- W empik go
Madonna z hiacyntem - ebook
Madonna z hiacyntem - ebook
Znany aktor Jacek Jarecki, skazany za zamordowanie swojej kochanki, wychodzi po dziesięciu latach na wolność ułaskawiony przez prezydenta. Twierdzi, że jest niewinny i chce tego dowieść za wszelką cenę. Udaje mu się nakłonić Małgorzatę – wyrzuconą właśnie z pracy ambitną prokurator, aby przeprowadziła śledztwo, tym razem prywatnie, jeszcze raz.
Wiele wskazuje na to, że Jarecki został w morderstwo wrobiony, ale im wnikliwiej Małgorzata bada jego przeszłość, tym więcej zaczyna mieć wątpliwości. Do jakiego stopnia można wierzyć Jackowi, który wyraźnie coś przed nią ukrywa? Jeśli nawet nie zabił, czy znaczy to, że jest niewinny?
Jak prokurator sprawdzi się w roli obrońcy? Czy po tylu latach uda się odnaleźć mordercę?
Tymczasem Małgorzata nawet nie wie, że śledztwo, które prowadzi ma jeszcze inny, ukryty cel…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-941369-8-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna w zielonej marynarce, który pojawił się właśnie u wylotu ulicy Wiktorii Wiedeńskiej nigdy nie powinien był znaleźć się w tej okolicy.
Ulica Wiktorii Wiedeńskiej nie była główną arterią miasta. Nie jeździły nią autobusy ani tramwaje, nie mieściły się tu żadne ważne, ani mniej ważne urzędy. Była to niewielka osiedlowa uliczka, która jednak dzielnie starała się sprostać wymaganiom narzuconym rangą wydarzenia, które dało jej nazwę.
Mężczyzna, który od dłuższej chwili lustrował osiągnięcia najnowszej architektury, mniej lub bardziej nawiązujące do pobliskiego królewskiego pałacu, nie pasował do tego pejzażu. Właściciele tutejszych willi nie po to grubo przepłacali, by mieć adres w Wilanowie, żeby potem ktoś taki urządzał sobie niedzielne wycieczki koło ich domów.
Wygląd Józefa nie wzbudzał zaufania. Miał długie włosy spięte na karku gumką, przez co kolczyk w uchu szczególnie rzucał się w oczy. Jego zielona marynarka była mocno wypłowiała, a czarne, dżinsowe spodnie zgodnie z aktualną modą wytarte na kolanach. Gdyby był trzydzieści lat młodszy, taki strój pewnie nikogo by nie drażnił, ale siwe włosy i głębokie zmarszczki na czole wyraźnie wskazywały na wiek, w którym mógłby być dziadkiem, a więc do czegoś zobowiązywały. Tylko porządne zamszowe buty, doskonale dobrane do koloru marynarki, czarny golf z szetlandzkiej wełny i dyskretny zapach markowej wody kolońskiej mogłyby uważnemu obserwatorowi nasunąć podejrzenie, że Józef nie pojawił się tutaj w celu domokrążnej sprzedaży długopisów, a w o wiele poważniejszej sprawie. Na tej ulicy przywiązywano jednak większą wagę do pozorów, niż do szczegółów.
Kiedy więc Józef zatrzymał się przed jedną z rezydencji na ulicy Wiktorii Wiedeńskiej i zaczął podejrzanie się jej przyglądać, jego zachowanie spotkało się ze słuszną reakcją sił powołanych do takich właśnie reakcji. Zza willi wyłonił się barczysty facet w czarnym garniturze i ciemnych okularach. Nawet nie zadając sobie trudu, by dopiąć marynarkę, spod której wyglądała lufa pistoletu podszedł do ogrodzenia.
– E! Widzę pana. Tu się nie stoi. Proszę stąd iść.
Na Józefie słowa mężczyzny nie zrobiły większego wrażenia. Nawet celne skądinąd spostrzeżenie – widzę pana – nie sprowokowało Józefa do oczywistej reakcji – a kuku, ja też pana widzę. Stał dalej tak jak stał i przyglądał się willi z jeszcze większą zuchwałością.
– Proszę stąd iść – powtórzył ochroniarz, a Józef, wydawało się, w odpowiedzi na wezwanie ruszył z miejsca.
Zanim jednak mężczyzna zdążył ucieszyć się, że jego polecenie tak sprawnie zostało wykonane Józef wykonał kolejny ruch. Ochroniarz z przerażeniem dostrzegł przez swe ciemne okulary, że obiekt jego obserwacji podszedł do furtki i nacisnął dzwonek. Tego już było za wiele. Ruszył energicznie w kierunku Józefa, wyszarpując po drodze pistolet z kabury. I tu spotkało go kolejne zaskoczenie. Usłyszał brzęczyk domofonu, drzwi furtki otworzyły się i Józef został wpuszczony na teren posesji. Ochroniarz zatrzymał się osłupiały, ale zanim zdążył zrobić kolejne głupstwo komórka w jego kieszeni zaczęła wygrywać motyw z serialu „07 zgłoś się”. Już sam dźwięk melodyjki przypisany zapewne do konkretnej, dzwoniącej osoby spowodował, że mężczyzna w ciemnych okularach wyprężył się. Lewą ręką wyciągnął telefon, a prawą z pistoletem na wszelki wypadek schował za plecami.
– Tak... tak! Oczywiście! Tak jest!
Nie było wątpliwości, że ta sama przenikliwość, która w odpowiednim momencie nakazała mu ukrycie broni, zawiodła w ocenie mężczyzny w zielonej marynarce. Ochroniarz wsunął więc telefon do kieszeni, pilnując, by prawa ręka z pistoletem nie opuściła przypadkiem kryjówki za jego plecami. Wolną ręką wykonał zachęcający gest w stronę Józefa, starając się przybrać jednocześnie przyjazny wyraz twarzy, co jednak przychodziło mu z dużym wysiłkiem. Żeby ukryć zmieszanie i odciągnąć uwagę Józefa od ściskanej za plecami broni, podbiegł szybko do willi i usłużnym gestem otworzył drzwi.
– Dzień dobry. Proszę bardzo, proszę do środka.
Józef, zupełnie się nie śpiesząc podszedł do wejścia. Przystanął na wycieraczce i z przesadną starannością zaczął wycierać buty. Gdy wszedł wreszcie do środka ochroniarz natychmiast wykorzystał ten moment, by wsunąć wreszcie pistolet do kieszeni. Widmo bezrobocia spowodowanego nieuzasadnionym atakiem na bezbronnego gościa swojego chlebodawcy chwilowo zostało zażegnane. Mężczyzna odetchnął z ulgą i pewnym krokiem wszedł do domu, zamykając za Józefem drzwi.
Józef nigdy wcześniej nie był w tym miejscu, więc rozglądał się po obszernym hallu przechodzącym w salon z dużą ciekawością. Na dworze zaczął już zapadać zmrok, ale w domu nie zapalono jeszcze świateł. Józef zdążył tylko ogarnąć wzrokiem grube, pluszowe kotary w oknach, kanapę i krzesła obite tą samą bordową tkaniną oraz stylowe ciemne meble, nawiązujące do epoki wiktoriańskiej, gdy ochroniarz wskazał mu drogę.
– Tędy proszę, do gabinetu, łatwo pan znajdzie – ochroniarz zastygł w pozie drogowskazu wskazując dłonią okazałe schody wyłożone mahoniowym drewnem. – Trzeba na górę, do samego końca.
Gdy Józef dotarł na drugie piętro, rzeczywiście nie miał kłopotów ze znalezieniem gabinetu. Były tam tylko jedne drzwi i do tego uchylone. Zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech i dyskretnie zerknął do środka. W gabinecie panował taki sam półmrok, jak w całym domu. Na wielkim biurku pełnym papierzysk paliła się jedynie zielona lampka, dająca łagodne, przyćmione światło. W jej cieple wygrzewał się czarny kot. Fotel za biurkiem był pusty. Józef pchnął drzwi i wszedł do środka.ROZDZIAŁ 2
Gabinet miał nietypowy, okrągły kształt. Jego wystrój stylizowany był na zamkową wieżę. Ściany z jasnoczerwonej cegły nie zostały otynkowane. Zamiast normalnego okna, tuż pod wysokim sufitem, umieszczono rząd małych, półokrągłych świetlików, które teraz zasłonięte były pluszowymi zasłonami. Ciężkie regały z egzotycznego ciemnego drewna, na pewno robione na specjalne zamówienie, bo musiały przecież jakoś dopasować się do obłych kształtów wieży, od góry do dołu wypełnione były książkami. Na środku pokoju stało wielkie biurko, za nim fotel, obok drugi taki sam fotel i jeszcze mały stolik. Niektóre z regałów, oprócz półek na książki miały masywne drzwiczki zamykane na klucz i właśnie przy jednym z takich, przypominających sejf mebli stał Woliński. Ubrany był w tweedowy garnitur, który ze względu na pokaźne gabaryty właściciela pewnie również wykonany był na specjalne zamówienie. Mógł mieć pięćdziesiąt kilka lat, ale jego bujne, ciemne włosy zupełnie pozbawione były siwizny, więc mimo swej tuszy wyglądał dużo młodziej. Na widok mężczyzny Józef uśmiechnął się.
– Musisz podszkolić ochronę – zauważył nie bez złośliwości.
– Złego licho nie weźmie – Woliński nie przejął się tym ostrzeżeniem.
– Nie chodzi o bezpieczeństwo, tylko o maniery.
– Nie chce mi się. Musiałbym szkółkę założyć. Co tydzień mi przysyłają kogoś nowego. A to chorobowe, a to redukcja zatrudnienia. Dzisiaj mi przysługuje stacz, jutro nie... Nie warto.
Woliński podszedł do stojącego wciąż przy wejściu Józefa.
– Witaj, kopę lat.
Mocno uścisnęli sobie ręce. Woliński zaczął nadrabiać zaległości w pełnieniu obowiązków gospodarza.
– Siadaj – wskazał ręką na fotel obity miękkim, ciemnozielonym pluszem, niewątpliwie ulubionym w tym domu elementem wystroju wnętrz – tu chyba będzie najwygodniej. Napijesz się czegoś?
– A co masz?
– Wszystko.
– No tak, obrosłeś w piórka – Józef szerokim gestem dał do zrozumienia, że jest pod wrażeniem domostwa właściciela, ale tym razem w jego głosie można było wyczuć raczej podziw niż drwinę. – Może być... Glenfiddich?
– Z wodą sodową?
– Nigdy. Szkoccy górale, by mi nie wybaczyli.
Woliński otworzył kluczykiem jedną z szafek w gabinecie. Za rzeźbionymi drzwiczkami mieścił się całkiem spory barek, zastawiony po brzegi butelkami alkoholi. Woliński wyjął z niej whisky i rozlał do szklanek, napełniając je w jednej trzeciej.
– Glenfiddich! Osiemnastka! – Józef nie krył zaskoczenia. – Rzeczywiście, masz wszystko.
– Mówiłem – Woliński wzruszył ramionami.
– Ale lodu pewnie nie masz?
Woliński bez słowa otworzył sąsiednie drzwiczki, za którymi kryła się lodówka. Wrzucił do whisky kilka kostek lodu, podał Józefowi szklankę, a sam usiadł za biurkiem.
– Od dawna jesteś w kraju?
– No, już prawie pół roku.
– To chyba zostaniesz na stałe?
– Taki mam zamiar.
– No i jak ci się tu teraz podoba? – sądząc po tonie głosu Wolińskiego nie było to pytanie, tylko ironiczny komentarz do aktualnej sytuacji społeczno–politycznej.
– Owszem, niczego – Józef nie zamierzał dać się wciągnąć w polityczne utyskiwania.
– Głupi moment sobie wybrałeś na powrót, wszyscy mówią, że lepiej już było.
To była, niestety, prawda. Józef zdał sobie sprawę, że od momentu swojego powrotu właściwie nie spotkał zadowolonej osoby. Po kilkunastu latach spędzonych za granicą już zdążył zapomnieć, że stan taki jest permanentną właściwością mieszkańców kraju nad Wisłą, którzy na pytanie – jak leci? – odpowiadają – stara bida – zupełnie, jakby ich jedynym celem życiowym było wzbudzanie współczucia na skalę przemysłową. Jednak takie słowa w ustach Wolińskiego, człowieka sukcesu, w końcu ministra sprawiedliwości, uświadomiły Józefowi, że przez te wszystkie lata niewiele się zmieniło.
– No, ty chyba nie masz na co narzekać – Józef jeszcze raz ogarnął pokój szerokim ruchem ręki, ale Woliński zbagatelizował ten gest.
– W tym kraju tylko ryby nie narzekają. Nawet nie wiesz, jak mam już dość tego syfu. Najchętniej, to ja bym właśnie teraz stąd wyjechał.
– Tak tylko mówisz – Józef nie przejął się deklaracją kolegi, bo choć od swego powrotu podobne słowa słyszał z wielu ust, nie powodowało to jednak nigdy istotnych konsekwencji.
– Naprawdę. Do jakiegoś ciepłego kraju, gdzie pomarańcze rosną, cytryna dojrzewa – Woliński niemal się rozmarzył – komórki nie działają. Z dala od tych układów, układzików, układuńków – ostatnie zdanie wypowiedziane jednak zostało z taką dozą zgryźliwości, że Józef westchnął.
– Cóż, władza kosztuje.
– Żeby to jeszcze była władza! A tu ciągle się musisz tłumaczyć przed jakimiś kretynami, ciągle czegoś od ciebie chcą.
– Chyba nie oczekujesz współczucia?
– Szkoda gadać – Woliński machnął ręką. – Lepiej powiedz, co u ciebie? Jeszcze cię zniechęcę i ojczyzna znowu straci wielkiego artystę.
– Bez obaw – Józef gładko przełknął ironię. – Nigdzie nie mam takiej wiernej publiki, jak tu. Nawet policja znalazła mnie od razu.
W tej właśnie chwili czarny kot, który do tej pory wylegiwał się leniwie w cieple lampy prychnął nagle i zeskoczył z biurka na podłogę. Józef mógłby przysiąc, że stało się to dokładnie w momencie, kiedy wypowiedział słowo policja. Zerknął na swego kolegę nieufnie, ale jego zachowanie nie budziło niepokoju. Woliński wstał właśnie, wskazując na pustą szklankę.
– Jeszcze raz to samo? – wydawało się, że temat policji nie specjalnie go zainteresował.
Józef kiwnął głową. Woliński wziął od niego szklankę, podszedł do barku i nalał od razu podwójną porcję.
– A czego oni znowu od ciebie chcą, po tylu latach? – postawił szklankę na skraju stolika i popchnął ją palcem w kierunku Józefa, starając się sprawiać wrażenie, że pyta tylko z ciekawości.
– Mam wiele przydatnych talentów.
– Pamiętam, czytałem w „Ekspresie”: „Jasnowidz z Powiśla pomaga rozwikłać mroczne tajemnice”.
Józef, niestety, też dobrze pamiętał ten artykuł. Był środek sezonu ogórkowego, a dziennikarka, która do niego przyszła, bardzo młoda i bardzo ładna płakała, że nie ma czym zapełnić kolumny. Znany artysta, który współpracuje z dzielną milicją obywatelską idealnie by się do tego celu nadawał. Józef jednak z uporem twierdził, że nawet jeśli jego udział w rozwikłaniu pewnej afery kryminalnej można było nazwać współpracą z milicją, to stało się to zupełnie niechcący. I absolutnie, sprawa ta nie miała żadnych związków z siłami nadprzyrodzonymi. W związku z powyższym nie ma o czym pisać i dziennikarka mogłaby wreszcie sobie pójść. Dziewczyna jednak nie skorzystała z tej oferty, tylko stała bezradnie na jego niegościnnym linoleum i chlipała bez przerwy, roztaczając apokaliptyczne wizje. Jak nie wyrobi normy, to ją szef nie puści na urlop, a jak teraz nie wyjedzie z narzeczonym, to całe jej życie uczuciowe może legnąć w gruzach.
Tak wyrafinowany szantaż osiągnął w końcu zamierzony skutek. Józef, powodowany wrodzoną potrzebą niesienia pomocy bliźnim, wymyślił na poczekaniu kilka mrożących krew w żyłach historii. Zgodził się na ich publikację pod jednym warunkiem – że jego nazwisko nie ukaże się drukiem. Wdzięczna dziennikarka warunek wprawdzie spełniła, ale zajęta ratowaniem życia uczuciowego szybko wyjechała na urlop. Nadgorliwa redakcja opatrzyła tekst rysunkiem Józefa, i to akurat tym, który z plakatu do filmu Wajdy znała cała Polska, więc wszyscy zainteresowani wiedzieli o kogo chodzi. Reportaż okazał się przebojem sezonu ogórkowego. Przedrukowały go inne czasopisma, nic sobie nie robiąc z zakazu publikacji nazwiska. Potem latami ciągnęła się za Józefem fama jasnowidza i na nic się zdało tłumaczenie, że wszystko to przecież tylko konsekwencje dobroci serca, złośliwości losu i szczytu sezonu ogórkowego.
– Dziennikarze piszą różne bzdury – Józef bez szczególnego entuzjazmu podjął kolejną próbę walki z własnym mitem.
– Wiem, wiem – przerwał mu Woliński. – Ciągle masz te swoje... – zawahał się, zastanawiając nad wyborem odpowiedniego słowa – zdolności? – dokończył wbijając wzrok w podłogę.
– Czasami myślę jaśniej niż inni. Reszta to tylko... – trochę wyższy iloraz – chciał dokończyć Józef, ale tym razem darował sobie złośliwość – reszta to zwykła dedukcja.
– A wiesz – Woliński roześmiał się nerwowo, jakby nie do końca dając wiarę jego słowom – mam teraz taki kłopot. Może byś mi coś poradził?
– No, no? – Józef popatrzył na Wolińskiego zaciekawiony. Zawsze wyglądało to tak samo. Najpierw – ha, ha, tak naprawdę to ja w to nie wierzę, potem – bo wiesz, nigdy nie wiadomo, a w końcu – jestem bardzo ciekaw, co o tym sądzisz. Rola wyroczni delfickiej z czasem zaczęła mu się nawet podobać. – Ale wiesz, że nie daję żadnych gwarancji – dodał szybko, z trudem ukrywając rozbawienie.
– Muszę... – Woliński w skupieniu ważył słowa – muszę się pozbyć pewnej osoby.
Józef, widząc zaaferowanie na twarzy kolegi nie potrafił już dłużej zachować powagi.
– No wiesz, na polu jasnowidzenia może i mam pewne sukcesy, ale... do takiej roboty może by się lepiej nadał ktoś z Wołomina?
– Baaardzo śmieszne – do Wolińskiego dotarło wreszcie, że Józef bawi się jego kosztem. – Szybko przyswajasz realia.
Uwaga Józefa zrobiła jednak swoje. Minister rozluźnił się trochę i pociągnął ze szklanki duży łyk.
– No po prostu nie wiem, co zrobić – rozłożył bezradnie ręce. – Chciałbym wyrzucić z pracy pewną osobę.
– Nie nadaje się?
– Długo byłeś za granicą – Woliński popatrzył na Józefa pobłażliwie. – Właśnie aż za bardzo się nadaje i dlatego. Przychodzi do pracy, zanim ja się zdążę obudzić, wychodzi później niż sprzątaczki. I żebym jej jeszcze za to płacił... Ale z różnych przyczyn ta osoba jest mi bardzo ...niewygodna.
– Uhm – Józef przytaknął zdawkowo, bo właśnie jego uwaga została skupiona na czym innym. Czarny kot bez powodu zaczął szarpać nogawki jego spodni, tak jakby domagał się zgody na urządzenie legowiska na kolanach. Józef delikatnie starał się odepchnąć kota.
– No nie lubię jej – Woliński wyznał w końcu szczerze.
– Kodeks pracy chyba czegoś takiego nie przewiduje?
– Niestety... Jeśli ją wyrzucę bez mocnego uzasadnienia, to może się zrobić szum i więcej na tym stracę niż zyskam.
– Jak poszukasz, na pewno coś znajdziesz – im bardziej stanowczo Józef starał się odepchnąć kota, tym bardziej namolnie kot mu się naprzykrzał.
– Nie tak łatwo. Ta osoba również nie lubi mnie.
– To może na własną prośbę by chciała odejść?
– Nie żartuj. Według niej, to ja powinienem ustąpić. Ja wiem i rozumiem, że wszyscy mi obrabiają dupę, ale na boku. A ona to robi publicznie! I nazywa to jeszcze konstruktywną krytyką. Zupełnie, jakby nie miała instynktu samozachowawczego.
– Nie możesz czegoś wymyślić?
– Tak, i zaraz się na mnie rzucą. Te hieny z gazet tylko czekają na takie kąski. A do tego, ona zna jakąś ważną redaktorkę z telewizji.
– Ty za to znasz prezesa.
– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale od paru lat mamy więcej niż jedną telewizję.
– Zabierz go – cierpliwość Józefa do kota w końcu się wyczerpała.
Woliński popatrzył na Józefa z naganą. Gwizdnął raz, a kot natychmiast przestał interesować się Józefem, gwizdnął drugi – kot odwrócił się z godnością, wskoczył na biurko i umościł się z powrotem w cieple lampy.
– No więc jestem między młotem a kowadłem – Woliński spokojnie dokończył myśl, jakby incydent z kotem w ogóle nie miał miejsca.
– Masz może zdjęcie tej osoby?
– No tak, metoda dedukcyjna – Woliński nie odmówił sobie złośliwości. – Powinienem mieć, z jakiejś konferencji.
Otworzył szufladę biurka, pogrzebał w niej trochę, i po chwili wyciągnął fotografię młodej kobiety.
– O, jest.
Zaciekawiony Józef podszedł do biurka i wziął do ręki zdjęcie. Popatrzył na fotografię z uśmiechem i w tej sekundzie wyraz jego twarzy zmienił się. Gwałtownym ruchem odłożył zdjęcie na biurko. Nie patrząc na Wolińskiego podszedł do lodówki, wyciągnął butelkę whisky, nalał sobie do szklanki i wypił jednym haustem.ROZDZIAŁ 3
To była jedna z tych chwil niezwykłej jasności umysłu, które z różną intensywnością nawiedzały go od lat. Józef pamiętał doskonale, jak coś takiego przydarzyło mu się pierwszy raz.
Wprowadził się właśnie do jednego z tych wieżowców – mrówkowców, z długimi, hotelowymi korytarzami, gdzie ludzie rzadko znają się nawet z widzenia. W takim miejscu jedynie w windzie można było sąsiadowi popatrzeć w oczy, jeżeli oczywiście komukolwiek by na tym zależało. Józefowi akurat zależało. Pracował nad cyklem obrazów „Maski wielkiego miasta”, więc wszystkie okoliczne twarze kolekcjonował w swej pamięci z zawodową starannością. Mieszkał na ostatnim, piętnastym piętrze, więc podróże windą stanowiły dla niego szczególnie ważne pole obserwacji. Zapamiętał zwłaszcza pewną niemłodą już kobietę, jak się okazało, jego najbliższą sąsiadkę. Jej twarz byłaby zupełnie przeciętna, gdyby nie wypisane na niej zupełnie nieprzeciętne cierpienie. Cierpienie to jednak, o dziwo, nie poszarzało tej twarzy, tylko dodawało jej blasku. Tak było, gdy jeździła windą sama. Czasami był z nią mężczyzna, chyba mąż, a wtedy cierpienie na jej twarzy ustępowało miejsca pogardzie i nienawiści. Zza drzwi sąsiadów codziennie dobiegały podniesione głosy. Pewnego dnia kłótnie ucichły. Kobieta zaczęła jeździć windą sama. Gdy jechała na dół, zawsze miała ze sobą jakiś pakunek w reklamówce, na górę wracała z pustymi rękami. Jej twarz nie nosiła już śladów cierpienia, ale przez to zupełnie została pozbawiona blasku. W końcu stała się tak przezroczysta, że niemal znikła. Dlatego to, co stało się potem, zupełnie Józefa nie zaskoczyło. Pewnego dnia kobieta przestała jeździć windą.
Niedługo potem do drzwi Józefa zapukał człowiek o smutnej twarzy, która na pewno nie należała do kolekcji mieszkańców tego domu. Mężczyzna pokazał Józefowi fotografię kobiety i mężczyzny, i spytał, czy nie wie przypadkiem, gdzie można tych ludzi znaleźć. Józef, zanim wziął zdjęcie do ręki wiedział, że chodzi o jego sąsiadów. W tej właśnie chwili doznał jakiejś niespodziewanej jasności umysłu. Pojawiła się ona nie wiadomo skąd i zupełnie bez jego udziału. Nagle wszystko stało się logiczne i proste. To co widział i słyszał samo ułożyło się w jedną całość. Oddał mężczyźnie zdjęcie, mówiąc z pewnością, która nawet jego samego zaskoczyła.
– To ona go zabiła. Pocięła ciało na kawałki i wyniosła w reklamówkach na śmietnik.
I gdyby na tym zakończył swoje oświadczenie, pewnie nie miałoby ono tak brzemiennych konsekwencji. Ale coś go podkusiło, żeby mówić dalej.
– Ona też nie żyje. Rzuciła się do Wisły. Czwarty filar mostu Poniatowskiego, północna strona.
Smutny kapitan, który pracując od lat w organach ścigania naprawdę niejedno już widział i słyszał, patrzył na Józefa w osłupieniu.
Józefowi nigdy nie udało się dociec, skąd mu ten czwarty filar przyszedł do głowy. Może słyszał w radiu, że wyłowiono zwłoki? Może przeczytał notatkę w prasie? Samobójstwo można było dość łatwo wydedukować. Most Poniatowskiego najbliżej, więc też miało to jakieś uzasadnienie, z północnej strony ciekawszy widok, ale czwarty filar? A tam właśnie, na dnie Wisły, znaleziono ciało kobiety o przezroczystej twarzy, obciążone niczym kamieniem młyńskim plecakiem z książkami.
Dla milicji również stanowiło to problem nie do rozwiązania, gdyż niestety, wszystko, co powiedział Józef okazało się prawdą. Kilka wielogodzinnych przesłuchań nie wniosło nic nowego, bo Józef mógł powiedzieć tylko to, co już powiedział i żadne racjonalne uzasadnienie jego irracjonalnych przeczuć nie wchodziło w grę. Nieplanowany kontakt z milicją miał jednak i swoje dobre strony. Kapitan wydziału zabójstw, ten o smutnej twarzy, okazał się skądinąd bardzo miłym człowiekiem i do tego, podobnie jak Józef lubił grać w szachy słuchając chórów gregoriańskich. Było to przyzwyczajenie tak rzadkie, że zaowocowało nową i niecodzienną przyjaźnią.
Józef wziął głęboki oddech i usiadł z powrotem w fotelu. Woliński przez cały ten czas nie spuszczał z niego wzroku.
– Znam tę dziewczynę.
– Naprawdę?– zaskoczenie Wolińskiego wydawało się szczere.
– A nawet jest mi bardzo bliska.
To była Małgorzata. Spośród tysięcy prokuratorów podległych Ministrowi Sprawiedliwości Woliński zapytał go właśnie o tę jedyną osobę, na której szczęściu mu naprawdę zależało. Do tego osobę, dla której – Józef walczył z tym, ale bezskutecznie – jedynym szczęściem była praca. To nie mógł być zbieg okoliczności. Wszystkie elementy układanki za bardzo do siebie pasowały. To było tak proste i logiczne, że Józef dziwił się, jak sam wcześniej mógł na to nie wpaść. Wprawdzie metoda była drastyczna, ale w tej właśnie chwili był absolutnie przekonany, że jest to jedyne i do tego najlepsze rozwiązanie.
– Nie wiedziałem – wyznanie Józefa wyraźnie Wolińskiego zakłopotało. – Możemy się umówić, że nie było rozmowy.
– Zaraz, zaraz. Nie tak łatwo.
– Tak w ogóle, zawodowo, to ja ją bardzo cenię, ale sam rozumiesz – Woliński uznał za wskazane usprawiedliwić się – przegina czasami. Nie mogę sobie pozwolić...
– Daj spokój – przerwał mu Józef. – Znam ją dobrze. Nie musisz mi nic tłumaczyć. Ja też mam do ciebie interes. Pamiętasz sprawę Jareckiego?
– A co to ma do rzeczy? – nagła zmiana tematu zupełnie zbiła ministra z tropu.
– Może więcej niż ci się wydaje.
– Głośny proces poszlakowy, dostał 25 lat, oczywiście słyszałem.
– No właśnie. Zależy mi, żeby wyszedł.
– Chcesz uwolnić faceta, który zamordował swoją kochankę? Dlaczego? – jeśli w słowach Józefa była jakaś logika, to zupełnie nie trafiała Wolińskiemu do przekonania.
– Bo to nie on.
– No tak, przecież jak zwykle wiesz wszystko lepiej.
– Jak bym wiedział wszystko, to bym cię nie musiał o nic prosić.
– A ile już odsiedział?
– Dziesięć lat.
– Trochę za mało na przedterminowe zwolnienie – minister pokręcił głową.
– Jest jeszcze prawo łaski.
– Musisz poczekać, aż zostanę prezydentem, co może chwilę potrwać.
Żart kolegi Józef skwitował krzywym uśmiechem.
– A na razie możesz napisać wniosek. Podobno są już u ciebie wszystkie papiery.
– Skąd wiesz? – Woliński przypomniał sobie, że rzeczywiście papiery Jareckiego z prośbą o ułaskawienie już od dłuższego czasu leżą na jego biurku w Ministerstwie w opasłej teczce z napisem „sprawy do załatwienia”.
– Sam się o to starałem, i mówiąc szczerze, specjalnie po to do ciebie przyszedłem. To co, pomożesz mi?
– To ktoś z twojej rodziny? Dlaczego ci na tym tak zależy?
– Właściwie... to tobie powinno na tym zależeć.
Woliński wyglądał jak jeden wielki znak zapytania.ROZDZIAŁ 4
Pomieszczenie biurowe, w którym pracowała Małgorzata, nie wyróżniało się niczym wśród innych tego typu placówek w całym kraju. W prokuraturze, jak we wszystkich instytucjach budżetowych kierowano się tą samą zadziwiającą logiką, w myśl której, jeśli już dali jakieś pieniądze, to trzeba natychmiast je wydać, bo jak nie to zabiorą. Efekty tego pośpiechu w dysponowaniu państwową kasą były widoczne gołym okiem. W biurze stały ciągle stare szafy na dokumenty, z tak wypaczonymi drzwiami, że od dawna nie dawało się ich zamknąć na klucz, były wprawdzie komputery, ale drukarkę, na przykład, uznano już za wyposażenie zbędne, za to w oknach błyszczały nowiutkie verticale w okropnym, buro–szarym kolorze. Żaluzje te, które miały chyba za zadanie doprowadzać do depresji każdego, kto by nawet przypadkiem znalazł się w tym pokoju, były jednak powodem głęboko tajonej radości drugiego współużytkownika tego pomieszczenia – Karola.
Wraz z pojawieniem się verticali Karol miał nareszcie pretekst, aby powołując się na słabe doświetlenie miejsca pracy przesunąć swoje biurko pod samo okno, dokładnie naprzeciwko biurka Małgorzaty. Dzięki temu przemyślnemu wybiegowi mógł nareszcie, ukryty bezpiecznie między ekranem komputera a rozłożystą palmą, bezkarnie gapić się na Małgorzatę, i w czasie godzin pracy puszczać wodze fantazji. Przychodziło mu to tym łatwiej, że miał dużą wadę wzroku. Okulary z grubymi szkłami –7 dioptrii były niewygodne i ciążyły mu na nosie, więc zdejmował je chętnie, gdy tylko mógł, z lubością rozcierając nasadę nosa. Świat wokół niego stawał się wtedy przyjemnie miękki, Małgorzata jeszcze piękniejsza i dużo łatwiej mu było wyobrazić się w roli kogoś więcej, niż tylko kolegi z pracy, u jej boku. Na bardziej zdecydowane ruchy, niestety, mimo codziennych, twardych postanowień nie miał odwagi się zdobyć.
Małgorzata, choć zdawała sobie sprawę, że jest atrakcyjna, starała się ukryć ten fakt przed społeczeństwem. Sama myśl, że mogłaby coś osiągnąć tylko dlatego, że ma ładną buzię budziła w niej odrazę. Nie używała więc makijażu, długie, gęste kasztanowe włosy zawsze miała spięte w kok, do pracy przychodziła wyłącznie w oficjalnych spódnicach za kolano i nigdy nie przynosiła wstydu instytucji, której powagę miała zaszczyt reprezentować. Skończyła 35 lat, ale zawsze, co w przypadku kobiet w tym wieku jest raczej dziwne, starała się sprawiać wrażenie, że jest znacznie starsza. W trakcie nielicznych i krótkotrwałych przerw w wykonywaniu swych ważnych obowiązków Małgorzata oczywiście zauważyła, że Karol rzuca na nią ukradkowe spojrzenia, ale ponieważ absolutnie nic z tego nie wynikało, przestała na to zwracać uwagę.
Tego dnia, z samego rana, Karol po raz kolejny, a miał nadzieję, że ostatni, powziął mocne postanowienie, że tym razem to już na pewno, ale to na pewno zaprosi Małgorzatę na kolację. Albo do teatru. Albo do kina, gdziekolwiek. Teraz albo nigdy. Zrobi to od niechcenia, żeby nie wyszło, że mu specjalnie zależy, o, po prostu dostał okazyjnie bilety, szkoda, żeby się zmarnowały. W tym celu zaopatrzył się nawet w małą piersióweczkę, napełnił ją koniakiem i schował do kieszeni marynarki, żeby w odpowiednim momencie dyskretnie dodać sobie odwagi. I właśnie tego dnia Woliński musiał mu zrobić to osobiste świństwo.
Na biurku stało grube, tekturowe pudło po bananach. Za biurkiem siedziała Małgorzata i z furią przerzucała dokumenty, od czasu do czasu wrzucając jakąś kartkę do pudła. Gdy skończyła z papierami zaczęła opróżniać szuflady z długopisów i innych szpargałów. Karol obserwował ją z rozpaczą.
– Nie denerwuj się – zagaił nieśmiało.
Ta niewinna z pozoru uwaga sprawiła, że Małgorzata zaczęła pakować swoje rzeczy z jeszcze większą stanowczością.
– Pomóc ci?
Małgorzata nie uznała za wskazane potwierdzić ani zaprzeczyć. Wstała i otworzyła szafę.
– To ci pomogę... Kwiatki też?
To nie było rozsądne posunięcie. Małgorzata wprawdzie zwróciła wreszcie uwagę na Karola, ale bynajmniej nie w ten sposób, o który mu chodziło.
– Nie myślałam, że tobie też chodzi tylko o to, żeby jak najszybciej się mnie stąd pozbyć – rzuciła zjadliwie.
– Ależ Małgorzato...– takie podejrzenie dopiekło Karolowi do żywego – przecież wiesz... wszyscy wiedzą, że stary jest... – Karol na wszelki wypadek rozejrzał się uważnie od dawna podejrzewając, że w tej instytucji ściany mają uszy i dokończył prawie szeptem – ...no wiesz jaki jest.
– Chciałeś powiedzieć, że wszyscy wiedzą, że jest skurwysynem, ale nikt z tym nic nie zrobi! – Małgorzata specjalnie wypowiedziała to tak podniesionym tonem, że nawet i bez podsłuchu słychać ją było na końcu korytarza. – Ty wiesz, co on mi powiedział? – „Nie muszę podawać powodu pani odwołania, ale powiem pani, tylko niech to zostanie między nami – jest pani za dobra.” Rozumiesz? Za dobra. – „Ale muszę napisać, że utraciłem do pani zaufanie.” Kutas złamany!!! Tak jakby trudno się było domyślić, że mnie wyrzuca, bo się boi o własny stołek.
– No coś ty, naprawdę chcesz zostać ministrem? – zażartował Karol, jednak odwołanie się w tym momencie do poczucia humoru Małgorzaty nie było najlepszym posunięciem.
– Tylko skończony dureń mógłby pomyśleć, że chciałabym być na miejscu Wolińskiego – wycedziła jadowicie – chodziło mi o głupi drobiazg, żeby nie rządził mną taki dupek jak on.
Karol ujrzał właśnie, jak perspektywa wspólnie spędzonego romantycznego wieczoru zaczęła odpływać w kierunku nieskończoności. Stanął przy oknie, ręce mu opadły. Wyglądał tak bezradnie, że Małgorzata, którą własne nieszczęście nie pozbawiło jednak ludzkich odruchów, dokończyła już bardziej pojednawczym tonem.
– Kwiatki też. Kaktus może zostać. I jeszcze czajnik.
Karol zdjął z parapetu dwie paprotki i ostrożnie włożył do pudła po bananach. Małgorzata w tym czasie zajrzała do szafy, wyjęła z niej ładny, brązowy żakiet i niedbale rzuciła na pudło, przygniatając kwiatki. Na widok żakietu Karol znów się ożywił.
– Bardzo ładnie w tym wyglądałaś w telewizji.
– To wszystko o dupę potłuc!– słowa Karola nie złagodziły cierpienia, tylko rozeźliły Małgorzatę jeszcze bardziej. – Co z tego, jeśli nawet powiedzą w głównym wydaniu dziennika, że Woliński mnie wylał, bo się bał o własną, rozlazłą dupę...
– Tak to nigdy nie powiedzą – zauważył Karol przytomnie.
– ... kiedy to już absolutnie niczego nie zmieni.
Małgorzata znieruchomiała na chwilę, jakby w zadumie nad własnym losem, po czym szybko wróciła do rzeczywistości.
– Czajnik! Nie zapomnij o czajniku!
Karol posłusznie wyjął wtyczkę z kontaktu, resztką wody z czajnika podlał pozostawionego na parapecie kaktusa, odłożył żakiet na bok, by nie uszkodzić paprotek i upchnął czajnik w kartonowym pudle. Małgorzata stanęła w drzwiach i ogarnęła biuro smutnym spojrzeniem.
– To już wszystko. Pomożesz mi to zabrać?
– Jasne – Karol chwycił za pudło gorliwie, mając nadzieję, że może nie wszystko jeszcze stracone.
Żółte cinquecento Małgorzaty stało na chodniku tuż przed wejściem do ministerstwa. Otwierając bagażnik Małgorzata zauważyła, że jedno z okien na pierwszym piętrze jest otwarte i było to, jak jej się wydawało okno w gabinecie Wolińskiego. Kierowana bezsilną złością krzyknęła w tamtym kierunku.
– Z wysokich stołków też się spada! Z większym hukiem!
Wiadomość, zdaje się, dotarła do adresata, bo okno szybko zostało zamknięte. Karol na wszelki wypadek ukrył twarz za pudłem z kwiatkami. To było słuszne posunięcie, bo rozzuchwalona niespodziewanym sukcesem Małgorzata, postanowiła kontynuować dzieło zemsty. Tym razem jej ofiarą padł niewinny przechodzień, który na widok jej wcześniejszych poczynań zatrzymał się nieopatrznie na środku chodnika.
– A pana, co tak zamurowało? – wycelowała w mężczyznę swój wskazujący palec, jakby zamierzała z niego wystrzelić. Niepozorny mężczyzna w szarym prochowcu uchylił tylko na jej widok kapelusza i usatysfakcjonował Małgorzatę szybką rejteradą z miejsca zdarzenia, nie podejmując i tak z góry skazanej na niepowodzenie próby dialogu.
– Długo zamierzasz tak stać z tym pudłem?
Karol pospiesznie wstawił pakunek do bagażnika.
– Dzięki – Małgorzata po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się i po męsku podała rękę Karolowi, który zachęcony tym uśmiechem podjął ostatni, heroiczny wysiłek zmierzający do realizacji powziętego dziś rano postanowienia.
– Może byśmy się spotkali dziś wieczorem? Chyba nie powinnaś być sama w taki dzień – Karol żarliwie uścisnął rękę Małgorzaty, nie na wiele się to jednak zdało.
– A jaki dzień dzisiaj mamy?
– No, środa...
– Niby dlaczego nie powinnam być sama w środę?
– No wiesz, ta dymisja, pewnie masz kiepski nastrój.
– Czuję się świetnie – ton głosu Małgorzaty nie pozostawiał żadnej nadziei – mam dwa miesiące zaległego urlopu i właśnie zaczynam wakacje. Pa! Zadzwonię jakby co.
Małgorzata wsiadła do cinquecento i trzasnęła drzwiami. Za trzecim razem udało jej się zapalić, i odjechała, zostawiając Karola w oparach spalin, na środku drogi.