook
Paryż 1919. W wieku trzydziestu sześciu lat Coco Chanel jest już ikoną stylu, a wszystkie kobiety rywalizują o jej odważne kreacje, symbol nowoczesnej kobiety, zmysłowej nawet w spodniach. Udało się stworzyć znakomicie prosperujący dom mody, którego klientkami są najznamienitsze damy z najwyższych kręgów towarzyskich. Lata ubóstwa, w których Coco była tylko Gabrielle, sierotą porzuconą w klasztorze, wydają się bardzo odległe, ale jej niskie pochodzenie wciąż ją prześladuje – wielka miłość jej życia, angielski arystokrata Boy Capel, choć także ją kocha, nie rezygnuje z małżeństwa z interesu. Kiedy Boy ginie w tragicznym wypadku, Coco wpada w depresję.
Podczas podróży do Wenecji rosyjski impresario podaje jej chusteczkę, która pachnie najbardziej odurzającymi perfumami, jakie kiedykolwiek czuła: stworzoną dla rodziny carskiej esencję, która stała się nieosiągalna po rewolucji.
Coco nie ma wątpliwości: to zapach, który chce odtworzyć na pamiątkę po swoim kochanku. Kiedy wraca do Paryża, nawet najwspanialsze przyjęcia nie są w stanie oderwać jej obsesji. Poszukując odpowiedniego zapachu, spotyka charyzmatycznego księcia Dymitra Romanowa, bratanka zamordowanego cara Mikołaja II, który pomaga jej zrealizować marzenie. Czy szukając zapachu miłości, Chanel No 5, potknie się o inną miłość?
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66500-51-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1897
.
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... jeden, dwa, trzy, cztery, pięć...
Jej usta poruszały się bezgłośnie. W milczeniu liczyła kamyczki, tworzące u jej stóp mozaikę. Patrzyła w skupieniu na wydeptane, nierówne kamyki rzeczne, które przed tysiącem lat ułożono w geometryczne wzory lub mistyczne obrazy, wykonując posadzkę.
Gdzieniegdzie pięć gwiazd. Tu i ówdzie pięć kwiatów. Od czasu do czasu pięciokąt. Ten układ to z pewnością nie był przypadek. Wiedziała, że dla członków zakonu cystersów piątka stanowiła liczbę symboliczną, oznaczającą doskonałość otaczającego świata. Na przykład liczba płatków w kwiatach róż jest wielokrotnością pięciu. Jabłka i gruszki mają pięciopromienną strukturę gniazd nasiennych. Natura wyposażyła człowieka w pięć zmysłów. A modlitwy wspominały o pięciu ranach zadanych Chrystusowi. Jednak zakonnice nie nauczyły jej, że pięć to również liczba miłości i bogini Wenus, stanowiąca sumę niepodzielnej męskiej trójki i żeńskiej dwójki. Tę jakże interesującą dla czternastolatki informację znalazła w książce, którą czytała potajemnie na strychu.
Klasztorna biblioteka kryła zdumiewające skarby.
Nieco mniej skandaliczne, niemniej także nieprzeznaczone dla oczu podlotka, były średniowieczne kazania Bernarda z Clairvaux, w których mnich przypominał swoim współbraciom, jakie znaczenie mają pachnidła używane podczas rytualnych ablucji. Ten założyciel klasztoru cystersów radził im nawet przywoływać w myślach obraz perfumowanych piersi Maryi Dziewicy, opiewanych w Pieśni nad Pieśniami. Kadzidło i jaśmin, lawenda i róże na ołtarzu miały swoim zapachem ułatwiać kontemplację.
Zarówno dla osieroconych małych dziewczynek, jak i dla samotnych młodych dziewcząt, takich jak ona, pachnidła wytwarzane z roślin pochodzących z przyklasztornego ogrodu były jedynie nieosiągalnym marzeniem. Podobnie jak pragnienie przytulenia się do obfitego biustu ukochanej matki.
Przed rozpoczęciem pracy w polu lub w kuchni wychowanki szorowano regularnie tanim mydłem w cebrzykach wypełnionych zimną wodą, żeby roztaczały woń czystości, a nie potu, strachu czy zmęczenia. Lecz w żadnym wypadku nie chodziło tu o zapach, a jedynie o wyeliminowanie nieprzyjemnej woni, charakterystycznej dla brudnych, spracowanych ciał. O wiele lepiej niż ich skórę traktowano szorstkie białe prześcieradła, prane, w razie potrzeby cerowane, starannie składane i układane w stosy w klasztornej pralni.
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć...
Stojąc w kolejce dziewcząt w oczekiwaniu na cotygodniową spowiedź, zabijała czas liczeniem. W ten sposób wypełniała ciągnącą się w nieskończoność monotonię, gdy tak tkwiły wyprostowane jedna obok drugiej niczym żołnierze na placu koszarowym, po kolei podchodząc do konfesjonału. Zakładała, że zakonnice żądają od nich stania w milczeniu na baczność, czego na dłuższą metę żadne dziecko nie mogło wytrzymać, po to, żeby łatwiej wymóc na nich przyznanie się do winy. Zwłaszcza w przypadku najmłodszych dziewcząt. Praktykowały ten zwyczaj, choć z reguły żadna z nich nie popełniła od ostatniej sobotniej spowiedzi żadnego grzechu. Tu, w Aubazine, na szczycie smaganej wichrem skały, na której w dwunastym wieku wybudowano klasztor, nie było przecież okazji do grzechu.
Od niemal dwóch lat przyszło jej żyć wyłącznie w tym odciętym od świata miejscu w środkowej Francji, z dala od głównej drogi prowadzącej do Paryża. Na tyle odległej, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, żeby stąd uciec do dalekiej stolicy. Od śmierci matki i od momentu, w którym ojciec wsadził ją na konny wózek, by przywieźć do tego klasztoru, upłynęło już ponad siedemset długich dni. Przed ponad siedmiuset dniami porzucił ją ot tak sobie. Zostawił niczym jakiś przedmiot, który należało dowieźć w określone miejsce. Po czym zniknął na zawsze. Owa straszna chwila była dla małej zrozpaczonej dziewczynki niczym otwarcie wrót piekła. Gdy tylko dotarło do niej, co się stało, zaczęła wyglądać z utęsknieniem chwili, gdy będzie już na tyle duża, by na zawsze opuścić klasztor i rozpocząć samodzielne życie. Być może kluczem do upragnionej wolności była igła krawiecka. Kto potrafił dobrze szyć i był wystarczająco uparty, ten miał szansę dotrzeć nawet do samego Paryża i znaleźć pracę w jednym z dużych domów mody, których tam nie brakowało. Słyszała o takich przypadkach, ale nie miała pojęcia, ile w tym było prawdy.
Wszystkie opowiadane historie były niezwykle ekscytujące. Na dźwięk słów „dom mody” natychmiast ożywały w niej wspomnienia. Na myśl przychodziły jej piękne materiały, szeleszczące jedwabie, pachnące wolanty i najdelikatniejsze koronki. I to wcale nie dlatego, żeby matka kiedykolwiek była damą. Nic z tych rzeczy. Była zwyczajną praczką. Ojciec zaś obnośnym handlarzem, który nigdy nie kupował żonie niczego wytwornego czy luksusowego. Jednak widok ładnych rzeczy zawsze kojarzył jej się z maman, której bardzo jej brakowało. Tak bardzo, że na wspomnienie bezpieczeństwa, jakie czuła u jej boku, aż dostawała z tęsknoty zawrotów głowy.
Teraz jednak była zdana wyłącznie na siebie w miejscu, w którym panowała twarda dyscyplina, a za najmniejsze nawet uchybienie groziła kara, i w którym jedynie od czasu do czasu można było uzyskać od Boga odpuszczenie win. Tymczasem ona pragnęła tylko nieco ciepła i odrobiny uczucia. Czy takie pragnienie to grzech, z którego powinna się wyspowiadać? Czy ta głęboko skrywana tajemnica kiedyś do tego stopnia ją przytłoczy, że jej dusza nie zazna spokoju? Może tak będzie. A może nie. Ale nawet za cenę spokoju duszy nie wyzna swemu spowiednikowi, że w życiu pragnie jedynie miłości. W każdym razie jeszcze nie dzisiaj. I prawdopodobnie nigdy.
W milczeniu liczyła kamyki tworzące mozaikę na podłodze katedry w Aubazine. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć...1
Żółte światła reflektorów przecinały unoszącą się nad Sekwaną mgłę, która jak lniana chusta otulała jesiony, olchy i buki na nadbrzeżnym bulwarze. „Niczym całun” – przemknęło przez myśl Étienne’owi Balsanowi.
Wpatrując się w mgłę, przez cały czas miał jednak przed oczami zgoła inny obraz – spoczywających na katafalku, przykrytych płótnem, straszliwie zmasakrowanych zwłok. Pokaleczonych członków i spalonej skóry. Gałązki buczyny, którą ktoś położył w nogach zmarłego. Umieszczonego na piersi krzyża. Misy ze święconą wodą koło głowy, by złagodzić choć trochę wszechobecną woń śmierci. Światła świec rzucającego upiorne cienie na ciało, którym zajęły się już zakonnice, doprowadzając je do jako takiego stanu. Na tyle, że na jego widok jakoś udawało się zapanować nad sobą.
Étienne mimowolnie próbował sobie wyobrazić, jakiemu zniekształceniu mogła ulec przystojna twarz przyjaciela. Twarz, którą znał równie dobrze jak swoją.
Uznał, że z regularnych rysów pewnie nic nie zostało. Podobnie jak z elegancko wykrojonych ust i prostego nosa. Jeśli automobil na pełnym gazie wpada w poślizg, stacza się ze skarpy, rozbija o skalną ścianę i płonie niczym pochodnia, wówczas niewiele zostaje z człowieka. W takich razach trudno znaleźć choćby jedną niepołamaną kość. Wówczas nie lada sztuką jest odtworzyć pierwotny wygląd tragicznie zmarłego.
Poczuł na policzku pełznącą w dół mokrą strużkę. Czyżby samochód był nieszczelny i deszcz dostał się do środka? Chciał włączyć wycieraczki. Szukając odpowiedniej wajchy, wykonał zbyt gwałtowny ruch i auto wpadło w poślizg. Gdy w panice nacisnął hamulec, na boczną szybę bryzgnął strumień błota. W końcu usłyszał charakterystyczny dźwięk towarzyszący tarciu gumy o szkło. Zdziwiony zauważył, że nie pada. To nie był deszcz, lecz jego własne łzy. Nagle poczuł ogromne zmęczenie i przejmującą rozpacz. Ogarnęło go potworne znużenie, któremu towarzyszyła niemoc, jakiej jeszcze nigdy dotąd nie doświadczył. Ale jeśli nie chciał skończyć jak jego przyjaciel, musiał natychmiast wziąć się w garść i skoncentrować na drodze.
Samochód stał w poprzek jezdni. Étienne całą siłą woli wyrównał oddech, wyłączył wycieraczki i zacisnął dłonie na kierownicy. Gdy nacisnął pedał gazu, silnik zawył jak nigdy dotąd, powodując obrót kół. Ostrożnie wycofał automobil, wracając na właściwy pas ruchu, z którego wypadł wskutek nieostrożnego gestu. Zauważył, że serce już się uspokoiło. Na szczęście dawno minęła północ i o tak późnej porze na drodze nie było żadnego ruchu.
Skoncentrował wzrok na jezdni. Miał nadzieję, że nie napotka żadnego nocnego zwierzęcia. Ostatnią rzeczą, na którą miałby ochotę, było przejechanie lisa. I jeśli już miałby go pozbawić życia, to nie w ten sposób, lecz na polowaniu, celnym strzałem z końskiego siodła. Tego samego zdania byłby z pewnością zmarły przyjaciel, który tak samo kochał konie i polowania. To właśnie te dwie pasje zbliżyły ich do siebie. Arthur Capel, wieczny chłopiec, do którego na zawsze przylgnął nadany mu w dzieciństwie przydomek „Boy”, fantastycznie grał w polo. Boy, radosny bon vivant. Inteligentny, oczytany, szarmancki. Dżentelmen w każdym calu. Brytyjski dyplomata. Bohater wojenny, awansowany za zasługi na polu bitwy do stopnia kapitana. Człowiek, którego każdy chętnie chciałby móc nazwać przyjacielem. Będąc najstarszym i najlepszym przyjacielem Boya, Étienne mógł się uważać za szczęśliwca. Mógł...
Po opalonych policzkach Étienne’a ponownie popłynęły łzy. Nie oderwał jednak rąk od kierownicy, żeby je zetrzeć. Teraz, jeśli chce szczęśliwie dojechać do Saint Cucufa, nie powinien zaprzątać sobie głowy wspomnieniami, lecz koncentrować się na prowadzeniu wozu. Ta jazda to ostania przysługa, którą mógł wyświadczyć zmarłemu przyjacielowi. Musiał zdążyć przekazać Coco tę straszliwą wiadomość, zanim jeszcze wydrukują ją poranne gazety lub zanim dowie się od którejś z plotkarek przez telefon. To, co go czekało, nie było ani łatwe, ani przyjemne. Jednak musiał spełnić ten obowiązek najlepiej i najdelikatniej, jak potrafił. Tak, jak mu dyktowało serce.
Coco była wielką miłością Boya. Była. Co do tego nie istniał cień wątpliwości. Dla nikogo. A już najmniej dla Étienne’a. To przecież on poznał ich ze sobą pewnego lata w swojej posiadłości. Powodem przyjazdu Boya do Royallieu były konie, a pozostania na dłużej – Coco. Pomimo że wówczas była jego przyjaciółką. Choć tak naprawdę nie do końca. Wówczas Coco była prostą dziewczyną z garnizonowego miasteczka Moulins. Wieczorami występowała na scenie podejrzanego teatrzyku, śpiewając wielce dwuznaczne piosenki, a za dnia cerowała spodnie oficerom, którym nocami dotrzymywała towarzystwa. Delikatna, o chłopięcej sylwetce, piękna jak obrazek, wesoła, krucha, a przy tym niezwykle odważna i energiczna. Całkowite przeciwieństwo grande dame, wzoru dla niemal wszystkich młodych kobiet z czasów belle époque.
Étienne zabawiał się z nią, a następnie przyjął ją pod swój dach, gdy nieoczekiwanie pojawiła się na progu jego domu. Jednak nie zmienił dla niej dotychczasowego stylu życia. Na początku nie chciał nawet widzieć jej u swego boku. Lecz ona była uparta i doprowadziła do tego, że stała się częścią jego życia. Przez rok, dwa lata... Dziś nawet nie potrafił sobie przypomnieć, jak długo to trwało, zanim ją zauważył i uczynił swoją towarzyszką. W zasadzie dopiero Boy otworzył mu oczy. Dopiero dzięki niemu zauważył, jaka jest wspaniała, piękna i zarazem silna. Lecz wówczas było już za późno. Wówczas odstąpił Boyowi swoją metresę, która nawet nie była jego stałą kochanką. Postąpił dokładnie tak, jak to było w zwyczaju w jego kręgach przed wielką wojną. Właśnie wtedy stał się jej przyjacielem, pozostając nim aż do ostatniego tchnienia Boya. I przysiągł, że nadal nim pozostanie.
* * *
Wreszcie musi przestać się denerwować i skończyć z tą niedorzeczną gonitwą myśli.
Od kilku godzin Gabrielle wierciła się w łóżku, przewracając się z boku na bok. Od czasu do czasu zapadała w płytki, niespokojny sen, z którego po chwili budziła się z lękiem, skołowana, nie mogąc sobie przypomnieć, co jej się śniło. Po czym odruchowo wyciągała rękę w stronę drugiej połowy łóżka, żeby dotknąć znajomego ciała, zapewniającego jej poczucie bezpieczeństwa. Jednak leżąca obok poduszka była pusta, a pościel nietknięta. Wówczas sen ulatywał.
Oczywiście, że Boy nie mógł teraz spać przy niej, gdyż wczoraj – a może przedwczoraj – wyjechał do Cannes, żeby wynająć dom, w którym mieli wspólnie spędzić święta. To miał być prezent gwiazdkowy. Kochała Riwierę i perspektywa spędzenia tam świąt z ukochanym mężczyzną znaczyła dla niej bardzo wiele. W te dni miał być z nią, a nie z żoną i córką. Wspominał nawet, że zamierza się rozwieść.
Miała do niego dołączyć, gdy tylko Boy znajdzie odpowiednią willę. Jednak nie zadzwonił. Nie przysłał nawet telegramu z krótką informacją, że dotarł szczęśliwie na miejsce.
A może zmienił zdanie?
Od dnia jego ślubu przeszło półtora roku temu Gabrielle co rusz nachodziły wątpliwości. Początkowo była skonsternowana i całkowicie wytrącona z równowagi, gdyż wybrał kobietę, która ucieleśniała to wszystko, czego jej brakowało. Zupełnie inną niż ona – wysoką blondynkę, równie bladą co zblazowaną zamożną arystokratkę, należącą do najwyższych kręgów brytyjskiej szlachty. Małżeństwo z nią zapewniło Boyowi awans społeczny i wyniosło go na sam szczyt drabiny towarzyskiej. Chociaż i bez tego jego pozycja była wystarczająco silna. Jako syn wpływowego mieszczanina, bogatego armatora z Brighton, zrobił błyskotliwą karierę polityczną, stając się doradcą prezydenta Francji Clemenceau oraz delegatem na konferencję pokojową w Wersalu. Do czego zatem potrzebna mu była arystokratyczna żona?
W momencie ślubu Boya byli ze sobą już od dziesięciu lat, i Gabrielle liczyła na to, że pewnego dnia się pobiorą. Czyż nie była dobrą partią? No cóż, na swoje marne pochodzenie najchętniej spuściłaby ciemną, gęstą zasłonę. Mimo że pochodziła z najniższych warstw społeczeństwa, wspięła się na jego szczyt, osiągnęła sławę, pewną pozycję i odniosła niekwestionowany sukces. Jako Coco Chanel była bezdyskusyjnie najsławniejszą projektantką mody i do tego zamożną kobietą.
Zaczynała jako modystka z niewielkim kredytem, którego udzielił jej dawny kochanek Étienne Balsan. Jej proste i zarazem wytworne modele szybko zwróciły uwagę paryżanek. Żadnych piór ani bombastycznych ozdób. Wręcz przeciwnie. Spokojny, elegancki styl i prostota jej kapeluszy, tak różne od dotychczasowego trendu, zachwyciły damy z towarzystwa. Prawdziwą furorę robiły też jej obszerne, swobodnie opadające marynarskie bluzy, które zaprojektowała w Deauville. Gabrielle odrzuciła gorsety i zaczęła szyć damskie spodnie. A gdy po wielkiej wojnie nastały chude lata, odważyła się – całkiem pragmatycznie – kreować proste, funkcjonalne sukienki z niedrogiego jedwabnego dżerseju oraz wieczorowe garnitury, w których kobiety czuły się zarówno wygodnie, jak i szykownie. A co najważniejsze, mogły swobodnie biec do piwnic, gdy ogłaszano alarm ostrzegający przed nalotem Niemców. Wytworne damy dosłownie wyrywały sobie z rąk jej minimalistyczne kreacje. Niemal wszystkie liczące się w towarzystwie kobiety, ba, nawet najbardziej utytułowane arystokratki, przychodziły do Gabrielle, by ubierać się u Coco Chanel.
Do czego zatem był potrzebny Boyowi akt ślubu z jakąś tam arystokratką, nawet najwyższej rangi? Gabrielle wdrapała się wysoko o własnych siłach, zdobyła rozgłos i wyrobiła sobie nazwisko. Jak mógł poświęcić wielką miłość dla kariery, będąc i tak od dawna u jej szczytu? Tego nie potrafiła zrozumieć. I nigdy nie zrozumie. Gorzki zawód był powodem jej ustawicznego strapienia, spalającego ją niczym postępujące suchoty.
Po jakimś czasie wrócił do niej. Łącząca ich więź była silniejsza niż złote obrączki, które wymienili z Dianą Wyndham, córką lorda Ribblesdale’a. Ma się rozumieć, że nie od razu rzuciła mu się na powrót w ramiona. W końcu jednak doszła do wniosku, że lepiej zaakceptować nową rolę metresy niż zrezygnować z Boya. Przyjęła tę dewizę jako swoją filozofię, którą uczyniła sposobem na życie. Zresztą, co przemawiało przeciwko takiemu układowi? Nic. A może jednak? Mimo że wszystko było w najlepszym porządku, duszę jej wciąż zżerały wątpliwości niczym mole kosztowną tkaninę.
Boy praktycznie nie żył z żoną, gdyż większość czasu spędzał w Paryżu. Naturalnie od czasu do czasu musiał się z nią pokazać w towarzystwie. W takich razach Gabrielle pozwalała mu odchodzić, gdyż nabrała już pewności, że zawsze do niej wróci. Ich miłość była ponad wszystko. To uczucie trwało – mimo burz i przeciwności losu – od dziesięciu lat i nigdy nie przeminie. Jeśli coś miało trwać wiecznie, to więź między nimi. Tego Gabrielle była całkowicie pewna. A jednak od czasu do czasu nachodziły ją najczarniejsze myśli, strącając z nieba na dno piekła niczym Lucyfera. Takie jak tej nocy.
Przewróciła się na drugi bok. Odrzuciła kołdrę, by po chwili naciągnąć ją pod samą brodę, gdyż zrobiło jej się zimno.
Dlaczego Boy od wyjazdu nie dał znaku życia? Czyżby magia Bożego Narodzenia sprawiła, że przypomniał sobie o dziewięciomiesięcznej córce? Czy tak był zaprzątnięty myślami o rodzinie, że odsunął od siebie wspomnienie pozostawionej w Paryżu kochanki? Czy nie pojechał na południe Francji w celu znalezienia odpowiedniego domu dla niej, lecz po to, żeby pogodzić się z żoną? Ale przecież tuż przed wyjazdem wspomniał o rozwodzie. Gabrielle poczuła, że ogarnia ją panika. Teraz już nie mogło być mowy o śnie.
Mimo to pozostała w łóżku. Nie zapaliła lampki na nocnym stoliku. Nie sięgnęła też po interesującą książkę, żeby rozproszyć natrętne myśli. Pozwoliła się dręczyć demonom, niezdolna zająć się czymkolwiek. W końcu jednak zwyciężyło znużenie i ponownie zapadła w ciemność, w płytki, niespokojny sen...
Obudził ją charakterystyczny chrzęst opon na żwirowym podjeździe, którego nie dało się pomylić z żadnym innym dźwiękiem. Z całą pewnością były to opony kół hamującego na nierównej powierzchni automobilu. Przez zamknięte okno sypialni dotarły do uszu Gabrielle wyraźne odgłosy, zakłócając nocną ciszę. Następnie rozległo się szczekanie psów.
W półśnie pomyślała od razu: „Boy!”.
Zastanawiała się uradowana, czy wrócił po nią. Zapewne nie chciał, żeby sama jechała na południe. Zadrżała z radości. Tylko Boy mógł wpaść na tak zwariowany pomysł. To było takie do niego podobne. I za to tak bardzo go kochała. Przecież to zupełnie bez znaczenia, gdzie spędzą Boże Narodzenie – na południu Francji czy tutaj, w Saint Cucufa, w położonej na uboczu willi. W La Milanaise, gdzie latem pachniały bzy i róże, zimą było trochę ponuro. Dlatego też zdecydowali się pojechać na Côte d’Azur. Ale tak naprawdę ponuro było jedynie tam, gdzie nie przebywali razem. Dlaczego od razu nie wpadło jej to do głowy?
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
– Mademoiselle Chanel? – Za drzwiami rozległ się jednak nie głos jej ukochanego, lecz służącego, Josepha Leclerca.
Natychmiast zerwała się na równe nogi.
* * *
Étienne Balsan znał równie dobrze jak samego siebie nie tylko Boya Capela, lecz także Coco, z którą był w tak samo zażyłych stosunkach jak ze zmarłym przyjacielem. Gdy weszła do salonu, do którego zaprowadził go Joseph, pomyślał w pierwszej chwili, jak niewiele się zmieniła w ciągu tych trzynastu lat, które upłynęły od ich pierwszego spotkania. Pomimo trzydziestu sześciu lat wciąż wyglądała młodzieńczo. Niemal chłopięco – mała, filigranowa, płaska z przodu, o wąskich biodrach, z czarnymi niczym laka, krótko obciętymi włosami, które teraz były potargane, jakby dopiero co wyskoczyła z namiętnych objęć kochanka. Nie pamiętał już, jak gorące ciało kryła jedwabna biała piżama. Nie mógł sobie także przypomnieć, dlaczego uważał ją za nieerotyczną i androgeniczną.
Gdy spojrzał jej w oczy, nagle ogarnął go strach, gdyż ujrzał w nich śmierć.
Gabrielle zawsze doskonale ukrywała swoje uczucia pod maską obojętności. Jednak jej ciemne oczy niekiedy pozwalały wejrzeć w głąb duszy tej kruchej i zarazem jakże silnej kobiety. Teraz malowały się w nich ból, zwątpienie i niesamowita udręka. Jednak nie było w nich ani jednej łzy.
Stała tak, milcząc, w białej piżamie niczym Maria Antonina u stóp gilotyny. To było straszne. Gdyby szlochała, Étienne wiedziałby, jak się zachować. Wówczas mógłby wziąć ją w ramiona. Na widok jej cichego cierpienia i suchych oczu krajało mu się serce. Stał jednak bez ruchu, nie wiedząc, co zrobić.
– Bardzo mi przykro z powodu tego najścia w środku nocy – zaczął niepewnie. Po czym chrząknął cicho i kontynuował, jąkając się: – Pomyślałem, że jestem to winien Boyowi... żeby ci przekazać... Lord Rosslyn dzwonił z Cannes... – Przerwał i wciągnął głęboko powietrze. Dalsze słowa nie chciały mu przejść przez usta. Nie spodziewał się, że będzie to aż tak trudne. – Boy miał straszny wypadek. Jego wóz wypadł z drogi. Boy prowadził. Towarzyszący mu mechanik siedział obok, w fotelu pasażera. Mansfield został ciężko ranny... Ale Boya nie udało się uratować.
A więc wreszcie wyrzucił to z siebie. Ona jednak nie zareagowała.
Chwilę potem Étienne uświadomił sobie, że przecież służący Coco z pewnością przekazał jej już wcześniej tę tragiczną wiadomość. Naturalnie. Wszak to Joseph musiał jej wyjaśnić powód, dla którego obcy mężczyzna wtargnął do jej domu w środku nocy, domagając się wyciągnięcia mademoiselle z łóżka. Ale czemu nic nie mówi?
Chcąc przerwać nieznośną ciszę, Étienne kontynuował:
– Policja prowadzi dochodzenie... Do tej pory nie wiadomo, co dokładnie się wydarzyło ani jak do tego doszło. W każdym razie w Paryżu nic jeszcze się nie mówi o szczegółach. Jedynie tyle, że wypadek był gdzieś na Riwierze. Wygląda na to, że zawiodły hamulce...
– Mademoiselle wszystko zrozumiała, monsieur – wszedł mu w słowo Joseph, przerywając w połowie zdania.
Zaniepokojony Étienne skinął głową. Jeszcze nigdy nie czuł się tak niezręcznie, patrząc na łkającą kobietę, której oczy pozostały suche. Nie uroniła ani jednej łzy, pomimo że z całego jej ciała emanowały szok i zwątpienie. Widział, jak ogarnia ją coraz większa rozpacz. Jak bardzo cierpi. A mimo to nie płakała.
Po chwili odwróciła się i w milczeniu opuściła pokój. Trzaśnięcie zamykanych drzwi zabrzmiało niczym wystrzał.
Został sam, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
– Czy mógłbym panu coś zaproponować, monsieur? – zapytał Joseph. – Może filiżankę kawy?
– Chętnie wypiłbym lampkę koniaku. Podwójną, proszę.
Obejmując palcami pękaty kieliszek, by ogrzać znajdujący się w nim bursztynowy płyn, Étienne zauważył, że służący nie żałował alkoholu.
Wtem drzwi salonu otworzyły się z impetem. Stała w nich Coco. Tym razem ubrana w kostium podróżny, którego spódnica sięgała kostek, z płaszczem przerzuconym przez ramię i neseserem w ręce, do którego najwidoczniej zapakowała najpotrzebniejsze rzeczy. Jedynym widocznym znakiem jej napięcia były zbielałe kostki palców mocno zaciśniętych na uchwycie niewielkiej walizeczki.
– Możemy jechać – oznajmiła stanowczo.
Zaskoczony Étienne popatrzył na nią i potrząsnął głową. Wytrzymała jego spojrzenie, nie mówiąc ani słowa.
W akcie całkowitej bezradności przytaknął skinieniem głowy, powodowany niewytłumaczalnym impulsem. Zupełnie jakby wiedział, dokąd Coco się wybiera, choć w rzeczywistości nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie zamierza jechać w środku nocy.
Pociągnął łyk koniaku, mając nadzieję, że odczuje kojące działanie alkoholu. Daremnie. Zamiast się uspokoić, poczuł drżenie dłoni trzymającej kieliszek.
– Masz na myśli mnie? – W jego głosie słychać było wahanie, niedowierzanie, irytację i niepewność. Zapewne lepiej by było, gdyby pojechała ze swoim szoferem tam, dokąd właśnie planuje się udać.
– Jedziemy na Riwierę. – Ponownie usłyszał stanowczy ton, zupełnie niepasujący do jej upiornego wyglądu. – Muszę go zobaczyć. Chciałabym wyruszyć natychmiast. Étienne!
– Co takiego?! – Wciągnął powietrze, po czym ponownie wypił solidny łyk trunku. – Nie masz pojęcia, jakie to niebezpieczne przy tej pogodzie. Jest ciemno i mglisto...
– Niedługo się rozwidni. Nie traćmy czasu. Mamy przed sobą długą drogę na Côte d’Azur.
Po tych słowach skierowała się do wyjścia.
Étienne i Joseph wymienili niepewne spojrzenia. Dlaczego nie wezwała szofera i nie poleciła mu przygotować wszystkiego do drogi, tak żeby mogli wyruszyć o świcie? Czy przyjacielski obowiązek i lojalność wobec zmarłego sięgały aż tak daleko, żeby w imię spełnienia szaleńczego pomysłu Coco gnać na drugi koniec Francji? Ale ona wcale nie jest szalona, pomyślał. Tylko zrozpaczona.
Bez słowa podążył za nią w ciemność nocy.2
Radosny gwar i bożonarodzeniowy nastrój, którymi Cannes przywitało Gabrielle, sprawiły jej niewypowiedziany ból. Z kawiarń i restauracji dochodziły dźwięki angielskich kolęd, a z nadbrzeżnej promenady – grane z werwą jazzowe szlagiery. Ukłon w stronę turystów, przybyłych tu tłumnie z Wysp Brytyjskich i Stanów Zjednoczonych Ameryki. Podobnie jak liczne papierowe gwiazdy obok wszechobecnych we Francji dzwoneczków, które porozwieszano nawet na palmach ku uciesze zagranicznych gości, chętnie odwiedzających modny nadmorski kurort.
Było ciepło, niemal bezwietrznie. Na bezchmurnym atramentowym niebie nad zatoką migotały gwiazdy niczym pajety naszyte na tiul. La Croisette pyszniła się elegancją. Z drogich automobili zatrzymujących się przed luksusowymi hotelami wysiadali goście ubrani w kosztowne wieczorowe stroje. Był wigilijny wieczór. Wszędzie strzelały korki od szampana. Stoły udekorowano wykwintną porcelaną, kryształami, srebrem oraz gałązkami ostrokrzewu i jemioły. Otwierano ostrygi, a w chłodniach czekały bożonarodzeniowe ciasta, które miano serwować na deser.
Na samą myśl o jedzeniu Gabrielle poczuła mdłości podchodzące aż do gardła. Niemal od dwudziestu godzin byli w drodze. Jednak podróż w najmniejszym stopniu nie wpłynęła na jej oszołomienie, ból i odrętwienie, w jakie zapadła w chwili wyjazdu.
Gdy Joseph zapukał do drzwi jej sypialni, poczuła wszechogarniający strach. Boy z pewnością nie budziłby służącego. Miał przecież własne klucze, z których z pewnością by skorzystał. I naturalnie nie potrzebował też niczyjej pomocy, by przejść do sypialni. Musiało się zatem wydarzyć coś, co zburzyło panujący porządek.
W jej głowie natychmiast zrodziło się podejrzenie, że coś się stało. Ale momentalnie odsunęła od siebie tę myśl. Boya otaczała aura bohatera, mężczyzny, któremu nic złego nie może się przytrafić. Teraz jednak wierny, oddany Joseph zniszczył to przekonanie, zadając jej straszliwy cios. Naturalnie łączył się z nią w cierpieniu ostrożnie i taktownie. Ma się rozumieć, że jej sługa nie stracił ani na moment panowania nad sobą, choć z pewnością był równie poruszony wstrząsającą wiadomością, którą właśnie przywiózł monsieur Balsan. Wiadomością, która zmieniła wszystko. Nagle wszystko wyglądało inaczej. Gabrielle każdą cząstką swego ciała czuła, jak jej życie rozpada się w gruzy.
Gdy zrozumiała, co się stało, poczuła iskierkę nadziei, że to z pewnością jakaś koszmarna pomyłka. Na parę minut uczepiła się tej groteskowej myśli. Ale równie szybko uświadomiła sobie, że Étienne nie gnałby przecież w środku nocy z Royallieu do Saint-Cucufa ot tak sobie, dla żartu czy kaprysu. I Joseph za nic na świecie nie zapukałby z błahego powodu do drzwi jej sypialni o tak niezwykłej porze. Nie, Boya z pewnością nie było już wśród żywych.
Nagle nic już nie było ważne, z wyjątkiem pragnienia, żeby zobaczyć go raz jeszcze. Może po to, żeby ostatecznie do niej dotarło, że naprawdę nie żyje. A może po to, żeby się upewnić, że nie cierpiał. Chciała czuwać przy jego trumnie. Był przecież jej mężem, co prawda nie poślubionym formalnie, ale przecież mężem i zarazem najważniejszą częścią jej życia. Nie, nie częścią – był jej życiem. Jej całym życiem.
Bez Boya nic już nie miało znaczenia.
Od wielu godzin nic nie jadła. Gdy Étienne zatrzymał się przy jednej z oberży, z trudem zmusiła się do wypicia filiżanki kawy, którą jej przyniósł. Więcej nie była w stanie przełknąć. Nawet nie wyszła z samochodu. Siedziała skulona w skórzanym fotelu jak skamieniała, nie mówiąc słowa, podobnie jak wcześniej w La Milanaise. Zdawała sobie doskonale sprawę, że Étienne nie zasłużył na takie traktowanie. Ale równocześnie wiedziała, że nie było o czym mówić. Zupełnie jakby Boy zabrał ze sobą do grobu wszystko, co było do powiedzenia. Zniknął z jej życia. Na zawsze. Na całą niekończącą się wieczność.
Étienne nie skierował samochodu na szeroki podjazd prowadzący do głównego wejścia hotelu Carlton, lecz zatrzymał się w pobliżu. Silnik zgasł. Przez chwilę w samochodzie panowała cisza. Podciągnięte w górę szyby skutecznie tłumiły dochodzące z zewnątrz odgłosy świętowania.
Étienne wziął głęboki oddech, po czym zwrócił się do niej:
– Mam nadzieję, że uda nam się znaleźć Bertę. Słyszałem, że się tu zatrzymała. Jego siostra będzie najlepiej wiedzieć, co się wydarzyło i gdzie jest teraz ciało Boya.
– Tak – przyznała machinalnie, odruchowo podnosząc szeroki kołnierz płaszcza i otulając się nim szczelnie, by ukryć upiornie bladą twarz.
– Musisz się choć trochę przespać. – Étienne pogłaskał ją po ramieniu niemal ojcowskim gestem. – Z pewnością znajdą się jeszcze jakieś dwa wolne pokoje...
Spać? Co za idiotyczna propozycja. Zupełnie jakby w ten sposób musiała zaakceptować fakt, że jej życie toczy się dalej. Jak mogłaby zasnąć, nie zobaczywszy Boya?
– Nie. – Stanowczo pokręciła głową. – Nie. Proszę, nie. Ale ty powinieneś odpocząć. Zasłużyłeś na wygodne hotelowe łóżko. Poczekam tu na ciebie.
Milczenie.
Gabrielle spojrzała na przyjaciela i zauważyła, jak walczył ze sobą. Jego szczęki poruszały się, jakby mocno zacisnął zęby, próbując zemleć w nich złość skierowaną prawdopodobnie przeciwko niej. To oczywiste, że po długiej jeździe był wykończony. Dwie noce bez snu potrafiły zwalić z nóg nawet tak wytrzymałego salonowca jak Étienne Balsan. Jednak ona nie była w stanie mu pomóc.
– Zaraz wracam – obiecał w końcu.
Zawahał się na moment, po czym wysiadł z samochodu.
Sprężystym krokiem przemierzył podjazd. Jak na Francuza, był niezwykle wysoki. Nawet wyższy od Boya, którego przewyższał o pół głowy. To właśnie wzrost Étienne’a, przepisowy dla gwardzisty, robił na Gabrielle największe wrażenie na początku ich znajomości. Idealnie pasujący do dziarskiego oficera kawalerii, doskonałego gracza w polo i hodowcy koni. Mężczyzna o znakomitej prezencji i doskonałej postawie. Najlepszy przyjaciel, o jakim mogła kiedykolwiek marzyć.
Obserwując Étienne’a, automatycznie sięgnęła do torebki w poszukiwaniu papierośnicy. To był mimowolny odruch. Paliła bez przerwy. Sięgała po papierosa już wtedy, gdy palenie nie uchodziło w przypadku damy za comme il faut. Nikotyna zawsze działała na nią uspokajająco. Żarzący się w dłoni papieros względnie cygarniczka z kości słoniowej dawały jej niezwykłą pewność siebie. Na początku bawiło ją niekonwencjonalne postępowanie i szokowanie apostołów moralności. Ale z czasem papieros stał się jej stałym towarzyszem. Dziś już nikogo nie dziwił ani nie oburzał widok kobiety palącej albo ubranej w spodnie do konnej jazdy. A to za sprawą Coco Chanel, która zapoczątkowała nowe trendy w modzie.
Kieszonkowa zapalniczka również szybko weszła do powszechnego użycia.
Gabrielle uruchomiła mechanizm zapalający i błękitny gazowy płomyk rozświetlił panujący w samochodzie mrok.
Nagle w jej duszy błysnęło niczym zapalona zapałka odległe wspomnienie. Pomyślała o innym maleńkim światełku w szarobłękitnym zmroku letniego wieczoru na wsi. Choć na tarasie było już niemal ciemno, Gabrielle wyraźnie zobaczyła w blasku wątłego płomyka wąską, wypielęgnowaną dłoń z wypolerowanymi paznokciami...
– Kobieta taka jak pani nigdy nie powinna sama zapalać papierosa – rozległ się lekko ochrypły męski głos z ledwie słyszalnym akcentem sprawiającym wrażenie, jakby mówiącemu utknął w gardle korek.
Puściła jego uwagę mimo uszu, zaciągając się głęboko i równocześnie przyglądając szczupłym palcom nieznajomego usiłującego zgasić trzymaną w ręce zapałkę.
– Ma pan dłonie muzyka – zauważyła, wydmuchując po każdym słowie małe kółeczko białego dymu.
– Trochę gram na pianinie. – Choć nie patrzyła na niego, wiedziała, że się uśmiecha. – Ale znacznie lepiej wychodzi mi gra w polo.
– I to polo jest powodem pana wizyty tutaj? – Zadając to pytanie, wykonała szeroki gest, obejmujący zamek Royallieu, stajnie z końmi pełnej krwi i boisko do gry na skraju parku.
– Sądzę, że jestem tu za sprawą losu, który przywiódł mnie w to miejsce, bym mógł panią spotkać, mademoiselle Chanel – odpowiedział, potrząsając głową.
– Doprawdy? – roześmiała się arogancko. Mimo że nie miała zamiaru flirtować z nieznajomym, w jej śmiechu pobrzmiewała ledwie słyszalna nuta kokieterii. – Skoro zna pan moje nazwisko, to chciałabym również poznać pańskie, żeby wiedzieć, z kim mam do czynienia.
– Arthur Capel. Dla przyjaciół Boy.
– Coco?
Drgnęła.
Po dobrej chwili ponownie wróciła do rzeczywistości, z trudem odrywając się od wspomnień owego letniego wieczoru w Royallieu. Poczuła obecność Boya tak dobitnie jak wówczas, podczas ich pierwszego spotkania. Każda sekunda była tak wyrazista, że niemal dotykalna. Z bólem dotarło do niej, że nie siedzi na tarasie pałacu Étienne’a, lecz w jego automobilu, i że to nie początek, lecz koniec jej życia z Boyem.
W milczeniu opuściła szybę i wyrzuciła żarzący się niedopałek na ulicę.
– Rozmawiałem z Bertą. Jest zrozpaczona... – Przerwał, po chwili zaś dodał: – Naturalnie, nie ma się co dziwić.
Lekki podmuch wiatru przyniósł ze sobą szum fal. W pobliżu rozległ się baryton jakiegoś Anglosasa, który śpiewał z zapałem, lekko fałszując, modną piosenkę Jingle Bells:
Dashing through the snow
in a one-horse open sleigh...
Gabrielle ponownie zamknęła okno.
– Gdzie mogę go zobaczyć? – zapytała beznamiętnie.
Étienne westchnął.
– Ty... my... ja... – jąkał się. Gdy spostrzegł, że mówi bez ładu i składu, przerwał na chwilę, po czym przetarł oczy. – Przepraszam, Coco. Chciałem powiedzieć, że powinniśmy się trochę przespać. Przynajmniej do świtu. Berta zaprasza cię do swojego apartamentu...
– Gdzie jest Boy? – przerwała mu niecierpliwie.
Początkowo milczał, po czym niespodziewanie wybuchnął. Sprawiał wrażenie, jakby krzyczał na kogoś. Na kogoś nieobecnego.
– Trumnę już zamknięto i przetransportowano na statek. Dziś przed południem w katedrze w Fréjus odbyło się nabożeństwo żałobne z honorami wojskowymi. Madame Capel bardzo się spieszyło. Mimo to zadbała o obecność całej gminy brytyjskiej na Côte d’Azur. Natomiast żadnemu z francuskich przyjaciół Boya nie dała możliwości pożegnania go. – Na krótką chwilę stracił panowanie nad sobą i z wściekłością uderzył pięścią w kierownicę. Jednak natychmiast znów się opanował. Nie pojmując, jak coś takiego mogło się stać, mruknął: – Przykro mi, Coco. Spóźniliśmy się.
„Diana chciała zapobiec mojemu udziałowi w nabożeństwie żałobnym – przemknęło jej przez myśl. – Za życia Boy należał do mnie, za to teraz, po śmierci, zabrała mi go na zawsze” – uświadomiła sobie, zaszokowana tym, co właśnie usłyszała. Zaczęła drżeć na całym ciele. Silnym dreszczom towarzyszyły zawroty głowy. Nagle obraz za szybą zamglił się, rozmył i pokrył czernią niczym kirem. Ból głowy, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyła, objawił się pulsowaniem w skroniach. Poczuła mdłości. Narastający szum w uszach zagłuszył wszystkie dźwięki. W obronnym geście wyciągnęła rękę, chcąc oprzeć się o deskę rozdzielczą. Jednak palce trafiły w pustkę. Wydawało jej się, że postradała zmysły. Tylko oczy pozostały suche. Nie spłynęła z nich ani jedna łza.
– To, że się załamiesz, nie przywróci Boyowi życia. – Étienne ujął w dłonie jej lodowato zimną rękę. – Coco, chodźmy do hotelu i prześpijmy się choć trochę. Jeśli nie chcesz spać u Berty, wynajmę ci pokój...
Jej mózg przestał funkcjonować.
– Czy Berta wie, gdzie to się stało? – zapytała z trudem.
– Tak. Powiedziała, że na drodze krajowej numer siedem, pomiędzy Saint-Raphaël i Cannes. Gdzieś w okolicy Fréjus, w pobliżu wioski o nazwie Puget-sur-Argens.
– Chcę tam pojechać.
– Jutro – obiecał. W jego głosie wyraźnie dało się słyszeć zwątpienie. – Zawiozę cię tam, jak tylko się rozwidni. Ale teraz proszę, żebyś poszła ze mną do hotelu.
Nie oponowała. Zresztą po co? Opór nie miał sensu. Przecież nie mogła przez najbliższych parę godzin siedzieć w automobilu Étienne’a w centrum Cannes. W którymś momencie z pewnością pojawiłaby się policja. I gdyby się rozeszło, że Coco Chanel spędziła noc w samochodzie zamiast w hotelu, z pewnością wybuchłby skandal. Co prawda czuła nieodpartą potrzebę udania się natychmiast na miejsce wypadku, ale nie mogła wymagać od Étienne’a, żeby ponownie ryzykował nocną jazdę, i to tak niebezpieczną, krętą szosą. Był wobec niej bardzo troskliwy. Niemal jak brat, a nie jak przyjaciel. W pełnił zasłużył na zrozumienie z jej strony i choć odrobinę rozsądku oraz na parę godzin snu. To, że ona nie zmruży oka tej nocy ani nie zazna spokoju, było zupełnie inną kwestią.
Mimo że nogi odmawiały jej posłuszeństwa, zdołała się wreszcie jakoś wygramolić z samochodu. Od długiego siedzenia miała zesztywniałe mięśnie. Czuła każdą kość. Z wysiłkiem zrobiła pierwszy chwiejny krok. Étienne natychmiast złapał ją za ramię i mocno podtrzymał.
Przy wejściu wyjaśnił portierowi, że lady Michelham oczekuje mademoiselle, po czym wynajął dla siebie pokój na tym samym piętrze.
Przez całą drogę do hotelu Gabrielle nie wypowiedziała ani słowa. W milczeniu przecięła również marmurowy hall, kierując się w stronę wind. Goście obrzucali ją nieufnymi spojrzeniami, zdziwieni w tym samym stopniu brakiem stosownej wieczornej garderoby i bagażu, co jej upiornym wyglądem. Jednak ona nie widziała nikogo.
Dlaczego mieliby ją interesować żywi? Teraz, gdy wszystkie jej myśli wypełniał zmarły. Tylko on.
Nie odezwała się ani słowem do chłopca hotelowego, który zaprowadził ją do apartamentu Berty. Gdy u boku Étienne’a w milczeniu przemierzała długi hotelowy korytarz, jej obcasy zapadały się bezgłośnie w gruby dywan.
W przeciwieństwie do Gabrielle siostra Boya nie mogła powstrzymać łez. Pocałowała suche policzki Coco, pozostawiając na jej skórze wilgotny ślad.
– To straszne – załkała. – Wolałabym, żeby nasze spotkanie miało miejsce w innych okolicznościach.
– Tak – przyznała głucho Gabrielle.
– Musisz odpocząć, moja kochana. Kazałam pościelić ci łóżko tuż obok...
– Nie trzeba – wpadła jej w słowo Gabrielle. – Niepotrzebne mi żadne łóżko. – Rozejrzała się po elegancko umeblowanym salonie w stylu ludwikowskim. Jej oczy zatrzymały się na szezlongu przy oknie. – Usiądę tutaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
– Chyba nie zamierzasz na tym spać? W łóżku będzie ci przecież o wiele wygodniej. – Zaskoczona Berta spojrzała na drzwi drugiej sypialni. Zatrzepotała rzęsami mokrymi od łez.
W odpowiedzi Gabrielle jedynie potrząsnęła głową, po czym bez słowa skierowała się w stronę tapicerowanego mebla, na którym sztywno usiadła. Była wdzięczna Étienne’owi, że udał się do swego apartamentu, gdyż jego sztuce perswazji trudniej było się oprzeć niż bezradnym namowom Berty.
Nie rozebrała się. Nawet nie zwróciła uwagi na jedwabną koszulę nocną i szlafrok ani na lekki koc przyniesione przed Bertę. Całkowicie ubrana usiadła na wybranym przez siebie miejscu i patrzyła pozbawionym wyrazu wzrokiem w okno, za którym widać było nocne niebo. To było najlepsze miejsce do czuwania przy zmarłym. Po tym, jak uniemożliwiono jej spojrzenie po raz ostatni na ukochanego, ujrzy być może przynajmniej jego duszę unoszącą się do raju.
* * *
Wschodzące słońce oświetlało poszarpane skały purpurowym światłem. Skąpane w brzasku, strzelające w górę nadbrzeżne klify wyglądały niczym czarne lamówki na jasnoniebieskiej sukni porannego nieba. Morze wyłaniające się po lewej stronie zza ostrych zakrętów to opadającej, to znów wznoszącej się szosy błyszczało z oddali niczym platynowy dywan.
Szofer, którego Berta Michelham oddała im do dyspozycji, jechał ostrożnie, zwalniając na niebezpiecznych odcinkach. Był w pełni skoncentrowany na drodze. Powodem jego nadmiernej ostrożności była nie tylko kręta szosa, lecz zapewne także i wypadek, o którym z pewnością myślał, podobnie jak jego pasażerowie, których właśnie wiózł na miejsce tragicznego zdarzenia. Berta zaproponowała, żeby pojechali jej wozem. Było to rozsądne rozwiązanie, gdyż kierowca dokładnie wiedział, gdzie nastąpiła kraksa, dzięki czemu Étienne nie musiał szukać feralnego zakrętu.
Pomimo wolnej i ostrożnej jazdy kierowca przy wyprzedzaniu fury ciągniętej przez muła nagle stracił panowanie nad kierownicą i samochód wpadł w poślizg. Powodem był zając, który wyskoczył na drogę z gęstych krzaków jałowca i którego szofer próbował ominąć.
Siedzącą na tylnym siedzeniu załamaną i odrętwiałą Gabrielle rzuciło nagle na Étienne’a. Mimowolnie wstrzymała oddech. W tym samym momencie przemknęło jej przez myśl, że może to ostatnia chwila jej życia. Byłby to już drugi wypadek na drodze pomiędzy Cannes i Saint-Raphaël w krótkim odstępie czasu. Wielka miłość zakończona w zdradliwym masywie górskim. Prawdopodobnie byłoby to najlepsze rozwiązanie, gdyż wówczas mogłaby podążyć w ślad za Boyem.
– Nic się nie stało – uspokoił ją Étienne i zanim się wyprostowała, przesuwając się na swoje miejsce, pogłaskał ją delikatnie po ramieniu, podczas gdy samochód ponownie sunął spokojnie przez wyludnioną okolicę.
„Nie, moja śmierć wcale nie byłaby najlepszym rozwiązaniem – pomyślała, wyglądając przez okno pozbawionym wyrazu wzrokiem. – Najprostszym, ale nie takim, jakiego chciałby Boy”.
Nie miała pojęcia, jak będzie mogła żyć bez niego, ale będzie musiała znaleźć jakiś sposób. Pomyśli o tym później, jak ma żyć dalej bez mężczyzny, przy którym tak naprawdę dopiero zaczęło się jej życie. Życie Coco Chanel. Był dla niej nie tylko kochankiem, lecz także ojcem, bratem i przyjacielem.
– Mademoiselle, monsieur, jesteśmy na miejscu – oznajmił kierowca, hamując i stając na poboczu. Po czym wyłączył silnik i wysiadł z samochodu, by otworzyć im drzwi.
Gabrielle miała wrażenie, jakby patrzyła z oddali na samą siebie. Jakby obserwowała kobietę po trzydziestce, mocno trzymającą kapelusz, który chłodny i silny na tej wysokości wiatr próbował zerwać jej z głowy. Kobietę w wymiętym kostiumie podróżnym, poruszającą się niepewnie, jakby po omacku, powolnymi, niezdarnymi krokami.
Wtem spostrzegła na skraju drogi fragmenty spalonego samochodu, porozrzucane pod krzakami, za którymi była już tylko skalista przepaść. W miejscu, gdzie niedawno koziołkował wóz, widać było połamane eukaliptusy i wrzosy.
Gabrielle stała samotnie na szczycie skały, podczas gdy obaj towarzyszący jej mężczyźni pozostali taktownie z tyłu. Patrząc na siebie z dystansu, ponownie ujrzała kobietę, która teraz stała nad spalonymi, pogiętymi i połamanymi fragmentami blachy, kawałkami drewna i skóry oraz strzępami gumy, jeszcze niedawno tworzącymi drogi kabriolet. Odniosła nierealne wrażenie, że ogląda sekwencję jakiegoś makabrycznego filmu.
Gdy znalazła się tuż obok szczątków wraku, powoli zaczęło do niej docierać, że to żaden film, tylko rzeczywistość. Poczuła ciągle jeszcze unoszący się nad miejscem wypadku ostry swąd benzyny, siarki oraz spalonej gumy. Dziwnym trafem dopiero woń wszechobecnej spalenizny uświadomiła jej daleko wyraźniej niż makabryczny obraz, że to działo się naprawdę. Że ta straszliwa kraksa faktycznie miała miejsce. Nagle na wyciągnięcie ręki miała to, w co aż do tej pory nie mogła uwierzyć.
Wtem długie mroczne cienie zmieniły się w jasne, połyskujące plamy słoneczne, oślepiając kierowcę. Wiejący z przeciwnej strony wilgotny, zimny wiatr lekko szczypał skórę, po czym pod wpływem ciepłego oddechu skraplał się i zaparowywał gogle. Mimo to on nadal nie zwalniał. Wciąż pędził z prędkością, jaką zazwyczaj rozwijał na prostej drodze przy dogodnym oświetleniu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jedzie zdecydowanie za szybko. Nie należał jednak do ludzi rozsądnych czy też działających powoli i z rozwagą. Wycie silnika na wysokich obrotach brzmiało mu w uszach niczym muzyka. Raz jak scherzo, innym razem jak rondo. Nagle tarcze hamulcowe zacisnęły się z piskiem. Stal zaczęła trzeć o stal, a guma o asfalt. Wtem pędzący wóz oderwał się od drogi i poszybował w powietrzu, łamiąc krzaki i drzewa, by wreszcie uderzyć z impetem o skałę i eksplodować kulą ognia.
Gabrielle wyciągnęła rękę i w obawie, że się poparzy, ostrożnie dotknęła powyginanych resztek rolls-royce’a. Jednak metal był już zimny. Równie zimny jak spoczywające w trumnie ciało Boya.
W tym momencie się załamała. Łzy, które nie chciały popłynąć od czasu pojawienia się Étienne’a, nagle trysnęły obfitym strumieniem. Zupełnie jakby w jej ciele, duszy i sercu puściły wszystkie tamy. Gabrielle zaniosła się gorzkim płaczem. Wreszcie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------