Madonna w futrze - ebook
Madonna w futrze - ebook
Fascynująca historia miłosna, ale i tragiczna historia człowieka nieprzystosowanego do życia w społeczeństwie.
Lata dwudzieste XX wieku. Młody Turek przyjeżdża na naukę zawodu do Berlina. Na wystawie malarstwa wielkie wrażenie wywiera na nim autoportret młodej niemieckiej artystki, zadziwiająco podobny do Madonny z obrazu renesansowego mistrza. Pewnego dnia poznaje jego autorkę. Tak zaczyna się jedna z najpiękniejszych, najbardziej autentycznych historii miłosnych w nowoczesnej literaturze tureckiej.
Wywodzący się z innej kultury, bezstronny obserwator w mistrzowski sposób odmalowuje burzliwą atmosferę Niemiec, które liżą powojenne rany. Udaje mu się uchwycić nastroje i rozmowy berlińskiej ulicy, a także stworzyć wyrazistych bohaterów.
To proza, która oddaje nastrój tamtej epoki równie znakomicie jak utwory Ericha Marii Remarque’a.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-935-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spośród wszystkich ludzi, których dotychczas spotkałem, chyba jeden człowiek wywarł na mnie największe wrażenie. Nie potrafiłem się od niego uwolnić nawet po upływie wielu miesięcy. Ilekroć jestem sam, przed oczyma staje mi poczciwa twarz Raifa Efendiego, o trochę nieobecnym spojrzeniu, skłonnego mimo to obdarzyć uśmiechem każdą napotkaną osobę. Nie był to jednak ktoś wyjątkowy. Należał do tych zupełnie zwyczajnych, pozbawionych jakichkolwiek wyjątkowych właściwości ludzi, których setki widujemy i mijamy każdego dnia, nie zwracając na nich większej uwagi. Nie ulegało wątpliwości, że żaden z aspektów jego życia, znany nam bądź nie, nie zawierał w sobie nic, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie. Na widok takich osobników często zadajemy sobie pytania: „Po co oni w ogóle żyją? Co mają z życia? Jaka siła nakazuje im chodzić po świecie? Jaki jest sens tego, że oddychają?”. Lecz rozumując w ten sposób, dostrzegamy jedynie ich zewnętrzną powłokę. Nawet nam przez myśl nie przejdzie, że skoro oni też mają po jednej głowie, a w niej po jednym mózgu, mimowolnie skazanym na pracę, to jej owocem musi być jakiś skrojony na ich własną miarę świat wewnętrzny. Jeśli zamiast uznawać tych bliźnich za pozbawionych życia duchowego – tylko dlatego, że nie uzewnętrzniają jego przejawów – wiedzeni zwykłą ludzką ciekawością zainteresujemy się tym nieznanym światem, być może ujrzymy rzeczy zupełnie nieoczekiwane, napotkamy bogactwo, którego istnienia nigdy byśmy nie podejrzewali. Z jakiegoś względu ludzie wolą jednak doszukiwać się raczej tego, czego istnienie założyli już wcześniej. Niewątpliwie bowiem łatwiej jest znaleźć bohatera, który świadomie wkroczy do jamy zamieszkanej przez smoka, niż człowieka, który odważy się zstąpić na jej dno, nie wiedząc, co tam na niego czyha. Tak więc to, że poznałem bliżej Raifa Efendiego, było jedynie dziełem przypadku.
Po tym jak zwolniono mnie z posady szeregowego urzędnika bankowego – nie udało mi się dociec prawdziwych powodów, dla których straciłem pracę; powiedziano mi, że to w ramach oszczędności, ale już po tygodniu na moje miejsce przyjęto kogoś innego – dość długo nie mogłem znaleźć innego zatrudnienia w Ankarze. Te parę groszy, które miałem, pozwoliło mi w miarę znośnie przetrwać lato, zbliżająca się zima miała jednak położyć kres waletowaniu u przyjaciół. Nie stać mnie już było nawet na przedłużenie kończącego się za tydzień karnetu na obiady w taniej stołówce. Gdy rozmowy o pracę, na które chodziłem, wiedząc, że i tak nie przyniosą żadnego rezultatu, rzeczywiście kończyły się niczym, mimo wszystko znów pogrążałem się w smutku. Gdy otrzymałem odpowiedź odmowną od kilku sklepów, w których, przed nikim się do tego nie przyznając, starałem się o posadę sprzedawcy, do późnej nocy włóczyłem się przybity po mieście. O beznadziejności swego położenia nie mogłem zapomnieć nawet wtedy, gdy piłem ze znajomymi – tymi, którzy jeszcze od czasu do czasu zapraszali mnie do siebie. Dziwna rzecz, ale w miarę jak pogarszała się moja sytuacja, a zaspokajanie nawet codziennych potrzeb stawało się niemożliwe, narastała we mnie zarazem nieśmiałość i zażenowanie. Gdy spotykałem na ulicy ludzi, u których szukałem protekcji w sprawie pracy i ze strony których nie zaznałem nigdy najmniejszej przykrości, spuszczałem głowę i przyspieszałem kroku. Zmieniłem się nawet w stosunku do tych przyjaciół, których jeszcze całkiem niedawno swobodnie i bez skrępowania prosiłem o zafundowanie obiadu czy pożyczkę. Na ich pytania o moją sytuację odpowiadałem z nieporadnym uśmiechem: „Nie jest źle... Czasem uda mi się znaleźć coś dorywczego”, po czym jak najszybciej starałem się zniknąć z ich pola widzenia. Im bardziej potrzebowałem od ludzi pomocy, tym większą miałem chęć od nich uciec.
Pewnego dnia pod wieczór szedłem sobie powoli opustoszałą drogą między dworcem a Domem Sztuki. Chciałem napawać się wspaniałą ankarską jesienią i w ten sposób wykrzesać w sobie choć iskrę optymizmu. Odbijające się w oknach Domu Ludowego słońce, które pstrzyło budynek z białego marmuru krwistoczerwonymi cętkami; unosząca się nad akacjami i młodymi sosenkami mgła, może kurz, nie wiadomo do końca co; lekko przygarbieni robotnicy w postrzępionych ubraniach, wracający w milczeniu z jakiejś budowy... To wszystko i wszyscy, nawet poznaczony śladami opon asfalt, wydawali się zadowoleni ze swojego istnienia, akceptowali wszystko wokół takim, jakie było. Nie pozostawało mi nic innego, jak podporządkować się temu. I właśnie wtedy jakiś samochód szybko przejechał obok mnie. Obejrzałem się. Twarz osoby za szybą wydała mi się znajoma. Rzeczywiście, samochód zatrzymał się kilka metrów dalej. Drzwi się otworzyły, z pojazdu wychylił się Hamdi, mój kolega ze szkoły. Zawołał mnie.
Podszedłem.
– Dokąd idziesz? – spytał.
– A, tak sobie chodzę.
– Wsiadaj, pojedziemy do mnie!
Nie czekając odpowiedzi, zrobił mi miejsce obok siebie. Po drodze dowiedziałem się, że wraca z objazdu zakładów należących do spółki, w której pracuje.
– Wysłałem telegram, że wracam, w domu już pewnie czekają z kolacją. Inaczej nie odważyłbym się ciebie zaprosić.
Zaśmiałem się.
Nie widziałem Hamdiego, odkąd straciłem posadę w banku, dawniej jednak spotykaliśmy się dosyć często. Wiedziałem, że handlował jakimiś maszynami, a jednocześnie był zastępcą dyrektora w spółce z branży drzewnej, gdzie zarabiał całkiem przyzwoite pieniądze. To właśnie dlatego nigdy nie zwróciłem się do niego z prośbą o pomoc – obawiałem się, że mógłby pomyśleć, iż przyszedłem prosić go o pożyczkę, a nie o znalezienie pracy.
– Nadal pracujesz w banku?
– Już nie, zwolniłem się.
Zdziwił się.
– To co teraz robisz?
– Nie mam pracy – odpowiedziałem niechętnie.
Zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów, zatrzymując wzrok na mojej garderobie. Zdaje się, że nie pożałował swego zaproszenia, bo z przyjacielskim uśmiechem klepnął mnie w ramię i powiedział:
– Wieczorem pogadamy i coś wymyślimy, nie martw się.
Wyglądał na człowieka zadowolonego z życia i pewnego siebie. Widocznie osiągnął już tyle, że mógł pozwolić sobie nawet na luksus pomagania znajomym. Pozazdrościłem mu tego stanu.
Mieszkał w małym, przytulnym domu. Jego żona była nieco brzydką, ale bardzo sympatyczną kobietą. Bez skrępowania pocałowali się przy mnie na powitanie. Hamdi poszedł się odświeżyć, zostawiając mnie samego.
Jako że nie przedstawił mnie żonie, czekałem pośrodku pokoju gościnnego, nie wiedząc, co robić dalej. Gospodyni stała przy drzwiach, dyskretnie mnie obserwując. Rozważała coś przez chwilę. Pewnie przemknęło jej przez myśl, aby powiedzieć: „Proszę usiąść!”, później uznała chyba jednak, że nie jest to konieczne, i powoli opuściła pokój.
Zastanawiałem się, dlaczego Hamdi potraktował mnie w ten sposób. Trudno było posądzić go o brak ogłady, wręcz przeciwnie – przesadnie zwracał uwagę na wszelkiego rodzaju konwenanse, czemu też zapewne w jakiejś mierze zawdzięczał swój życiowy sukces. Może wynikało to po trosze z typowej dla parweniuszy cechy, a mianowicie ze świadomego roztargnienia, jakie okazywali wobec swych dawnych, niedotrzymujących im kroku znajomych. Pozwalało im ono w dodatku zachowywać się wobec nich uroczo i bezpretensjonalnie na tyle, by po przyjacielsku przejść nagle na „ty”, wejść w słowo i spytać o jakąś przypadkową, pozbawioną znaczenia rzecz. Wszystko to przychodziło im bardzo naturalnie, z uśmiechem pełnym współczucia i litości. Ze wszystkim tym spotykałem się w ostatnich dniach na tyle często, że nawet mi przez myśl nie przeszło gniewać się czy obrażać na Hamdiego. Myślałem tylko o tym, żeby stąd wyjść bez pożegnania i uratować się z tej kłopotliwej sytuacji. Lecz właśnie wtedy do pokoju weszła stara wieśniaczka w białym fartuchu, z chustą na głowie i w cerowanych czarnych skarpetach. Podała mi kawę, nie odzywając się przy tym ani słowem. Usiadłem w jednym z granatowych foteli w wyszywane złotą nicią kwiaty i rozejrzałem się dookoła. Na ścianach wisiały fotografie członków rodziny i aktorów. W kącie pokoju stała półka na książki, najwidoczniej należąca do pani domu, z żurnalami mody i kilkoma tanimi wydaniami powieści. Pod stolikiem na popielniczkę stało kilka dość sfatygowanych albumów, najwidoczniej doprowadzonych do tego stanu przez często przeglądających je gości. Nie mając nic innego do roboty, sięgnąłem po jeden z nich. Nim zdążyłem go otworzyć, w drzwiach pojawił się Hamdi. Jedną ręką gładził wilgotne włosy, a drugą zapinał guziki białej koszuli z kołnierzykiem i długimi rękawami.
– No, opowiadaj, co u ciebie.
– Już ci mówiłem, nic!
Wyglądał na zadowolonego z tego przypadkowego spotkania ze mną. Był chyba szczęśliwy, że może pochwalić się swymi osiągnięciami, a może też, myśląc o mojej sytuacji, cieszył się z tego, iż sam nie znajduje się w podobnej. Gdy dowiadujemy się o nieszczęściach i kłopotach, jakie spotykają ludzi, z którymi przez jakiś czas wypadło nam wspólnie kroczyć przez życie, mimowolnie doznajemy ulgi, że to nie nas one dotknęły. Tym nieszczęśnikom zaś, przeżywającym to, co równie dobrze może spotkać i nas, okazać chcemy litość i zainteresowanie. Hamdi zachowywał się wobec mnie tak, jakby podzielał te odczucia.
– Dalej piszesz? – spytał.
– Czasem... Wiersze, opowiadania.
– Masz chociaż coś z tego?
Znów się roześmiałem.
– Daj sobie z tym spokój, mój drogi! – powiedział, rozpoczynając tyradę na temat korzyści płynących z bardziej praktycznego stylu życia i szkód, jakie po ukończeniu szkoły może wyrządzić coś tak bezwartościowego jak literatura. Mówił, jakby pouczał małe dziecko, nie dopuszczając do siebie myśli, że ktoś mógłby mu odpowiedzieć czy z czymś się nie zgodzić, bez skrępowania okazując swoją postawą, iż animusz ten czerpie z sukcesów, jakie osiągnął w życiu. Czułem, że wpatruję się w niego oczarowany, z niezmiernie głupkowatym uśmiechem na twarzy, ośmielając go tym samym jeszcze bardziej.
– Wpadnij do mnie jutro rano – powiedział. – Zobaczymy, co da się zrobić. Jesteś bystrym chłopakiem, wiem. Nie byłeś co prawda zbyt pilny, ale to nieważne. Życie i bieda niejednego mogą człowieka nauczyć... Pamiętaj... Tylko przyjdź wcześnie!
Mówiąc te słowa, zdaje się, zapomniał, iż sam w latach szkolnych przodował w lenistwie. Śmiałość ta wynikała też może z przekonania, że nie wypomnę mu tego tutaj prosto w twarz.
Gdy wykonał ruch, jakby miał zamiar podnieść się ze swego miejsca, natychmiast wstałem i podałem mu rękę.
– Czas na mnie.
– Dlaczego, mój drogi, jeszcze wcześnie? Ale jak chcesz...
Zapomniałem, że zaprosił mnie na kolację. Przypomniałem sobie o tym dopiero w tej chwili. Hamdi zdawał się zupełnie o tym nie pamiętać. Podszedłem do drzwi.
– Uszanowanie dla małżonki! – powiedziałem, biorąc kapelusz.
– Dobrze, dobrze, wpadnij do mnie jutro. I nie martw się! – dodał i poklepał mnie po plecach.
Kiedy wyszedłem na zewnątrz, było już dobrze po zmroku, świeciły się uliczne latarnie. Wziąłem głęboki oddech. Powietrze, nawet jeśli lekko nasycone kurzem, wydało mi się wyjątkowo czyste i rześkie. Ruszyłem przed siebie wolnym krokiem.
Następnego dnia przed południem udałem się do firmy Hamdiego. Wieczorem, gdy opuszczałem jego dom, wcale nie miałem takiego zamiaru. Właściwie to nie obiecał mi nic konkretnego. „Zobaczymy, co da się zrobić, coś zaradzimy!” Przywykłem już do tego rodzaju frazesów – żegnali mnie nimi wszyscy dobroczyńcy, do których się zwracałem. Mimo to poszedłem. Bardziej chyba niż nadzieja powodowała mną chęć upokorzenia się. Zupełnie jakbym chciał sobie powiedzieć: „Słuchałeś go wczoraj wieczorem w milczeniu i pozwoliłeś mu postawić się w roli twojego protektora. Niech więc doprowadzi rzecz do końca, zasłużyłeś na to!”.
Woźny zaprowadził mnie do niewielkiego pokoju i kazał mi chwilę poczekać. Wchodząc do Hamdiego, uświadomiłem sobie, że na mojej twarzy znowu zagościł ten sam co wczoraj głupkowaty uśmieszek, i jeszcze bardziej zezłościłem się na samego siebie.
Hamdi zaabsorbowany był stertą dokumentów piętrzącą się przed nim na biurku, a także gromadą urzędników nieustannie przewijających się przez jego gabinet. Skinieniem głowy wskazał mi stołek, po czym wrócił do swoich obowiązków. Usiadłem, nie odważywszy się uścisnąć mu ręki. W jego obecności poczułem się zakłopotany, jakbym rzeczywiście był nie tylko jego podwładnym, ale i dłużnikiem. Uznałem, że jego zachowanie jak najbardziej licuje z moją podeptaną godnością. Jak wiele zaszło w ciągu tych kilkunastu godzin między mną a kolegą ze szkoły, który dzień wcześniej wziął mnie do swojego samochodu z ulicy! Jakże śmieszne, czcze i nieistotne jest wszystko to, co kształtuje relacje między ludźmi, i w jak niewielkim stopniu wiąże się to z prawdziwym człowieczeństwem...
Od poprzedniego wieczoru ani Hamdi, ani ja nie zmieniliśmy się istotnie, byliśmy tacy jak przedtem. Mimo to niektóre rzeczy, nieznaczne szczegóły, których dowiedzieliśmy się o sobie nawzajem, oddaliły nas od siebie. Najdziwniejsze było jednak to, że obydwaj zaakceptowaliśmy tę przemianę, uważając ją za naturalną. Byłem zły nie na siebie czy na Hamdiego, irytowała mnie jedynie moja obecność tutaj.
Gdy gabinet w końcu opustoszał, Hamdi uniósł głowę znad papierów.
– Znalazłem dla ciebie pracę! – powiedział. Następnie, wbijając we mnie śmiałe, wymowne spojrzenie, dodał: – A raczej utworzyłem dla ciebie posadę. Nic męczącego. Masz śledzić nasze interesy w kilku bankach, oczywiście głównie w naszym. W skrócie, będziesz odpowiedzialny za kontakty firmy z bankami. W wolnym czasie możesz zająć się swoimi sprawami, pisz tyle wierszy, ile tylko zapragniesz... Rozmawiałem z dyrektorem, wszystko załatwimy. Na razie nie możemy zaproponować ci wiele, najwyżej czterdzieści, pięćdziesiąt lir... Oczywiście w przyszłości będziesz mógł liczyć na więcej. To chyba wszystko, powodzenia!
Nie wstając z fotela, wyciągnął do mnie dłoń. Podszedłem i podziękowałem. Jego twarz wyrażała niekłamaną satysfakcję z wyświadczonej mi przysługi. Tak naprawdę nie uważałem go wcale za złego człowieka. Zachowywał się po prostu tak, jak przystoi komuś na jego stanowisku. Pomyślałem, że takie zachowanie może rzeczywiście jest konieczne. Po wyjściu na korytarz zatrzymałem się na chwilę. Nie mogłem się zdecydować, iść do przeznaczonego mi pokoju czy raczej zostawić to wszystko i odejść. Wolnym krokiem pokornie ruszyłem przed siebie. Pierwszego napotkanego woźnego spytałem o pokój tłumacza, Raifa Efendiego. Mężczyzna wskazał ręką jakieś drzwi i poszedł dalej. Znów się zatrzymałem. Co mnie tam trzymało? Czy rzeczywiście nie byłem w stanie poświęcić tych czterdziestu lir miesięcznej pensji? A może nie miałem śmiałości, by zachować się w ten sposób wobec Hamdiego? Nie! To raczej trwające od miesięcy bezrobocie, to, że nie wiedziałem, do kogo jeszcze mógłbym się zwrócić, gdzie jeszcze mógłbym szukać pracy... No i strachliwość, która, jak się zdaje, zawładnęła mną już całkowicie. Wszystko to zatrzymało mnie w tym ciemnym korytarzu, każąc czekać na kolejną przechodzącą osobę.
W końcu uchyliłem pierwsze lepsze drzwi. Zobaczyłem za nimi Raifa Efendiego. Nie znałem go wcześniej, mimo to w jednej chwili zrozumiałem, że ten pochylony nad biurkiem człowiek nie może być nikim innym. Zastanawiałem się później, skąd wzięło się we mnie to przeświadczenie. Hamdi powiedział mi tak: „Kazałem dostawić dla ciebie biurko, podzielisz gabinet z Raifem Efendim, naszym tłumaczem niemieckiego. To milczkowaty i prostoduszny człowiek, muchy by nie skrzywdził”. Zwróciłem uwagę, że mówiąc o nim, Hamdi używał jeszcze (staromodnego) tytułu „efendi”, podczas gdy do pozostałych (kolegów i koleżanek) zwracał się już na „bay” lub „bayan”. Obraz, jaki sobie wyrobiłem, tak bardzo pasował do tego nieogolonego, siwego człowieka w rogowych okularach, że śmiało wszedłem do środka.
– Raif Efendi? – spytałem, gdy podniósł głowę i spojrzał na mnie zamyślony.
Przypatrywał mi się przez jakiś czas, po czym łagodnym, niemal wystraszonym głosem odpowiedział:
– Tak, to ja. A pan jest chyba tym nowym pracownikiem. Niedawno przygotowano dla pana biurko. Witam, proszę się rozgościć!
Zająłem swoje miejsce. Zacząłem przypatrywać się wyblakłym plamom atramentu i rysom na biurku. Chciałem dyskretnie wybadać kolegę, z którym będę dzielił pokój. Rzucając nań ukradkowe spojrzenia, chciałem wyrobić sobie wstępne – i siłą rzeczy błędne – zdanie na jego temat, jak to się robi zazwyczaj, przebywając sam na sam z kimś obcym. Zdawało się, że on nie odczuwał takiej potrzeby, pogrążony w pracy, jakby dalej był sam w pokoju.
Przesiedzieliśmy tak do południa. Przyglądałem mu się już bez skrępowania. Przez krótko ostrzyżone włosy zaczynała prześwitywać łysina. Od małych uszu po kark biegły głębokie bruzdy. Dłońmi o długich i cienkich palcach wodził wśród rozłożonych przed sobą papierów, bez większych problemów tłumacząc jakiś tekst. Z rzadka podnosił wzrok, jakby zastanawiał się nad odpowiednim słowem, a gdy nasze spojrzenia spotykały się, przez jego twarz przebiegało coś w rodzaju uśmiechu. Twarz ta, mimo że wyglądała na dość starą, gdy patrzyło się na nią z boku lub z góry, szczególnie w tych momentach uśmiechu przybierała zadziwiająco naiwny i dziecięcy wyraz, potęgowany dodatkowo przez jego przystrzyżone płowe wąsy.
Idąc na obiad, zauważyłem, że Raif Efendi zostaje na swoim miejscu. Z jednej z szuflad biurka wyciągnął owinięty w papier chleb i niewielką menażkę. Życzyłem mu smacznego i wyszedłem.
Mimo że całe dnie siedzieliśmy naprzeciw siebie w jednym pokoju, nie rozmawialiśmy prawie wcale.
_Ciąg dalszy w wersji pełnej_