Madonna - ebook
„Madonna” to osnute na prawdziwych wydarzeniach opowiadanie z elementami słowiańskiej mistyki i grozy. Na podstawie opowiadania powstał scenariusz serialu „Łowca”, który dostał się na listę finalistów w konkursie ScriptFista.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8324-597-3 |
| Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
***
— Musi pan tu przyjechać, mamy samobójstwo.
— Sami sobie poradzicie z samobójstwem — odparł niechętnie młody prokurator, poirytowany tym, że znowu wzywają go do standardowych spraw.
— Musi pan przyjechać to zobaczyć.
— Dobrze, niech dyżurny oficer po mnie przyjedzie — westchnął prokurator.
Prokurator odłożył słuchawkę, spojrzał za okno. Był zimny, wietrzny, listopadowy dzień. Liście już dawno opadły z drzew, które sterczały z ziemi jak powykręcane artretyzmem czarne dłonie, błagające niebiosa o litość. Nie znosił tego przenikliwego wiatru połączonego z mżawką i mrozem. W listopadzie dni są krótkie, a słońce niby świeci, ale niezbyt jasno i do tego zimnym, nieprzyjemnym światłem, które nie jest w stanie rozproszyć wszechogarniającego półmroku i szarości. Słońce przypomina raczej księżyc, a dzień trochę jaśniejszą noc.
— Co za upiorna aura — pomyślał nim usłyszał dzwonek.
Dyżurny oficer już przybył. Prokurator ubrał prochowiec i czapkę. Wsiedli do policyjnego jeepa i odjechali. Jechali w milczeniu, słuchając warkotu silnika. Minęli centrum i przedmieścia, kierując się w stronę wsi Głogów. Jechali jakieś czterdzieści minut monotonną, jednopasmową drogą. Za wsią skręcili w lewo. Tu kończył się asfalt. Jechali wyboistą drogą jeszcze kwadrans. W końcu oficer zatrzymał samochód.
— To tu.
Wysiedli z samochodu. Uderzenie zimnego wiatru nie wprowadziło prokuratora w dobry nastrój.
— Co za upiorna aura — pomyślał raz jeszcze.
— Widzi pan te zarośla? To tam — powiedział dyżurny.
— W tych chaszczach? — zdziwił się prokurator.
Okolica wyglądała tak, jakby człowiek nie postawił tu stopy od czasów Mieszka I. Wysokie do pasa dzikie trawy i sitowie porastały okolicę. Wierzby i zdziczałe jesiony rosły chaotycznie. Niektóre drzewa były spalone od pioruna, inne uschnięte i połamane.
— Prowadź — powiedział do dyżurnego.
Ruszyli przez gąszcz. Szli pochyleni, odgarniając trawy, mrużąc od wiatru oczy, chowając twarze w kołnierzach. Na tym pustkowiu wiatr dął coraz mocniej, smagając ich bezlitosnymi cięgami.
— Musi pan tu przyjechać, mamy samobójstwo.
— Sami sobie poradzicie z samobójstwem — odparł niechętnie młody prokurator, poirytowany tym, że znowu wzywają go do standardowych spraw.
— Musi pan przyjechać to zobaczyć.
— Dobrze, niech dyżurny oficer po mnie przyjedzie — westchnął prokurator.
Prokurator odłożył słuchawkę, spojrzał za okno. Był zimny, wietrzny, listopadowy dzień. Liście już dawno opadły z drzew, które sterczały z ziemi jak powykręcane artretyzmem czarne dłonie, błagające niebiosa o litość. Nie znosił tego przenikliwego wiatru połączonego z mżawką i mrozem. W listopadzie dni są krótkie, a słońce niby świeci, ale niezbyt jasno i do tego zimnym, nieprzyjemnym światłem, które nie jest w stanie rozproszyć wszechogarniającego półmroku i szarości. Słońce przypomina raczej księżyc, a dzień trochę jaśniejszą noc.
— Co za upiorna aura — pomyślał nim usłyszał dzwonek.
Dyżurny oficer już przybył. Prokurator ubrał prochowiec i czapkę. Wsiedli do policyjnego jeepa i odjechali. Jechali w milczeniu, słuchając warkotu silnika. Minęli centrum i przedmieścia, kierując się w stronę wsi Głogów. Jechali jakieś czterdzieści minut monotonną, jednopasmową drogą. Za wsią skręcili w lewo. Tu kończył się asfalt. Jechali wyboistą drogą jeszcze kwadrans. W końcu oficer zatrzymał samochód.
— To tu.
Wysiedli z samochodu. Uderzenie zimnego wiatru nie wprowadziło prokuratora w dobry nastrój.
— Co za upiorna aura — pomyślał raz jeszcze.
— Widzi pan te zarośla? To tam — powiedział dyżurny.
— W tych chaszczach? — zdziwił się prokurator.
Okolica wyglądała tak, jakby człowiek nie postawił tu stopy od czasów Mieszka I. Wysokie do pasa dzikie trawy i sitowie porastały okolicę. Wierzby i zdziczałe jesiony rosły chaotycznie. Niektóre drzewa były spalone od pioruna, inne uschnięte i połamane.
— Prowadź — powiedział do dyżurnego.
Ruszyli przez gąszcz. Szli pochyleni, odgarniając trawy, mrużąc od wiatru oczy, chowając twarze w kołnierzach. Na tym pustkowiu wiatr dął coraz mocniej, smagając ich bezlitosnymi cięgami.
więcej..
W empik go