Mądrość herbaty. Piętnaście lekcji o szczęściu płynących z japońskiej ceremonii herbacianej - ebook
Mądrość herbaty. Piętnaście lekcji o szczęściu płynących z japońskiej ceremonii herbacianej - ebook
Kiedy Noriko Morishita po raz pierwszy wzięła udział w ceremonii parzenia herbaty, nie spodziewała się, że ten rytuał odmieni jej życie. Herbata była z nią zawsze – kiedy dorastała, kończyła szkołę, zakochiwała się i leczyła swoje złamane serce.
Choć w tej ceremonii chodzi jedynie o zaparzenie czarki napoju, zawiłości temu towarzyszące nieraz zniechęcały Noriko.
Ile kroków należy postawić na tatami?
Jaka ilość wody powinna znaleźć się w czarce i z jakiej wysokości ją nalewać?
Mądrość herbaty to piętnaście lekcji o szczęściu, które Noriko wyniosła z dwudziestopięcioletniej praktyki parzenia tradycyjnej japońskiej herbaty.
Autorka pokaże ci, jak:
· uważnie obserwować rzeczywistość,
· skupić się na rzeczach naprawdę ważnych,
· dać sobie czas na rozwój,
· żyć teraźniejszością i z nadzieją patrzeć w przyszłość…
Zaczerpnij z japońskiej kultury picia herbaty to, czego najbardziej potrzebujesz!
Mądrość herbaty podbiła listy bestsellerów między innymi we Francji, Włoszech i w Hiszpanii, a w samej Japonii sprzedała się w 620 tysiącach egzemplarzy. Na jej podstawie powstał nagradzany film, który obejrzało ponad milion widzów!
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9261-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałam dwadzieścia lat, kiedy zaczęłam zgłębiać ceremonię herbaty. Spośród wszystkich tradycyjnych rozrywek będących częścią kulturowej tożsamości Japonii ceremonia herbaty cieszy się prawdopodobnie największą popularnością i natychmiast przywołuje w wyobraźni obraz postaci klęczącej na _tatami_, mieszającej w czarce bambusową miotełką.
Niewiele jednak napisano o tym, jakie emocje ceremonia budzi wśród swych miłośników i co przede wszystkim pociąga ich w tej tradycji.
Właśnie dlatego nie dysponowałam żadną wiedzą na temat ceremonii herbacianej, dopóki nie zaczęłam uczęszczać na lekcje. Szczerze mówiąc, jeszcze długo potem nie miałam pojęcia, co właściwie robię.
W gruncie rzeczy ceremonia to nic innego jak parzenie pojedynczej czarki herbaty. Ta prosta czynność obwarowana jest jednak licznymi zasadami. Którą stopą należy wejść do pokoju herbacianego i iloma krokami przemierzyć _tatami_? Gdzie umieścić utensylia względem krawędzi splotów mat z sitowia? Na jaką głębokość zanurzyć bambusową chochelkę w żeliwnym kociołku, aby zaczerpnąć gorącej wody? Określona jest nawet wysokość, z której powinno się tę wodę nalewać. Najmniejszy gest należy wykonać w taki sposób, by realizował ustalony wzorzec.
Kiedy na początku próbowałam wpasować się w te ramy, towarzyszył mi ogromny dyskomfort. Zasypywałam nauczycielkę pytaniami o to, czemu służą poszczególne gesty, ale nigdy mi tego nie wyjaśniała – mówiła jedynie, że to bez znaczenia. Kiedy podczas zajęć próbowałam sporządzać notatki, karciła mnie, mówiąc, że nie wolno mi myśleć głową. Nie wiedziałam, co robię. Na domiar złego od długotrwałego klęczenia drętwiały mi stopy, tak że miałam wrażenie, iż przestały być częścią mojego ciała.
Pokój, w którym pobieraliśmy lekcje ceremonii herbacianej, przypominał scenę, a główną rolę na niej odgrywały pory roku. _Sensei_ przygotowywała polne kwiaty, kunsztowne naczynia i sezonowe słodycze, którymi co tydzień nas podejmowała. Na sam ich widok zimą czułyśmy się ogrzane, a latem orzeźwione.
Kiedy po ceremonii opuszczałam dom _Sensei_, wiał łagodny wietrzyk, a nade mną rozciągało się bezchmurne niebo. Z lekkim sercem ruszałam w drogę powrotną do domu, myśląc: „Cieszę się, że przyszłam dziś na lekcję”.
Pięć lat przerodziło się w dziesięć, a dziesięć w dwadzieścia. Z każdą kolejną lekcją uświadamiałam sobie, że wraz ze zmianą pory roku zmieniają się odgłosy wiatru i deszczu, a powietrze wypełnia się nową wonią. Odkryłam, że rytm cyklu wpływa na stan ludzkiego umysłu. Gdy zaczęłam się rozsmakowywać w porach roku, otrzymałam w darze świadomość, że żyję.
Choć poczucie, że ktoś próbuje mnie wtłoczyć w ustalone ramy, było dla dwudziestoletniej dziewczyny prawdziwą męczarnią, kiedy przywykłam do istnienia tych ram i nadałam im własny rys, odkryłam, że w rzeczywistości jestem wolna…
Po dwudziestu pięciu latach od rozpoczęcia tej podróży postanowiłam napisać książkę o tym, czego nauczyła mnie ceremonia herbaty i jakie wzbudziła we mnie uczucia. Chciałam opisać swoje spostrzeżenia zwyczajnej uczestniczki lekcji parzenia herbaty w niewielkiej szkole mieszczącej się w mojej okolicy i opowiedzieć o tym, jak ceremonia herbaty przez całe życie podtrzymywała mnie na duchu. Pierwsze wydanie książki _Mądrość herbaty_ ukazało się w 2002 roku, a w 2008 wydano ją w miękkiej oprawie. Z radością donoszę, że ten tytuł do dziś jest wznawiany.
_Noriko Morishita_Przedmowa
Każdego sobotniego popołudnia idę do domu oddalonego o dziesięć minut drogi od mojego. Przed wejściem do tego starego budynku stoi doniczka z dużą fatsją japońską. Kiedy z turkotem rozsuwam drzwi, na posadzce holu lśnią kropelki wody, a w powietrzu wisi aksamitna woń węgla. Z ogrodu dobiega mnie delikatny szmer wody.
Wstępuję do cichego pomieszczenia wychodzącego na ogród, klękam na podłodze pokrytej _tatami_, zagotowuję wodę, mieszam herbatę i piję gotowy napar. A następnie powtarzam cały proces. I tak raz po raz.
Przychodzę na cotygodniową lekcję ceremonii herbacianej od dwudziestu pięciu lat. Zaczęłam, kiedy byłam jeszcze studentką.
Do dziś często zdarza mi się mylić podczas wykonywania procedury. Wiele elementów pozostaje dla mnie niejasnych i każe mi się zastanawiać, po co w ogóle je wykonujemy. Drętwieją mi stopy. Frustruje mnie rygorystyczna etykieta. Nie mam pojęcia, ile czasu musi minąć, zanim wszystko dogłębnie zrozumiem. „Dlaczego ceremonia herbaty tak cię fascynuje?” – pytają mnie czasem przyjaciele. „Dlaczego zajmujesz się nią od tak dawna?”
Kiedy miałam dziesięć lat, rodzice zabrali mnie na film _La Strada_ w reżyserii Federica Felliniego. Tę opowieść o biednych artystach wędrownych można określić jedynie jako przygnębiającą. Nie zrozumiałam jej przesłania i nie miałam pojęcia, czemu taki film uznano za arcydzieło. Uważałam, że nie umywa się do produkcji Disneya.
Ale kiedy dziesięć lat później, już jako studentka, obejrzałam go ponownie, byłam wstrząśnięta. Choć piosenka przewodnia Gelsominy brzmiała znajomo, miałam wrażenie, że widzę ten film po raz pierwszy.
„A więc o tym właśnie jest _La Strada_”, pomyślałam. Siedziałam w ciemnej sali kinowej i wypłakiwałam oczy, a serce krajało mi się na kawałeczki.
W kolejnych latach zakochiwałam się i cierpiałam, kiedy moje serce zostało złamane. Doświadczając kolejnych niepowodzeń w znalezieniu pracy, nie przestawałam szukać własnego miejsca w świecie. Po ponad dekadzie tych bez wątpienia powszednich zmagań w wieku trzydziestu kilku lat znów sięgnęłam po _La Stradę._
Kolejny raz obejrzałam wiele scen i wysłuchałam wielu kwestii, których zupełnie nie pamiętałam. Nieskazitelna gra Giulietty Masiny w roli prostodusznej Gelsominy głęboko mnie wzruszyła. Zampanò przestał mi się jawić jedynie jako okrutnik bez serca – gdy zdruzgotany leżał na plaży pod osłoną gwiazd, wstrząsany szlochem, sprawiał wrażenie żałosnego staruszka, który opłakuje śmierć porzuconej przez siebie dziewczyny. „Jakże żałosnymi istotami są ludzie”, pomyślałam, a po moich policzkach spływał niekończący się strumień łez.
Za każdym razem kiedy oglądałam _La Stradę_, widziałam inny film. I z każdym kolejnym seansem nabierał on głębi.
Są na tym świecie sprawy, które pojmujemy od razu, i takie, których zrozumienie wymaga czasu. W przypadku pierwszej kategorii spraw wystarczy nam jednostkowe doświadczenie. Tymczasem sprawy z drugiej kategorii, na przykład _La Strada_ Felliniego, odsłaniają się przed nami stopniowo, przechodząc powolną metamorfozę w ciągu licznych spotkań. Każde kolejne zetknięcie z nimi sprawia, że zaczynamy rozumieć nieco więcej i uświadamiamy sobie, że dostrzegaliśmy dotąd jedynie maleńki wycinek całości.
Właśnie taka jest ceremonia herbaty.
Kiedy miałam dwadzieścia lat, myślałam, że ceremonia herbaty składa się wyłącznie z etykiety i zasad. Poczucie, że muszę sztywno się ich trzymać, nie sprawiało mi żadnej przyjemności. Na domiar złego nie miałam pojęcia, co właściwie robię, bez względu na to, ile razy powtarzałam daną procedurę. I choć trudno mi było zapamiętać kolejne czynności i kombinacje naczyń, dostrzegałam, że zmieniały się w zależności od pogody panującej danego dnia. Wraz ze zmianą pory roku wystrój całego pomieszczenia przechodził ogromną przemianę. Przez wiele lat doświadczałam niezliczonych cykli w wyglądzie pokoju herbacianego, mając jedynie mgliste pojęcie o tym, co to wszystko oznacza.
Aż pewnego dnia zupełnie niespodziewanie wyczułam w powietrzu ciepły zapach deszczu. „Będzie padać”, pomyślałam. Odgłos kropli spadających na drzewa i rośliny w ogrodzie brzmiał inaczej niż do tej pory. Kiedy deszcz ustał, w powietrzu czuć było wilgotną woń ziemi.
Do tamtego dnia myślałam o deszczu jedynie jako o spadającej z nieba wodzie – a na dodatek wodzie pozbawionej zapachu. Ziemia również była bezwonna. Czułam się tak, jakbym dotąd przyglądała się światu z wnętrza odwróconego do góry dnem szklanego słoika. W tamtej chwili ktoś uniósł słoik, a pory roku natarły na moje zmysły powonienia i słuchu. Przypomniałam sobie, że i ja jestem istotą sezonową, niczym nieróżniącą się od żaby, która potrafi rozpoznać zapach stawu, gdzie przyszła na świat.
Kwiaty wiśni co roku osiągały pełnię rozkwitu na początku kwietnia. Punktualnie w połowie czerwca zaczynał padać deszcz. Czułam się zdumiona tym zupełnie pospolitym wydarzeniem, którego występowanie dostrzegłam dopiero w wieku trzydziestu lat.
Dotąd myślałam o porach roku w kategoriach binarnych: ciepłe okresy _versus_ zimne. W moim umyśle stopniowo rodziły się subtelniejsze kategorie. Na wiosnę pierwsze rozkwitały pigwowce, następnie śliwy i brzoskwinie, a po nich wiśnie. Kiedy ostatnie z nich zrzucały różowe płatki i okrywały się świeżą zielenią, okolica wypełniała się upojnym zapachem glicynii, której pnącza uginały się od ciężaru kwiatów. Gdy zaczynały przekwitać azalie, powietrze stawało się parne i zapowiadało pierwsze ulewy pory deszczowej. Śliwy rodziły nabrzmiałe owoce, irysy okalały brzegi stawów i rosły wzdłuż strumieni, hortensje eksplodowały kwiatami, a wokół słodko pachniały gardenie. Kiedy hortensje więdły, a pora deszczowa dobiegała końca, skrzynie w warzywniakach zapełniały się soczystymi wiśniami i brzoskwiniami. Kolejne pory roku nakładały się na siebie, więc zawsze można było znaleźć powód do radości.
Tradycyjny kalendarz japoński jest podzielony nie na cztery, ale na dwadzieścia cztery pory roku. Odnosiłam wrażenie, że za każdym razem kiedy wybieram się na cotygodniową lekcję ceremonii herbacianej, panuje inna pora roku.
Pewnego dnia podczas ulewy do tego stopnia zasłuchałam się w odgłos deszczu, że pokój, w którym przebywałam, gdzieś zniknął, a ja znalazłam się w samym środku nawałnicy. Słuchałam tak długo, że koniec końców stałam się deszczem spadającym na rośliny w ogrodzie _Sensei_.
_A więc oto co znaczy żyć pełnią życia!_
Moje ciało pokryło się gęsią skórką.
Podobne chwile zdarzały mi się na przestrzeni tych wszystkich lat, podczas których studiowałam ceremonię – przypominały lokatę długoterminową, która osiągnęła termin zapadalności. Nie robiłam nic, by je wywołać. Prowadziłam życie zwyczajnej dwudziestolatki, a w czwartej i piątej dekadzie życia także nie przytrafiło mi się nic spektakularnego.
Nie miałam pojęcia, że przez ten cały czas coś się we mnie rozwijało, wzbierało jak woda, która kropelka po kropelce napełnia filiżankę. Nic się nie zmieniało, dopóki filiżanka się nie napełniła. Woda w końcu sięgnęła krawędzi naczynia, a jej powierzchnia się wybrzuszyła i nie wylała jedynie dzięki napięciu powierzchniowemu. Pewnego dnia wpadła do niej jeszcze jedna kropla i zaburzyła dotychczasową równowagę – woda przelała się przez krawędź naczynia i z niego wypłynęła.
Naturalnie nie musimy zgłębiać ceremonii herbaty, by doświadczyć stopniowego przebudzenia. Mężczyźni, który zostali ojcami, często mawiają: „Mój staruszek mówił mi, że kiedyś to zrozumiem, ale dopiero kiedy tuliłem w ramionach własne dziecko, pojąłem, co miał na myśli”. Niektórzy ludzie dzięki chorobie uświadamiają sobie, że otaczające ich zwyczajne przedmioty są drogie ich sercu.
Upływ czasu uprzytamnia nam, jak bardzo dojrzeliśmy. Ale nic tak jak ceremonia herbaty nie pozwala nam się pozbyć nadmiaru i w tak namacalny sposób zyskać poczucie osobistego rozwoju, którego nie da się zobaczyć. Na początku nie masz najmniejszego pojęcia, co robisz. Ale pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, twoje horyzonty się poszerzają. Zupełnie jak w życiu.
W zamian za czas potrzebny, aby ją zrozumieć, ceremonia herbaty pozwala ci się cieszyć chwilą, w której twój świat się powiększa – na początku napełnia się mała filiżanka, potem nieco większa, a na koniec woda wylewa się z ogromnego garnka, i tak raz po raz.
Tuż po swoich czterdziestych urodzinach, po dwudziestu latach od czasu, kiedy zajęłam się ceremonią herbaty, zaczęłam o niej rozmawiać z przyjaciółmi. Reagowali zdziwieniem i powtarzali: „Serio? Naprawdę tak to wygląda?”. Ich reakcje mnie zaskoczyły. Wiele osób wyobraża sobie, że ceremonia herbaty to kosztowna rozrywka dla przeintelektualizowanych snobów, ale nie mają pojęcia, jakie uczucia budzi jej praktykowanie. Zupełnie o tym zapomniałam, choć jeszcze niedawno należałam do grupy ludzi podzielających tego rodzaju myślenie.
Właśnie wtedy postanowiłam, że któregoś dnia napiszę o ceremonii herbaty. O tym, co czułam podczas lekcji w domu _Sensei_, o mnogości pór roku i o tych wszystkich chwilach, których doświadczyłam w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat, kiedy moja filiżanka się przepełniła.
Z przyczyn, które w dzieciństwie były dla mnie niezrozumiałe, _La Strada_ Felliniego sprawia, że podczas seansu kobieta, którą dziś jestem, wylewa morze łez. Ten film łamie mi serce. Nie muszę się wysilać, by go zrozumieć. Są sprawy, których nie pojmujemy, dopóki nie jesteśmy na to gotowi, bez względu na to, jak bardzo się staramy. Jednak kiedy dzień olśnienia wreszcie nadchodzi, tego uczucia nie da się pomylić z żadnym innym.
Kiedy zaczęłam poznawać ceremonię herbaty, za nic w świecie nie mogłam zrozumieć, czym się właściwie zajmuję. Ale stopniowo nabrałam ostrości widzenia. Dziś, po dwudziestu pięciu latach, mam przynajmniej mgliste pojęcie o tym, po co robimy to, co robimy.
Gdy przyszło ci żyć w trudnych czasach, gdy straciłeś całą pewność, a świat zdaje się pogrążać w mroku, ceremonia herbaty uczy cię przede wszystkim jednego: żyj chwilą, z myślą o przyszłości.
_Noriko Morishita_Ciotka Takeda
– Jest doprawdy wyjątkowa – powiedziała moja matka. Miałam czternaście lat, a mama wróciła właśnie z zebrania w szkole mojego młodszego brata. – Wszyscy się sobie pokłoniliśmy, ale jej ukłon wydawał się jakiś inny.
– Jak to inny? – spytałam.
– To był zwyczajny ukłon, ale jakby… inny – odparła mama. – Kiedy powiedziała: „Nazywam się Takeda” i pochyliła głowę, aż zaparło mi dech. Nigdy nie widziałam tak pięknego ukłonu.
– Nazywa się Takeda?
– Tak. To wyjątkowa osoba.
Zastanawiałam się, jakim trzeba być człowiekiem, żeby nazwano cię „wyjątkowym”. Z jakiegoś powodu wyobraziłam sobie kogoś surowego i onieśmielającego.
Któregoś dnia zastałam mamę na progu naszego domu, gdzie rozmawiała z nieznaną mi kobietą w średnim wieku, ubraną w bluzkę z okrągłym kołnierzykiem. Jasna cera i ogłada nieznajomej sprawiły, że skojarzyła mi się z ryżowym ciastkiem _habutae-mochi_.
– Czy to pani córka? – spytała, po czym zwróciła się do mnie: – Miło cię poznać. Nazywam się Takeda. – Po tych słowach przesłała mi ciepły uśmiech, który rozświetlił jej oczy, i mi się ukłoniła.
A więc to o tej kobiecie wspominała moja mama. Jej ukłon rzeczywiście był ładny i pełen gracji, choć nie wydał mi się tak wyjątkowy, jak wynikało ze słów matki. Nowo poznana zupełnie nie przypominała osoby, którą w moim mniemaniu charakteryzowało określenie „wyjątkowa”.
Była po prostu sympatyczną, przyjazną kobietą w średnim wieku.
W ten właśnie sposób poznałam Tomoko Takedę.
Pani Takeda na tyle serdecznie zaprzyjaźniła się z moją matką, że mogłam nazywać ją ciocią. Pochodziła z jednej z robotniczych dzielnic Jokohamy. Urodzona w roku 1932, jeszcze jako trzydziestokilkulatka pracowała zawodowo, co dla kobiet z jej pokolenia było nietypowe. Następnie wyszła za mąż, urodziła dzieci i na pełen etat zajęła się domem. Ciotka Takeda zawsze była zadbana. Choć nie należała do piękności i nigdy nie widziałam, by miała na sobie jakąkolwiek biżuterię, zawsze wyglądała czarująco.
Nigdy nie uśmiechała się w ten niejednoznaczny sposób, typowy dla kobiet w średnim wieku, które zdają się coś ukrywać, i nie mówiła piskliwym, natarczywym głosem, tak często słyszanym wśród tych kobiet, kiedy spotkają się w większej grupie. Szorstki ton głosu, który pozwalał w niej rozpoznać rodowitą mieszkankę Jokohamy, kontrastował z jej łagodnym usposobieniem.
Choć w kontaktach z innymi ludźmi zawsze zachowywała się poprawnie, nie lubiła tłumów, więc po wykonaniu powierzonego jej zadania przepraszała zebranych i opuszczała zgromadzenie. W przeciwieństwie do wielu znanych mi dorosłych – zarówno kobiet, jak i mężczyzn – którzy mówili i zachowywali się inaczej w obecności osoby o wyższym autorytecie lub statusie, ciotka Takeda pozostawała sobą bez względu na towarzystwo.
Kiedy nie dostałam się na uczelnię pierwszego wyboru i zastanawiałam się, czy kolejny rok spędzić na nauce, by powtórnie podejść do egzaminu wstępnego, moi rodzice i inni znajomi dorośli powtarzali zgodnie: „Jesteś dziewczyną, nie ma potrzeby, abyś robiła sobie rok przerwy. Przecież ostatecznie i tak wyjdziesz za mąż i przestaniesz pracować. Wybierz inny uniwersytet”.
Jedynie ciotka Takeda nie podzielała ich zdania.
– Idź na tę uczelnię, którą sobie upatrzyłaś, Noriko – oznajmiła. – Moim zdaniem kobieta powinna mieć zawód i żyć pełnią życia.
Właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałam, jak kobieta w średnim wieku jasno wyraża swoje zdanie. Kiedy po namyśle postanowiłam nie podchodzić powtórnie do egzaminu, stwierdziła:
– Rozumiem. Najważniejsze, by był to twój własny wybór. Żyj tak, by cieszyć się z tego, że podjęłaś taką, a nie inną decyzję.
Ciotkę Takedę zawsze otaczała aura opanowania i zamożności, inna jednak niż ta, która towarzyszyła żonom bogaczy. W czasach, gdy większość gospodyń domowych przez całe życie koncentrowała się na awansie zawodowym męża i sukcesach edukacyjnych potomstwa, ona zdawała się patrzeć na świat nieco szerzej.
– To dlatego, że jest _chajin_ – wyjaśniła mama.
– Kim jest _chajin_? – spytałam.
– To „człowiek herbaty”. Ktoś, kto prowadzi ceremonię herbaty. Podobno ciotka Takeda studiuje ją, odkąd była małą dziewczynką. Słyszałam, że zdobyła nawet uprawnienia nauczycielskie. W tej kobiecie jest coś wyjątkowego. Dostrzegłam to już przy pierwszym spotkaniu.
Mruknęłam coś wymijająco.
Ceremonia herbaty była dla mnie czymś zupełnie obcym. Wiedziałam tylko, że jej uczestnicy machają w naczyniu miotełką, aby powstała pianka, po czym z jakiegoś powodu przed wypiciem herbaty obracają czarkę. Nie rozumiałam, jaki związek może mieć zgłębianie ceremonii herbaty ze schludnym wyglądem ciotki i jej charakterem. Tamtego dnia po raz pierwszy usłyszałam słowo _chajin_ – brzmiało tak dostojnie, że utkwiło mi w pamięci.
Lata studiów minęły w mgnieniu oka.
Czas spędzony na uniwersytecie chciałam przeznaczyć na znalezienie zajęcia, któremu mogłabym poświęcić życie. Nie wiedziałam, co właściwie chcę robić, ale szukałam czegoś nietypowego – pociągały mnie sprawy, którymi mało kto się interesował, niestety żadna z nich nie przykuła mojej uwagi na dłużej. Kiedy byłam na trzecim roku studiów, moi bliscy zaczęli sugerować, żebym poszukała sobie pracy.
Pewnego dnia mama odwróciła się do mnie niespodziewanie i powiedziała:
– Noriko, może zajmiesz się ceremonią herbaty?
– Czemu miałabym się nią zająć? – spytałam, z namysłem marszcząc brwi. Dotąd nie zastanawiałam się nad tym nawet przez sekundę.
Przede wszystkim hobby takie jak układanie kwiatów i ceremonia herbaty były staromodne i obciachowe. W mojej wyobraźni należały do kategorii zajęć, do których konserwatywni rodzice – przekonani, że poszukiwanie męża jest tożsame z poszukiwaniem pracy – przymuszali swoje córki dla pewności, że te wżenią się w bogatą rodzinę. Gdybym już miała wybierać sobie hobby, zdecydowałabym się raczej na lekcje flamenco lub języka włoskiego.
Ceremonia herbaciana była zajęciem dla ludzi, którzy spali na pieniądzach. Wyznacznikiem statusu dla bogaczy. Niczym więcej jak przejawem bezsensownego autorytaryzmu. Hobby dla kobiet, które lubiły się przed sobą popisywać. To wszystko w najmniejszym stopniu mnie nie pociągało. A jednak…
– Ceremonia herbaty? Cudownie! Chciałabym ją poznać! – odezwał się entuzjastyczny głosik. Należał do mojej kuzynki Michiko. Jej oczy błyszczały.
_Dalsza część książki dostępna wersji pełnej_