Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Madly - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Madly - ebook

Ona, czyli June – pewna siebie i własnego uroku, śliczna, nieskazitelna, zawsze perfekcyjnie umalowana, bezczelna, zadziorna, chaotyczna.

On, czyli Mason - bogaty playboy, arogancki, nonszalancki, przemądrzały i twardy.

June pod skorupą twardzielki skrywa ogromną wrażliwość i równie wielki sekret, który jej zdaniem nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego. Dlaczego mężczyzna zainteresowany czymś więcej, niż tylko przygodą na raz, nie ma u niej szans?

Mason ma w nosie fakt, że June ciągle go spławia. Traktuje ich relację jak pełną napięcia grę, w której prędzej czy później wygra, bo on zawsze zwycięża. Pragnie czegoś więcej niż tylko spędzenia z June nocy. A June po raz pierwszy zastanawia się, co by się stało, gdyby zburzyła swoje mury...

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8266-026-5
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Playlista Andie i Coopera

Savage Garden – Truly Madly Deeply

Hozier – Work Song

Billie Eilish – when the party’s over

Kings of Leon – Use Somebody

Macy Gray (Cover by Jasmine Thompson) – I Try

Ella Eyre – We Don’t Have to Take Our Clothes Off

Sting – Fields of Gold

The Script – Breakeven

Florence and the Machine – No Light, No Light

Kodaline – All I Want (Part 1)

Elderbrook & Rudimental – Something About You

Amber Run – I Found

Parson James – Only You

The Heavy – How You Like Me Now (Raffertie Remix)

Old Man Canyon – Phantoms & Friends

Bishop Briggs – The Way I Do

Kygo & Whitney Houston – Higher Love

Mark Ronson ft. Miley Cyrus – Nothing Breaks Like a Heart (in the Live Lounge)

Florence and the Machine – Shake it out

Shawn Mendes & Camila Cabello – SeñoritaPROLOG

Większość ludzi śmieje się z rzeczy, których nie rozumie, i zakłada, że to, czego nie znamy, nie istnieje. Póki nie natkną się na to oko w oko… Dopiero wtedy rozumieją to naprawdę.

Mason

Zakochałem się w June, kiedy z bezczelnym błyskiem w oku wylała drinka na moją elegancką koszulę od dobrego projektanta.

W pierwszej chwili wzięła mnie za kogoś innego. Nie miała pojęcia, kim jestem. Gdy wracam myślami do tamtego wydarzenia, z uśmiechem potrząsam głową. Nawet dzisiaj. Przypominam sobie ogień w jej spojrzeniu, gniewny głos, którym oznajmiła, że mam spadać i że nigdy w życiu dla mnie nie zajęczy – chociaż, na Boga, przysiągłem sobie, że prędzej czy później jednak do tego dojdzie.

Kiedy wtedy przed nią stałem, myślałem o zaciągnięciu jej do łóżka, kiedy jednak ruszyła w moją stronę i z dumnie uniesioną głową przykleiła mi kawałek ananasa do klatki piersiowej, zapragnąłem, by była obecna w moim życiu. Chciałem ją poznać. Koniec końców zapewne właśnie dlatego zaproponowałem jej najlepszej przyjaciółce, Andie, pracę w moim klubie, choć wcale jej wtedy nie znałem. Chciałem ponownie zobaczyć June. Za wszelką cenę.

A do tego, przyznaję, naprawdę rozpaczliwie potrzebowałem kogoś do pomocy za barem.

Zaczęło się bardzo obiecująco.

Na tę myśl śmieję się sucho i dolewam sobie whisky. To już chyba czwarta szklaneczka. Chyba, nie liczyłem.

Dzisiaj klub jest zamknięty. Nie ma tu nikogo, tylko ja daremnie usiłuję zalać troski alkoholem. A przecież piję rzadko. Każdy jednak ma chwile słabości. Ja mam ją teraz. Dzisiaj. Podobnie jak każdego innego cholernego dnia, odkąd znam June.

Upijam spory łyk. Alkohol pali mnie w usta i przełyk. Bardzo dobrze.

Rozbity, wkurzony na cały ten bajzel, który wydarzył się w ciągu ostatnich dni, a zwłaszcza teraz, prostuję się, rozpinam koszulę pod szyją i… A niech to szlag! Rozpinam kamizelkę, ściągam ją, ciskam na kontuar, szybko przeczesuję włosy palcami. Mam w nosie, jak wyglądam. Mam w nosie, co jeszcze się dzisiaj wydarzy. Najpierw muszę pogodzić się z tym, że mi się nie udało. Straciłem June. I ciągle nie wiem, jak sobie z tym poradzić…

Bardzo mi przykro. Przestań próbować… Proszę, nigdy więcej. Ja po prostu nie mogę.

Każde wyszeptane przez nią słowo było jak katastrofa atomowa. Jak uderzenie komety. Jak ta chwila tuż przed wypadkiem, gdy wszystko nieruchomieje, świat wypełnia grzmot i rzeczywistość rozpada się na kawałki.

Nie zamierzam przyjąć tego do wiadomości, bo tak bardzo chcę June w moim życiu, że to pragnienie mnie obezwładnia. Chcę się budzić u jej boku, chcę widzieć jej śmiech, gdy ją rozbawię albo, niech jej będzie, bo ją śmieszę, chcę rzucić jej świat do stóp i brać ją w ramiona, i…

Z trudem przełykam ślinę, zaciskam powieki, zwieszam głowę i błagam los, by pozwolił mi obudzić się z tego koszmaru. Chcę krzyczeć, przeklinać, na czym świat stoi i rozwalić klub na kawałki. W tej chwili nic dla mnie nie znaczy. Jest mi równie obojętny jak firma i oczekiwania mojego ojca, majątek na moim koncie czy moja przyszłość, bo nie ma w niej June. W tej chwili liczy się tylko to.

Idiota ze mnie. Siedzę tu i użalam się nad sobą jak ci wszyscy żałośni faceci, którzy zakochali się i całkowicie stracili głowę z miłości. Zdecydowanie jestem jednym z nich.

Typem, którym nigdy nie chciałem się stać…

Czuję lekkie pulsowanie w skroniach, whisky pomaga, kołysze mnie i otula jak ciężki koc. W moich myślach ponownie zjawia się June, nie mogę przed nią uciec.

– Cholerny świat! – Zrywam się na równe nogi, chwytam szklankę, ciskam nią o ścianę za ladą, w wielkie lustro przy półkach z alkoholami.

Na tafli pojawiają się rysy.

Trzask, szczęk, brzęk.

Okruchy. Wszędzie okruchy.

– Cholera! – powtarzam, przyciskam dłonie do oczu i z głośnym jękiem opadam na wysoki stołek barowy.

Walczyłem, póki mogłem. Wierzyłem, że w głębi duszy ona tego pragnie. Teraz już wiem: przyciąganie to nie wszystko. Bo June nie chce ze mną być. Muszę to uszanować. Kiedyś będzie lepiej. Kiedyś będzie dobrze. Jednak teraz myślę w kółko tylko o jednym: straciłem ją.ROZDZIAŁ 1

Każdy chciałby uwierzyć, że istnieje powód, dla którego jest taki, a nie inny…

June

Pewnych rzeczy nie da się zmienić, nieważne jak bardzo się tego pragnie i jak bardzo się stara. Można tylko z nimi żyć. I próbować o nich zapomnieć albo przynajmniej zepchnąć na dno świadomości. Uzmysławiam to sobie każdego dnia, ilekroć patrzę na swoje odbicie w lustrze. I nienawidzę tego.

Chociaż nie, żeby tego nienawidzić, brakuje mi już sił. Po prostu tego żałuję. Cholernie żałuję. A to różnica.

Z westchnieniem sięgam po szczotkę i rozczesuję włosy. Znowu trochę urosły, ale nadal są znacznie krótsze niż te, które nosiłam dawniej. Obcięłam je pod wpływem impulsu, zanim Andie przyjechała do Seattle. Wiele lat długie włosy były mi tarczą, okryciem. Jak wierny, osłaniający przed światem towarzysz, którego pozbawiłam się sama, nie zastanawiając się nad tym zbytnio.

Minęło kilka tygodni, zanim przyzwyczaiłam się do nowej fryzury, ale zdążyłam ją polubić i od tego czasu regularnie podcinam włosy.

Przyglądam się sobie z każdej strony w średniej wielkości lusterku na moim stoliku. Na biurku, które nie zasługuje na tę nazwę. Służy mi przede wszystkim jako toaletka, bo jedynie we własnym pokoju czuję się w miarę bezpiecznie. Tylko tutaj mam dość spokoju, żeby zmyć makijaż albo żeby go nałożyć. Tak jak teraz.

Szczotka ląduje w jednym z koszyczków, w których trzymam niezliczone tusze do rzęs, szminki, trochę różu i inne drobiazgi. Wyciskam odrobinę kremu na dłoń i delikatnie wklepuję w twarz. Tym samym przygotowuję skórę na to, co musi znosić już od lat – zaraz nałożę na nią bardzo drogi podkład kryjący. Który oczywiście, jeśli wierzyć reklamom, wygląda całkowicie naturalnie i jest niemal niezauważalny.

Żałośnie mała tubka kosztuje około sześćdziesięciu dolarów. Czasami wystarcza mi na tydzień, o ile obchodzę się z nią bardzo oszczędnie, nie poprawiam makijażu w ciągu dnia i nie nakładam go ponownie, co właśnie teraz chcę zrobić. Grubo ponad dwieście dolców miesięcznie idzie na sam podkład. Gdyby to były moje pieniądze, nie bolałoby mniej, tylko inaczej. Chciałabym poszukać pracy, niby zabieram się do tego już od wielu tygodni, ale zawsze coś krzyżuje mi szyki, a większość moich zarobków szłaby właśnie na makijaż. Byłoby trudno, jednak wówczas zerwałabym kontakt z rodzicami, szczególnie z mamą. Przykre, że nie łączy nas już nic więcej poza tym. Zapewne to jeden z powodów, dla których ciągle się na to nie zdobyłam. Ciągle liczyłam, że…

Prycham pogardliwie, zaciskam usta w wąską kreskę i oddycham głęboko przez nos.

Moja ręka porusza się automatycznie, opuszki palców dotykają lewego policzka, przesuwają się po kości policzkowej, coraz niżej, na szczękę i brodę, na szyję, przez lewy obojczyk, aż do nasady piersi. Gdybym zamknęła oczy, może mogłabym zapomnieć, że ta część mojego ciała istnieje naprawdę. To jednak zapewne nie miałoby znaczenia. Bo ona tam jest. Wściekle czerwona, rozpalona jak płomień w ciemności, jak wino rozlane na jasnym dywanie.

To ma swoją nazwę. Naevus flammeus. Znane także jako znamię naczyniowe płaskie, a mniej oficjalnie – znak ognia lub plama z wina porto. Na początku może to zabrzmieć ekscytująco jak coś wyjątkowego, może nawet wzbudzić zaciekawienie, ale w końcu to nic innego jak wada, piętno, które mi towarzyszy, odkąd sięgam pamięcią. I już zawsze tak będzie.

Zdaję sobie sprawę, że się nie powiększa, zresztą to niemożliwe. Jednak czasem odnoszę takie wrażenie. Zdarzają mi się koszmary, w których plama, która i tak jest wielkości mniej więcej trzech dłoni, rozrasta się, rozlewa, aż pochłania mnie całą i nie zostaje już nic.

A przecież już się nie przejmuję… Prawda?

Szybko nakładam fluid, rozprowadzam go gąbeczką po skórze. Maluję się metodycznie, mam doświadczenie, koncentruję się i widzę, jak wściekle czerwona skóra znika pod warstwą kamuflażu. Mój drogi podkład matujący zasłania wszystko, co powinien, a także całą resztę. Na przykład piegi na nosie czy malutką bliznę u nasady włosów. Łatwo się rozprowadza, nie plami, a miejsca przejścia są niemal niewidoczne.

Minęło trochę czasu, zanim znalazłam podkład idealny. Taki, który nie całkiem wysusza skórę, nie doprowadza jej do stanu z okresu dojrzewania, jest wodoodporny i po całym dniu wygląda jeszcze w miarę świeżo. Podkład, który nawet po dwunastu godzinach maskuje wszystko, nie pęka, nie kruszy się.

Poszukiwania lekarstwa na moją skazę, a później idealnego sposobu jej maskowania zaczęły się w przypadku mojej mamy już kilka miesięcy po tym, jak się urodziłam, gdy znamię stawało się coraz bardziej widoczne. Szybko się okazało, że zostanie ze mną na zawsze i nie da się go usunąć ani zmniejszyć laserem. To wszystko przyprawiało mnie wyłącznie o ból. Sama zaczęłam szukać rozwiązania, kiedy miałam mniej więcej dziewięć lat. To wiek, w którym dzieci potrafią być bardzo okrutne. To wiek, w którym moja mama doszła do wniosku, że naprawdę nie może robić nic innego, niż mnie ukrywać. Co powiedzą ludzie, nasi nieliczni sąsiedzi, nauczyciele czy, przede wszystkim, jej klienci dążący do perfekcji za wszelką cenę? Co powie świat? Przy tym w całej tej sprawie moja matka jest największym problemem. Dopóki istnieje skaza na mojej skórze, zawsze będzie patrzeć na mnie i ciągle sobie przypominać, że zawiodła. Stworzyła coś nieidealnego, czego nie da się naprawić. I dlatego od lat do dzisiaj robi, co w jej mocy, by ukryć ten błąd, by chociaż czasami o nim zapomnieć. A ja poszłam w jej ślady. Kiedy nie mam makijażu, ilekroć zerkam w lustro, widzę to samo co moja matka – coś, co powinno być ukryte.

Gotowa. Nic nie przebija, żadna plamka, żaden ślad, żadna nierówność. Fałszywy obraz, który przez lata doprowadziłam do perfekcji.

Szybkim ruchem poprawiam linię brwi, maluję tuszem jasne rzęsy, żeby w ogóle było je widać. Odrobina błyszczyku na usta i proszę bardzo. Makijaż skończony. Do tego puder i spray utrwalający. Gotowe.

Odwracam się, patrzę na telefon na łóżku i widzę, że dzwoniła Andie. Miałyśmy się spotkać w klubie przed jej zmianą i trochę pogadać, zanim w środku rozpęta się piekło, ale kolejny raz zapomniałam o bożym świecie.

– Cholera – mamroczę i chcę do niej napisać, gdy pojawia się wiadomość od niej.

Spóźniasz się. Czekam w klubie. Co powiesz na to, by w czasie ferii zacząć nowy trend: mniej makijażu?

Niezła próba. Może innym razem. Przebieram się i wychodzę. Przepraszam, że na mnie czekałaś.

Nie ma sprawy. Do zobaczenia!

Andie wie, podobnie jak ja, że nie będzie innego razu. Ten jeden w liceum wystarczył. To był jeden z najgorszych dni w moim życiu, chociaż miałam u boku Andie.

Jest czerwiec, koniec trzeciego semestru. Na szczęście moja współlokatorka nie mogła się doczekać momentu, kiedy stąd wyjedzie, i wreszcie zostawiła mnie samą. Nie znosi mnie, odkąd przespałam się z typem, w którym była zakochana. Czyli mniej więcej od mojego pierwszego tygodnia w Seattle.

Gdybym wiedziała, że to jej facet, w życiu nie poszłabym z nim

do łóżka, ale Sara ciągle jest o to wściekła. Przyznaję, od tamtej pory jestem ostrożniejsza, jeżeli chodzi o szybkie numerki.

Mówiąc krótko, to był najgorszy początek, jaki mogłabym sobie wyobrazić.

Że już nie wspomnę o tym, że zaczęłam pierwszy semestr na uniwersytecie Harbour Hill bez Andie i tym samym przez kawał czasu byłam sama. Po tej aferze z Sarą nadal tak jest, także ze względu na to, że od zawsze mam kłopoty z nawiązywaniem nowych znajomości. W przypadku Coopera, Dylana i Masona było inaczej. Ale to wyjątek. Andie była tam i w pewnym sensie to ona nas połączyła. Jednak i chłopcy nie wiedzą, jaka jestem naprawdę. Odkrycie się przed niewłaściwymi ludźmi – na to ryzyko nie decyduję się już od bardzo dawna.

Nagle rozlega się pukanie do drzwi. Zdumiona ściągam brwi.

Większość lokatorów akademika wybyła, podobnie jak Sara. Nie spodziewam się nikogo, jednak stukanie ponownie wybrzmiało – energiczniejsze, bardziej stanowcze.

Wzdycham zdenerwowana, może także odrobinę zła, ale zaraz podchodzę do drzwi. W życiu nie dotrę do klubu na czas.

– Już idę! – krzyczę, otwieram… I gapię się na karton. Karton na dwóch nogach?

– Stevens… Panna June Stevens? – Zza pudła wyłania się niski facecik i stawia paczkę na podłodze.

– Tak – odpowiadam po chwili wahania.

Chyba niczego nie zamawiałam? A może jednak? Nerwowo szukam w pamięci, lecz nic mi nie przychodzi do głowy. Skoro niczego nie zamówiłam, w takim razie… O nie!

Znowu.

– Proszę tu podpisać. – Kurier z uśmiechem podsuwa mi malutkie urządzenie, którym zeskanował kod z boku paczki. Ciągle zdumiona pochylam się, podpisuję i rzucam niby od niechcenia:

– Nie wie pan, od kogo to? Ani co jest w środku?

– Przykro mi, ale nie. – Potrząsa głową i patrzy na mnie smutnymi oczami jamnika.

– Dobra, dzięki. Zaraz się dowiem. – To rzeczywiście było durne pytanie. Jakby kurierzy znali zawartość dostarczanych przesyłek.

– Miłego wieczoru. – Wymieniam czytnik na paczkę i sama już nie wiem, co mnie bardziej zbija z tropu: tajemniczy, mimo sporych rozmiarów, lekki karton w moich dłoniach czy uprzejmość młodego kuriera. Nigdy nikt nie dostarczył mi przesyłki z takim promiennym uśmiechem.

Po jego wyjściu zamykam drzwi kopnięciem i kładę paczkę na kanapie. Jeżeli ją rozpakuję, spóźnię się jeszcze bardziej. Zagryzam wargę, splatam ręce na piersi i przez chwilę myślę intensywnie…

– Oj tam. – Rozrywam opakowanie. Wiem doskonale, że ciekawość nie dałaby mi spokoju przez cały wieczór. Zmyłabym się z klubu pod byle pretekstem, żeby wrócić do domu i rozpakować przesyłkę. Wolę tego oszczędzić i Andie, i sobie.

Szelest i trzask. Otwieram pudło. Co to jest, do cholery?

Gałęzie. Ktoś przysłał mi ogromny pęk gałęzi. Z otwartą buzią gapię się na cieniutkie ciemnobrązowe gałązki owinięte pasteloworóżową, lśniącą wstążką.

I wtedy dostrzegam kuleczki. Malutkie, jasne, śliczne kuleczki. Dotykam ich delikatnie i nie mogę uwierzyć, co czuję. Cudowne okrągłe i owalne, naturalnie białe na tle brązowych gałęzi, są mięciutkie. Jak futerko.

Ostrożnie wyjmuję wiązankę z kartonu. Widzę, że na wstążce coś jest. Wizytówka. Prosty bilecik. Rozchylam go i słowo, które dostrzegam, sprawia, że coś we mnie pęka.

Kotku. Jest napisane: kotku.

Utwierdzam się w podejrzeniach.

– Ten idiota. Ten cholerny, wkurzający, arogancki… – wyrywa mi się. Rzucam bukiet na kanapę i idę do siebie. Energicznie chwytam za telefon.

Słyszę sygnał, a potem, jak przyjmuje połączenie.

– Mason! Ty… – Jestem tak wkurzona, że nie mogę go nawet porządnie zwymyślać.

Słyszę jego cichy śmiech, niski i ciemny.

– Mógłbyś mi łaskawie wyjaśnić, po co mi przysyłasz wiecheć badyli? Albo jeszcze lepiej, czemu w ogóle cokolwiek mi ciągle wysyłasz? Nie potrzebuję tego, Mason. Ani kwiatów, ani czekoladek, ani zaproszeń do kina, teatru czy gdzie tam jeszcze. – No dobra, z pralinami to przesada, były naprawdę pyszne. Kwiaty też, ale o tym nie musi wiedzieć. Chodzi o zasadę. Takie rozmowy prowadzę z nim cały czas, odkąd Cooper i Andie są razem. Wydaje mi się, że pamięć mu szwankuje. Jakby nie był w stanie zapamiętać moich słów, do jasnej cholery.

– Pomyślałem sobie, że ci się spodobają. To kotki wierzby, bazie. Twarde i zarazem miękkie, wyjątkowe. Jedyne w swoim rodzaju. Przypominają mi ciebie.

– Doprowadzasz mnie do szału, wiesz o tym?

– Umów się ze mną, June.

Przewracam oczami i złoszczę się na niego, że tak bardzo to wszystko utrudnia.

– Nie.

– Znowu cię o to poproszę. – Śmieje się ponownie, a ja staram się myśleć o czymś innym, bo w tej chwili widzę go doskonale oczami wyobraźni. Jego spojrzenie i dołeczki w policzkach.

– Jeżeli sprawia ci to przyjemność, proszę bardzo. Ale nie licz, że kiedykolwiek usłyszysz inną odpowiedź.

– Zobaczymy, kotku, zobaczymy… Na razie.

– Nie mów tak do mnie, ty durniu! – Robi to celowo. Jestem o krok od wybuchu, on jednak rozłącza się bez słowa.

Dlaczego akurat on jest właścicielem najfajniejszego klubu w mieście?

Mason Greene. Żałuję, że wtedy nie utopił się w moim koktajlu albo nie udławił ananasem.

Odkładam telefon na łóżko, ściskając nasadę nosa, idę do saloniku, patrzę na bazie i koniec końców porzucam myśl, by się ich pozbyć. Są na swój sposób naprawdę ładne. Podobają mi się. Choć trudno mi to przyznać. W życiu nie zdradzę tego Masonowi.

Co teraz? Wstawić do wody czy przeżyją bez niej? Przyglądam się im uważnie i zauważam, że są suszone. Świetnie, i tak nie mam wazonu, w którym mogłabym umieścić ten bukiet. Dlatego opieram go o ścianę przy biurku i mam nadzieję, że będzie tak stał. Szybko zbieram resztki kartonu i w końcu podchodzę do szafy z ubraniami, żeby przygotować strój na dzisiejszy wieczór. Zazwyczaj najpierw wybieram ciuchy, potem robię makijaż, dzisiaj jednak musi być inaczej. Byłam zbyt pogrążona w myślach, zagapiłam się i usiadłam przy toaletce w szlafroku.

Stoję przy otwartej szafie, gapię się na jej zawartość i nic na to nie poradzę, znowu odpływam myślami. Zaczęły się wakacje. W przeciwieństwie do Andie, która pracuje w klubie, spędza czas z Cooperem, Skarpetą, a czasami z Dylanem i Netfliksem albo ze mną, tym samym zawsze ma coś do roboty, ja nie mam… Nic. Po prostu nic. I jeszcze te praktyki. To najgorsze, bo do początku czwartego semestru muszę odbyć obowiązkowe praktyki w zakresie marketingu, organizowania eventów albo zarządzania biurem. Mają one trwać co najmniej cztery tygodnie, wykładowca dał nam to jasno do zrozumienia. A w tym wypadku: więcej znaczy więcej. Odpycham od siebie panikę, bo po pierwsze zajęłam się tym za późno, a po drugie, i ważniejsze, zgubiłam potwierdzenie odbycia praktyk, które miałam w kieszeni. Muszę wymyślić coś nowego, jeżeli chcę się dostać na wszystkie zajęcia w nowym semestrze, inaczej się cofnę, a przy odrobinie pecha to może oznaczać koniec stypendium. Bo zawsze znajdą się ludzie lepsi, szybsi, mądrzejsi i piękniejsi od ciebie. Zawsze. Tego nauczyło mnie życie. Brutalnie.

Z utratą praktyki i być może odebraniem dofinansowania łączyłyby się inne problemy. Oprócz braku pieniędzy słabo byłoby się tłumaczyć, dlaczego nie udało mi się utrzymać stypendium. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by spełnić moje marzenie i razem z Andie otworzyć własną firmę. Jeżeli to mi się nie uda, to…

Nie, teraz nie mogę o tym myśleć. Ktoś prędzej czy później odpowie na moje ogłoszenie, ktoś musi. Nie poddam się!

Dumnie unoszę głowę, wyciągam ciuchy z szafy, decyduję się ostatecznie na dżinsy boyfriendy, które luźno opadają na biodra, i słodką koszulkę. Gdzieś tutaj mam jeszcze pasujące szpilki, tak, na pewno gdzieś są. O proszę! Triumfalnie wyciągam je z szafy.

Jedną ręką usiłuję się ubrać, drugą sięgam po komórkę. Zaciskam zęby, gdy widzę godzinę. Andie nienawidzi tego, że wiecznie się spóźniam. Cholera. Naprawdę nie robię tego celowo. Nie pojmuję, jakim cudem ciągle do tego dochodzi.

Z przekleństwem na ustach wybieram numer korporacji taksówkowej i mam nadzieję, że samochód potrafi latać, żeby Andie nie wydrapała mi oczu. Mogłabym wziąć grata, ale zaparkowanie nim w centrum miasta to mordęga. Poza tym dobrze zrobi mi drink. Albo dwa… Byle bez ananasa.ROZDZIAŁ 2

Co za ironia, że rzeczy, których potrzebujemy najmniej, trafiają do nas najszybciej…

Mason

– Ty? Tutaj? – Andie omiata mnie tym swoim wszystkowiedzącym spojrzeniem, w jej głosie słychać ton, który zdążyła opanować niemal do perfekcji. Podchodzę do kontuaru, mijając pierwszych gości. Odkąd przyłapałem ją na gorącym uczynku, jak nocowała w magazynie klubu, bo nie miała gdzie się podziać, nabrała odwagi. Wydaje się bardziej swobodna. Zapewne przyczynił się do tego Cooper. Uzupełniają się, a jednocześnie wcale nie ograniczają. Prawdziwe z nich gaduły, w każdym razie w porównaniu z tym, jacy byli dawniej. Kto by pomyślał?

Krzywię się odruchowo, a Andie nie spuszcza ze mnie z oka, jednocześnie wycierając blat.

– Wydajesz się zdziwiona. – Siadam na barowym stołku i patrzę, jak poprawia okulary na nosie. Uśmiecha się rozbawiona.

– Moja wina – przyznaje. – Zapomniałam, że ci mówiłam, że June dzisiaj przyjdzie.

Skłaniam się lekko.

– A ponieważ jestem fantastycznym szefem, masz dzisiaj krótszą zmianę, chociaż to piątek.

– Och, Masonie, najbardziej wielkoduszny szefie wśród szefów! – odpowiada z teatralnym gestem, przy czym ściereczka wypada z jej dłoni i zaledwie o centymetry mija głowę Jacka. Na szczęście on jest do tego stopnia zajęty rozmową z klientem, że tego nie zauważa.

Śmiejemy się oboje, Andie sięga po szmatkę.

– Ale poważnie – zaczyna, daje sobie spokój ze sprzątaniem i stawia przede mną butelkę mojego ulubionego piwa korzennego. – Co jest?

– Musisz się wyprowadzić i rzucić pracę. Za dobrze mnie znasz – mamroczę, zanim upiję łyk. Jest June, Andie wie o tym od dawna. Właściwie podejrzewam, że wiedzą o tym wszyscy. Całkowicie straciłem głowę dla June i jej niewyparzonego języka, temperamentu i inteligencji. Choć to mało powiedziane.

Uwielbiam, kiedy się ze mną drażni i nie wycofuje się. Uwielbiam, że ma w nosie moje nazwisko i fakt, że jestem właścicielem tego klubu, podobnie jak zawartość mojego portfela czy stan mojego konta. Chcę jej zaimponować, bo mój majątek nie robi na niej wrażenia. I dlatego, że naprawdę ją lubię.

– To co zawsze.

– Aha. W takim razie to co zawsze właśnie wkracza na parkiet – informuje mnie szeptem.

Cholera. Cały się spinam. Jeszcze przed sekundą czepiałem się nadziei, że mi przejdzie, liczyłem, że… Sam nie wiem! Że nad tym zapanuję? Że z czasem będę o niej mniej myślał i nie zachowywał się jak chory z miłości nastolatek, ilekroć usłyszę jej imię? Tymczasem jest coraz gorzej.

Andie grozi jej palcem.

– Spóźniłaś się! Jak można spóźniać się prawie dwie godziny? Nie zmuszaj mnie do kolejnego kazania, June. – Głos Andie zagłusza muzykę taneczną, i to piosenkę, która akurat mi się podoba.

Kolejny łyk, jeszcze jeden. Odstawiam butelkę, wreszcie odwracam się w lewo i natychmiast odnajduję ją wzrokiem.

Cholera, jestem w dupie. Nie mam najmniejszych szans.

Sunie po parkiecie w butach na nieprzyzwoicie wysokich obcasach. Dzisiaj ma na sobie luźne dżinsy, w których pokazuje się rzadko, ale mnie i tak się podoba. Podobnie jak obcisła koszulka, która podkreśla wszystko to, co w innych miejscach skrywają spodnie – fantastyczną, jak dla mnie, figurę. Z jej ramienia zwisa malutka torebeczka. Skruszone spojrzenie wielkich oczu przeznaczone jest wyłącznie dla Andie, mnie po prostu ignoruje. Włosy opływają jasnymi falami jej twarz, a to, jak w tej chwili przygryza te słodkie wargi…

Chrząkam, nakładam maskę, która stanowi moją drugą skórę i która mnie w pewnym sensie chroni.

June podchodzi do nas, wstaję uprzejmie.

– Naprawdę mi przykro, musisz mi uwierzyć. Miałam trochę kłopotów przy ubieraniu. – Chwyta Andie za ręce. Przyjaciółka uśmiecha się promiennie. Widzę to wyraźnie, najpierw jednak zaciska usta i pozwala June paplać.

– Właściwie to jego wina!

Rozbawiony krzyżuję ręce na piersi, gdy June nagle łypie oskarżycielsko w moją stronę. Siada na barowym stołku.

– Doprawdy? Nie przypominam sobie, bym w jakikolwiek sposób powstrzymywał cię przed ubraniem się… Chociaż właściwie nie miałbym absolutnie nic przeciwko temu.

Celowo pochylam się lekko i obserwuję ją przy tym uważnie. Widzę jej spojrzenie, gdy z udawaną pogardą przesuwa po mnie wzrokiem i jednocześnie pali oczami, dostrzegam ledwie zauważalny rumieniec, który jak zwykle wykwita na jej dekolcie. Patrzę na jej klatkę piersiową, która unosi się i opada w szybkim tempie. Niemal czuję złość, która w niej wzbiera. Wisi w powietrzu jak burza. Rozkoszuję się tym. Drażnieniem June, irytowaniem jej i kuszeniem.

– Wiesz cholernie dobrze, co mam na myśli – syczy. – Zdekoncentrowałeś mnie tymi badylami! – Krótka chwila, by zagubienie ustąpiło rozbawieniu w oczach Andie. Zakrywa usta dłonią, by nie stracić panowania nad sobą i nie wyśmiać najlepszej przyjaciółki.

– Na rany boskie, przysięgam, zrobiłbym to chętnie. W sumie najchętniej jedną gałęzią. Albo konarem. Najlepiej moim. – Nic na to nie poradzę. June sama się podkłada i nie sposób oprzeć się pokusie. Niczego mi nie ułatwia. Niczego. Pod żadnym względem.

– Mason! Nie wkurzaj mnie. Powiedz lepiej, co mam zrobić z tym zielskiem. – Jej usta drżą podejrzanie, co oznacza, że być może prezent podobał jej się bardziej, niż chce przyznać.

W tym momencie z magazynku wychodzi Cooper i odwraca naszą uwagę od tego jakże fascynującego spektaklu.

Co za szkoda.

– Cześć – mówi tylko. Można by pomyśleć, że zwraca się do wszystkich, ale tak naprawdę ma nas w nosie. Idzie do Andie, do centrum swojego wszechświata, przyciąga ją do siebie i całuje tak, jak to robi od dnia, od kiedy są razem – czule, z tęsknotą i ostrzegawczo. Każdy pocałunek oznacza: ona jest moja. Do cholery, rozumiem go. Zazdroszczę mu.

Nie spodziewałem się, że po tylu latach jeszcze poczuję coś takiego. Dopóki nie poznałem June. Dopóki Cooper i Andie nie zostali parą.

Dopijam do dna piwo korzenne, odstawiam flaszkę na kontuar i uśmiecham się głupkowato. Andie po raz ostatni całuje mojego najlepszego przyjaciela, a potem bierze butelkę, unikając mojego wzroku. Jest taka słodka.

Cooper uderza dłonią o blat tuż przed moim nosem, pyta, czy wszystko w porządku, ale cały czas ogląda się za Andie.

– Nie jest źle. Chcesz się urwać z Andie wcześniej? Bo wiesz, o północy dołączy do nas Ian, więc możecie wtedy wyjść.

– Nie, zostanę do końca. Andie i June zostają, będę oblewać początek wakacji. Później wrócę z nią do domu. A ty?

– Też pewnie zostanę. – Uśmiechamy się do siebie.

– Powinienem się martwić?

– Pytasz o to od wielu miesięcy.

– I już to powinno dać ci do myślenia.

– Bierz się do roboty, Cooper. Mówię to jako twój szef.

Śmieje się i wyzywa mnie od dupków, a potem leniwym krokiem podchodzi do Andie, by ustalić coś z nią i Jackiem. Podczas ostatniej inwentaryzacji wyszło na jaw kilka braków, ale ogarniemy to. Susie już się tym zajęła.

Kocham ten klub. Stworzyłem go, włożyłem w niego niezliczone godziny pracy, mnóstwo energii i zaangażowania, choć przyznaję, że w ciągu ostatnich tygodni niewiele o nim myślałem. Nie tylko z powodu June, niestety. Przede wszystkim ze względu na ciągłe telefony i maile od mojego ojca, który po prostu nie daje mi spokoju. Wciąż gada o mojej przyszłości i pyta, co właściwie chcę robić w życiu.

Abstrahując od pieniędzy, zadaję sobie pytanie, czy za dwadzieścia lat ciągle widzę siebie jako właściciela klubu? Czy na tym kończy się moja droga zawodowa? To miejsce to moje życie, znaczy dla mnie więcej, niż umiałbym to wyrazić, jednak zastanawiam się po prostu, czy tak będzie zawsze. Czy to mi wystarczy, czy może pragnąłbym czegoś jeszcze w swojej karierze.

To pochłania mnie bardziej, niżbym chciał.

Na razie jednak odpycham tę myśl od siebie i odwracam się ponownie w lewo, do najbardziej fascynującej kobiety na świecie, która ignoruje mnie z klasą.

I dlatego przysuwam się bliżej.

– Przyznaj, kotku, prezent bardzo ci się spodobał.

Prycha pogardliwie, lekko przechyla głowę. Cokolwiek robi, zawsze wygląda czarująco.

– Ani odrobinę. Więc przestań wreszcie przysyłać mi różne rupiecie. Bez względu na to, co to jest, marnujesz tylko swoje pieniądze i moje nerwy.

Przysuwam się ze stołkiem jeszcze bliżej, tak że siedzę tuż koło niej. Tak blisko, że June się peszy, czego oczywiście nie przyzna, ale nie na tyle, by poczuła się zagrożona. Otacza mnie zapach jej perfum, ożywczy i zarazem ciężki, bo zmieszany z cytrynowo-oliwkowym aromatem jej szamponu. Gdyby nie ostatnie resztki rozsądku i przyzwoitości, a także cień kręgosłupa, wtuliłbym po prostu nos w jej włosy.

– Nie masz nic do roboty, Mason?

– Na twoje szczęście, nie. – Mam mnóstwo do roboty, ale na pewno nic lepszego. Bo co mogłoby konkurować z June?

– Mógłbyś zabrać się do pracy albo wyrwać jakąś dziewczynę, a mnie dać spokój. W końcu garsoniera jest bliziutko. – W jej głosie słychać coś na kształt obrzydzenia. Zapewne Andie jej o tym powiedziała, bo wiedziałbym, gdyby June tam była. Garsoniera. Gdyby wiedziała…

– Zazdrosna?

– Chciałoby się, co?

– Och, kotku. – Przesuwam rękę w prawo, po kontuarze, tuż obok niej, pochylam się coraz bardziej w jej stronę. Odwzajemnia moje spojrzenie, a potem odchyla głowę do tyłu, nie ucieka wzrokiem, a ja muszę się uśmiechnąć. A przecież wcale nie jest mi do śmiechu, bo coś ściska mnie za gardło, na pierwszy plan wysuwa się pragnienie, by ją objąć i pocałować. Coraz trudniej mi zapanować nad tym odruchem.

Spotykamy się nosami, mrugam szybko, wpatrzony w jej jasnozielone oczy.

– Kiedy o tobie marzę, nie przejmuję się takimi głupstwami – szepczę i zauważam, że w moim głosie pojawiła się chrypka. Jest niższy. Nieruchomieję, klub i jego goście nikną gdzieś w tle.

To jest chwila, w której przypominam sobie, ile razy już próbowałem. Jak wtedy, po wieczorze gier, gdy June prawie doprowadziła mnie do szaleństwa. Bo nie mogła przegrać, ale jeszcze gorzej szło jej tłumaczenie haseł w Tabu. Andie i Cooper nie byli jeszcze parą. Chciałem im dać chwilę na osobności. Jakimś cudem udało mi się namówić June, by razem ze mną wyprowadziła psa. Cały czas widzę ją przed sobą, jak tam stoi, lekko wstawiona, i czeka na taksówkę. Jak nie wsiadła od razu, tylko… zawahała się. A ja zaryzykowałem. Podszedłem do niej, pochyliłem się odrobinę, odnalazłem jej wzrok. Nasz oddech niósł się echem w nocy, miałem wrażenie, że ktoś zatrzymał świat. Jeszcze jeden krok. Z trudem przełknąłem ślinę.

– Przestań, Mason – szepnęła. Zatrzymałem się. Przestałem, choć język jej ciała, jej wzrok, wszystko mi mówiło, że wcale tego nie chce. Chciałem zrezygnować i wtedy to ona pochyliła się do mnie i nagle była bliżej. Wstrzymałem oddech, otworzyłem szeroko oczy, bo jej usta były tak blisko, a pragnienie, by ją pocałować, paliło jak ogień, ale nie ruszyłem się z miejsca. Zamknęła oczy. Podniosłem prawą rękę. Chciałem jej dotknąć, chciałem odgarnąć włosy z policzka za ucho, i wtedy wymierzyła mi policzek. Głośno, szybko, mocno.

Dzisiaj jest tak samo.

Powinienem się wycofać, zanim posunę się za daleko.

Jednak w tym momencie June popełnia błąd. Patrzy na moje usta. Za długo i o jeden raz za dużo. I dlatego odważnie zakrywam jej dłoń swoją i niemal się dławię oddechem, gdy jej nie cofa. Chciałbym się teraz cieszyć, ale przechodzę piekło. Osobiste piekło, w którym June daje mi do zrozumienia, że jednak mam szansę, by po chwili znowu mi ją odebrać.

– Mason Greene! – Słysząc moje nazwisko, wzdrygam się, podobnie jak June. Szybkim ruchem odsuwa się, jakby uniknęła strumienia gorącej lawy. Zapewne dotarło do niej, co mogło się stać. Co już się niemal wydarzyło…

Z udawaną nonszalancją odwracam się do mężczyzny, który spieprzył ten moment, zanim zrobiła to June.

Cholera. To Griffin. Griffin Davis. Obecny doradca i protegowany mojego ojca. Co on tu robi, do licha?

June odwraca się, a ja najchętniej udusiłbym Griffina gołymi rękami. Niech znika stąd jak najszybciej.

Tymczasem Andie stawia przed June kolorowy koktajl.

– Nie widzieliśmy się od wieków. Co słychać? Nie chciałem przeszkadzać. – Oczywiście, że chciał.

Griffin staje koło mnie, wyciąga rękę, a jednocześnie bezczelnie gapi się na June. Unoszę się natychmiast. Ściskam jego dłoń w milczeniu, wściekły, dyskretnie staję między nim a June, rozdzielam ich na tyle, na ile to możliwe. Teraz jesteśmy tego samego wzrostu. Przynajmniej rozmawiam z nim jak równy z równym.

– Co cię sprowadza, Griffin? Czego chcesz? – pytam uprzejmie, ale nie mam ochoty na te wszystkie oficjalne bzdury. Na pewno nie przyjechał bez powodu.

Przygląda mi się pogardliwie. Sam ciągle jest tym samym oślizgłym węgorzem, którego mam w pamięci. Nażelowane jasne włosy, opalenizna z solarium, koszula niewarta swojej ceny. Lada chwila zademonstruje szpanerskie, obrzydliwe zachowania, do których zdążyłem już przywyknąć.

– Od razu przechodzisz do rzeczy, jak widzę. Nie zmieniłeś się.

– Dziękuję. – Obaj wiemy, że to nie komplement.

– Pomyślałem sobie, że wpadnę zobaczyć, co tu stworzyłeś i dlaczego nie chcesz wrócić do pracy w rodzinnej firmie. Chciałem na własne oczy zobaczyć, dlaczego to ja awansuję. – Jezu, na widok jego uśmiechu i idiotycznie białych zębów chce mi się rzygać.

– Super. W takim razie możesz już iść.

– Wiedziałeś, że to ja stanę na czele firmy, jeżeli odmówisz? Właściwie powinienem ci podziękować. Dziękuję, że wybierasz tę zasmarkaną budę i dziwaczny styl życia, a nie stanowisko w szanowanej firmie. A Alan ma się dobrze, jeżeli cię to w ogóle obchodzi. – Jego głos zagłusza dźwięki muzyki.

Pieprzony dupek. Jeszcze trochę, a już całkiem zniknie między pośladkami mojego ojca, Alana Greene’a. Faceta, który nie może dać mi spokoju i na wszelkie możliwe sposoby próbuje zarazić mnie swoją wielką miłością, czyli firmą Greene Company. Holding wart miliardy dolarów. Ja jednak nie chcę. Wystarczy, że widuję się z ojcem w święta, i to wyłącznie dlatego, że wyrzuty sumienia nie dają mi spokoju. Bo tylko on został mi z rodziny.

Za żadne skarby nie poświęcę się, jak on, liczeniu pieniędzy, nie stanę się bezwzględny i bezlitosny. A już na pewno nie będę przedkładał firmy, martwego tworu, nad najbliższe mi osoby.

Odwzajemniam spojrzenie Griffina. Nie mamy o czym rozmawiać, nie jest wart nawet jednego słowa. Jeżeli zaraz nie wyjdzie, każę go wyrzucić. Tutaj ja rządzę.

– Fajnie było cię zobaczyć. Ze względu na dawne czasy. – Griffin robi krok i… znowu patrzy na June. Nie jestem w stanie się powstrzymać, podążam za jego wzrokiem. Odwróciła się w naszą stronę, przygląda się nam bezczelnie, dumnie unosi głowę. Tym razem nie we mnie jest wycelowany jej gniew.

Griffin wykrzywia usta.

– Znowu próbujesz? To tylko strata czasu. – Jego śmiech jest jak młot pneumatyczny. Wibruje mi w uszach, ale też uciska klatkę piersiową, pozbawia tlenu. Zaciskam pięści, a potem czuję dłoń na ramieniu i słyszę śmiech June.

Wstała, podeszła do mnie. Nie sądzę, żeby słyszała słowa Griffina. A może? Mimo to jest tutaj…

W pierwszej chwili jestem w takim szoku, że otwieram i zamykam usta jak ryba wyjęta z wody. Brwi Griffina niemal dotykają nasady jego włosów.

– No popatrz, popatrz. – Arogancko wbija ręce w kieszenie spodni.

– Cześć, jestem June. – Ten słodziutki ton nie oznacza niczego dobrego. Znam go już. Zazwyczaj używa go, kiedy działam jej na nerwy. Tym razem jednak dotyczy to kogoś innego. Podczas gdy ja nie jestem w stanie sklecić kilku sensownych słów, June zaciska palce na moim ramieniu, opiera się o mnie, czuję, jak przesuwa dłonią po moich plecach. Co ona wyprawia? Co chce zrobić?

– Griffin. Jestem… Starym przyjacielem rodziny. – Przyjacielem. Sam nie wiem, śmiać się czy przewracać oczami. To pasożyt, nic więcej.

Spinam się, ale June zaciska dłoń, jakby to wyczuła i chciała mnie uspokoić.

– Griffin – mruczy, pochyla się i jest tak blisko niego, że z najwyższym trudem panuję nad wzbierającą zazdrością.

June oszałamia, jest jak rosiczka. W tej chwili wyczuwa to także Griffin, bo niemal wbrew sobie wychodzi naprzeciw, nie może oderwać od niej wzroku, widzę fascynację w jego oczach. Przynajmniej póki June nie powie, co o nim sądzi.

– Zachowujesz się jak najgorszy dupek. Jesteś obrzydliwy. Czas jest bezcenny, ty na razie ciągle wspinasz się po szczeblach kariery, a Mason już jest szefem. Więc bardzo proszę, daj nam teraz spokój. – O rany. Chyba zakochałem się w niej jeszcze bardziej.

– Mason nie ma pojęcia, jak się obchodzić z kobietą taką jak ty.

Centymetry dzielą ich twarze, gdy June zagryza dolną wargę, a potem bez ostrzeżenia jednym szybkim ruchem odwraca się i pokonuje dzielącą nas odległość. I całuje mnie. Mój mózg staje w ogniu.

Co tu się dzieje?

Czuję na ustach jej ciepłe, miękkie wargi, jej dłonie na policzkach. Nasze spojrzenia odnajdują się. Mam pustkę w głowie. Jestem jak sparaliżowany. Na to nie byłem, nie jestem przygotowany. Od miesięcy o niczym innym nie marzę, niczego bardziej nie pragnąłem niż tej chwili, a teraz? Jestem nieprzygotowany! Przecież to kpina.

June wtula się we mnie, smakuje śmietaną i kokosem, zapewne za sprawą koktajlu, który niedawno wypiła.

Czy to się dzieje naprawdę?ROZDZIAŁ 3

Ilekroć wydaje ci się, że całkowicie panujesz nad swoim życiem, wydarza się coś szalonego, co udowadnia, że nie panujesz absolutnie nad niczym…

June

Bez paniki. Nie mogę teraz spękać. To tylko pocałunek, tylko pocałunek, zwykły pocałunek… Z Masonem.

Dalej, Mason. Zrób coś, zaklinam go bez słów, bo stoi jak skamieniały. W takim wypadku ten zadufany dupek obok nas nigdy w to nie uwierzy. W tym momencie jednak Mason patrzy na mnie tymi piwno-zielonymi oczami tak zagubiony, jak ja się teraz czuję.

Delikatnie przesuwam wargami po jego ustach, wmawiam sobie, że to nic takiego. Zwykła akcja ratunkowa. Pomoc dla przyjaciela w potrzebie. Przy czym wmawiam sobie, że robię to tylko dlatego, że ten cały Griffin patrzył na niego z góry i traktował jak ostatniego śmiecia. Nie żebym zrozumiała cokolwiek z tego, o czym rozmawiali, ani o co chodzi, ale nawet ślepy zorientowałby się od razu: nie znoszą się. Przede wszystkim ten Griffin bardzo jasno dawał to Masonowi do zrozumienia. A fakt, że pozwolił sobie na to akurat tutaj, w klubie Masona, tylko pogarsza sytuację.

Mason wyraźnie czuł się nieswojo. Nie mogłam w tych okolicznościach zostawić go samego.

W momencie kiedy ten dupek zmierzył mnie wzrokiem i zapytał, czy należę do Masona, jakby nie mógł w to uwierzyć, jakby było to całkowicie nie do pomyślenia, coś we mnie pękło. Zdaję sobie sprawę, że lepiej byłoby po prostu wypić koktajl i się nie mieszać. Zapewne istniały też inne rozwiązania niż pocałunek, ale żadne nie okazałoby się równie skuteczne. Żadne nie udowodniłoby Griffinowi tak wyraźnie, że myli się całkowicie.

Owszem, Mason to idiota i działa mi na nerwy, doprowadza do szaleństwa, ale to także przyjaciel. Przynajmniej w pewnym sensie. I jeżeli ktoś ma prawo się na niego złościć i na niego wrzeszczeć, to właśnie ja. Tylko ja! A nie jakiś wyżelowany gnojek, którego ego jest większe, niż mogłoby mu to wyjść na dobre.

Mój żołądek ściska się boleśnie. Jestem tak spięta, że chyba dostanę skurczów całego ciała, jeżeli Mason w końcu nie ruszy się z miejsca.

Przesuwam kciukami po jego policzkach, w górę i w dół. Ostatnia próba, zanim się poddam i od niego odsunę, bo to bzdura. Niech sam sobie radzi z tym dupkiem…

I wtedy to czuję.

Mason obejmuje mnie, kładzie dłoń na mojej szyi, przesuwa na kark, znaczy skórę ognistą linią, drugą rękę kładzie mi na plecach. Przyciąga mnie, przyciska do siebie tak, że z zaskoczenia niemal tracę równowagę na wysokich obcasach.

Jakby się w końcu obudził.

Rozluźniam się odruchowo, a przecież nie ma ku temu najmniejszego powodu. Żadnego powodu, by zatracać się w ramionach Masona, do jasnej cholery!

Zamyka oczy, porusza wargami, zabiera mnie ze sobą w podróż, gdy pogłębia pocałunek, a jednocześnie w mojej głowie rozlega się ostrzegawczy krzyk, że powinnam przerwać to jak najszybciej. Zamiast tego także i ja w końcu zamykam oczy, wychodzę mu na spotkanie i w momencie, gdy stykają się nasze języki, wyrywa mi się westchnienie, które sprawia, że się wzdrygam. Mason zauważa to wszystko. Moja reakcja sprawia, że obejmuje mnie jeszcze mocniej, obejmuje mnie całą i całuje tak, jakby to była ostatnia rzecz, którą może w życiu zrobić.

Skłamałabym, mówiąc, że mi się to nie podoba. Skłamałabym, mówiąc, że nie odpowiada mi jego bliskość, że nie umie całować. Jesteśmy jak dwa trybiki, które idealnie do siebie pasują. Ale to naprawdę fatalny pomysł. Co właściwie wpadło mi do głowy?

Wyczuwam grę jego mięśni. Wbijam palce w jego ramiona, dotykam barków i… Czuję jego podniecenie, napiera na mój brzuch.

To jest dokładnie ta chwila, w której odzyskuję jasność myślenia i unoszę powieki.

Natychmiast przerywam pocałunek, odpycham Masona, chociaż nie do końca mogę wyzwolić się z jego objęć. W każdym razie nie teraz, dopóki ciągle czuję zapach, smak i ciepło jego ciała. Oszałamia mnie jak opioidy. Cały czas mnie obejmuje, podtrzymuje. Pozwalam na to.

Oddycham za szybko, za głośno, za nerwowo, gdy patrzymy sobie w oczy i zastanawiam się, co mu chodzi po głowie. Co mnie chodzi po głowie…

– W takim razie mam nadzieję, że dobrze ci będzie z frajerem. – Dobiega gdzieś z daleka głos Griffina. Mam go w nosie. Oboje po prostu go ignorujemy.

W tej chwili mamy inne problemy.

Ledwie Mason odsuwa się ode mnie, cofa o krok, przestaje mnie dotykać, robi mi się zimno. W środku klubu, wśród spoconych tłumów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: