Maestro - ebook
Maestro - ebook
Sukces, sława, pieniądze. Oskarżenie, które zmieni wszystko.
Te same osoby, które klaszczą, będą rzucać w ciebie kamieniami.
Kiedy w filharmonii trwa bożonarodzeniowy koncert, w mieszkaniu kilka ulic dalej Sławka ratuje życie wiolonczelistce Alicji. Alicja niechętnie dzieli się bolesnymi wspomnieniami, Sławka jest więc zmuszona sama zanurzyć się w jej przeszłości.
Koneser muzyki klasycznej, miętowych czekoladek i pięknych kobiet – maestro Jerzy Majer – jest u szczytu kariery. I właśnie wtedy wybucha skandal. Oskarżenie przeciwko niemu nie pozostaje bez wpływu na całą rodzinę. Grażyna robi wszystko, żeby bronić dobrego imienia męża. Dorosłe już dzieci pierwszy raz mają sposobność lepiej się poznać i całkiem dobrze się bawią, łamiąc przy okazji prawo.
Sprawą żyją wszystkie dzienniki i portale internetowe w kraju. Proces wydaje się nieuchronny. Jednak im bardziej się zbliża, tym więcej wątpliwości mają te osoby, które wcześniej były pewne swojego stanowiska.
Czy maestro znów stanie na scenie? Jaki sekret skrywa Alicja? Jak daleko posunie się Grażyna, żeby chronić rodzinę?
Maestro to kolejna powieść Justyny Mietlickiej, autorki cieszącej się popularnością książki Mistral.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-414-2 |
Rozmiar pliku: | 719 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miasto zdrętwiało. Główne arterie blokował kilkukilometrowy zator. Nawet ci, którzy nie interesowali się muzyką poważną, wiedzieli, że to wyjątkowy dzień. Wydarzenie roku. Pisały o tym wszystkie dzienniki i krzyczały wszystkie internetowe portale. Każdy chciał tam być. Ona też. Samochodowe silniki sapały, a kipiący złością kierowcy manifestowali zniecierpliwienie, naciskając klaksony. W powietrze co kilka minut wzbijał się przeraźliwy dźwięk. Przepełniony tramwaj pełzł apatycznie wzdłuż torów. Uwięzieni w jego wnętrzu pasażerowie rozpinali płaszcze i wyciągali szyje.
Oparła głowę o okno. Zimna szyba przyjemnie chłodziła czoło. Przyglądała się pierwszym w tym roku płatkom śniegu. Przymknęła oczy. Właściwie powinna jechać jeszcze dwa przystanki, ale kiedy motorniczy w końcu otworzył drzwi, wypłynęła na chodnik razem z morzem innych spragnionych powietrza ludzi. Nie spojrzała na światło. Weszła na jezdnię, prowokując los. Usłyszała pisk sunących po wilgotnym asfalcie opon. Auto zatrzymało się kilka centymetrów od jej kolan. Upadła. Poczuła, że ktoś szarpie jej ramię. Jakiś mężczyzna pomagał jej wstać.
— Nic się pani nie stało? — spytał zdenerwowany.
Potrząsnęła głową.
Zabrakło kilku sekund, kilku metrów. Wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie mniej dramatycznie, ale jednak inaczej.
2
Grażyna przyglądała się, jak mąż zapinał złote spinki w mankietach koszuli. Pamiętała je. To prezent, który Jerzy dostał od swojego profesora i mistrza. „Dla mojego najzdolniejszego ucznia” — brzmiała napisana odręcznie dedykacja na dołączonym do spinek kartoniku.
— Gdyby nie twój asystent, nigdy bym tutaj nie dotarła — powiedziała.
— Czterysta dziewiętnaście pomieszczeń. Łatwo się zgubić — przyznał Jerzy.
— Pan Marcin to miły i bardzo kulturalny człowiek — zauważyła. — Zdaje się, że jest w wieku Xawerego, prawda?
Jerzy się zamyślił.
— Możliwe — odpowiedział po chwili. — Ale w przeciwieństwie do Xawerego jest dobrze zorganizowany i pracowity. Mogłabyś? — poprosił, wręczył jej muchę i uniósł głowę, demonstrując starannie ogolony podbródek. Jego skóra pachniała piżmem. Grażyna żałowała, że wspomniała o synu. Niezdarnie obracała w dłoniach kawałki czarnego jedwabiu. Próbowała uformować kokardę. Dawno tego nie robiła. Wyszła z wprawy.
— Przepraszam, trzęsą mi się ręce — tłumaczyła, bo mąż wzdychał i niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Po raz kolejny poprawiała wiązanie. — Teraz powinno być dobrze. — Odetchnęła z ulgą.
Jerzy podszedł do lustra, stanowczym ruchem rozplątał muchę i sam zajął się wiązaniem. Czuła na sobie jego wzrok. Odruchowo poprawiła ciasną sukienkę. Dawno nie brała udziału w takich imprezach. Presja dobrego wrażenia, które jako żona dyrektora nowej filharmonii miała w obowiązku wywrzeć, ciążyła jej na piersi jak głaz.
— Dobrze wyglądam? — zapytała tuż przed wyjściem kobietę, która pomagała jej w prowadzeniu domu.
— Bardzo wytwornie i elegancko — powiedziała Halina.
Grażyna ceniła ją za pracowitość i uczciwość, nie miała powodu, żeby wątpić w szczerość tej wypowiedzi, ale teraz zrozumiała, jak naiwne było oczekiwanie, że pomoc domowa sprawdzi się także w roli stylistki. Jerzy nie musiał nic mówić. Wystarczył sposób, w jaki na nią patrzył. Wiedziała, że surowo ją oceniał. Dotarło do niej, że powinna włożyć coś bardziej awangardowego. Klasyczna taftowa sukienka najwyraźniej nie przypadła mu do gustu. Trudno, żeby było inaczej, nie była ani specjalnie modna, ani nowoczesna. Grażyna kupiła ją kilka lat temu na koncert w Operze Wiedeńskiej, na który ostatecznie nie pojechała. Kreacja była więc zwyczajnie stara i przynajmniej o rozmiar za mała. Sztywny materiał boleśnie wpijał jej się w ciało.
— Całe miasto stoi w korku — odezwała się w końcu, próbując zabić niezręczną ciszę. — Wygląda na to, że wszyscy wybierają się właśnie tutaj.
— Przecież to najważniejsze wydarzenie tego roku — powiedział, zawiązując buty.
— Prawie potrąciłam kogoś na pasach — wyrzuciła z siebie wreszcie i poczuła, że to wyznanie przyniosło jej ulgę.
— Piesi są jak święte krowy w Indiach — próbował ją usprawiedliwić Jerzy.
— Och, nie! To była moja wina. Zagapiłam się i nie zauważyłam, że zmieniło się światło — przyznała uczciwie.
— Widziałaś billboard? — Zmienił temat.
Nie przyznała się, że wtedy patrzyła właśnie na niego. Onieśmielało ją ich wspólne zdjęcie, powiększone do ogromnych rozmiarów i otulające front kamienicy. Patrząc na nie, myślała o sesji, podczas której powstawało. Była równie stresująca jak dzisiejszy wieczór. Fotograf rzucał uwagi niczym wojskowe komendy. A ona nie potrafiła się rozluźnić. Była spięta i zdenerwowana i miała to wyrysowane na twarzy. Za to Jerzy wypadł doskonale. Uwodził obiektyw jak gwiazda przed rozdaniem Oscarów. Pasował mu ten lekko zblazowany, tajemniczy uśmiech. Ona z pewnością czułaby się swobodniej, gdyby były obok niej dzieci, ale redaktorka była nieugięta. Tłumaczyła, że taka jest formuła tego konkursu, i uparła się, że chce widzieć tylko ich. Teraz też Grażyna tęskniła za synem i córką.
— Szkoda, że nie ma tutaj Estery — westchnęła, choć sama była za tę nieobecność odpowiedzialna. Długo się nad tym zastanawiała, ale ostatecznie uznała, że skoro nie potrafi przewidzieć jej reakcji na nowe miejsce, mieszankę kolorów, nieznane zapachy oraz setki nieznajomych twarzy, to zabieranie córki na koncert nie jest dobrym pomysłem.
— Co teraz ćwiczy? — zapytał Jerzy.
— Chopina.
— Mazurki, walce?
— Raczej ballady — odpowiedziała Grażyna.
Jerzy patrzył przez okno.
— Kontaktowałaś się z profesorem?
— Jeszcze nie — przyznała.
— Nie rozumiem, dlaczego z tym zwlekasz.
Był wyraźnie poirytowany, więc zapewniła, że zrobi to zaraz na początku tygodnia. W rzeczywistości nie miała takiego zamiaru. Spotkania z profesorem, którego tak bardzo cenił Jerzy, nigdy nie wnosiły nic nowego. Od dawna czuła, że dla regularnie występującego w telewizji śniadaniowej lekarza celebryty Estera jest tylko ciekawym naukowym przypadkiem. Jak rzadki gatunek motyla albo robaka. Nawet nie starał się poznać tej dziewczyny i pewnie dlatego nie potrafił jej pomóc. Kiedy próbowała mu tłumaczyć zachowanie córki i opowiedziała o tym, że Estera informuje ich o swoim nastroju muzyką, słuchał jej wywodów z pobłażliwym uśmiechem. Na koniec, zamiast zająć się pacjentką, to Grażynie zaproponował „jakąś formę medycznego wsparcia”. Najwyraźniej uznał, że postradała zmysły.
— Myślę, że ona po prostu tęskni. Dawno nie było cię w domu.
— Przecież jesteś tutaj, widzisz to. — Jerzy rozłożył ramiona. — Chyba nie muszę tłumaczyć, czym się przez ostatni czas zajmowałem.
— Powiedziałam, że zjesz z nami śniadanie.
— Kiedy?
— Jutro.
Pokręcił przecząco głową.
— To nie jest możliwe.
— Jesteś pewien? — zapytała.
— Mam próbę.
— Nie mógłbyś…
Wszedł jej w słowo.
— Przerwać próbę, w której ma wziąć udział osiemdziesiąt osób? — zapytał. — Wykluczone — stwierdził stanowczo. — Przed nami seria koncertów. Musimy ćwiczyć.
Przyjęła to do wiadomości z takim samym spokojem, jak wszystkie wcześniejsze usprawiedliwienia. Nie zamierzała z nim teraz o tym dyskutować. Od ponad dwudziestu lat była żoną dyrygenta i wiedziała, że przed koncertem mąż potrzebuje spokoju. Jerzy zajrzał do partytury, jakby nagle musiał przypomnieć sobie jakiś fragment, ale robił to raczej tylko z przyzwyczajenia. Każdy, kto go znał, wiedział, że już kilka tygodni przed koncertem zna na pamięć każdą nutę.
— Powodzenia — powiedziała, poklepując go po plecach. Wyszła, zanim zdążył podziękować.
Na korytarzu natknęła się na asystenta.
— Zaprowadzę panią na widownię — powiedział i podał jej ramię. — Proponuję, żebyśmy siedzieli obok siebie. Oczywiście, jeśli nie ma pani nic przeciwko.
— Doskonały pomysł — stwierdziła i naprawdę tak myślała.
Marcin bezbłędnie odnajdywał się w plątaninie tajnych korytarzy i tylko w ten sposób udało im się uniknąć tłumów, które napierały na wejście. Gdy w końcu zajęli miejsca, Grażyna pozdrowiła uśmiechem kilka siedzących w pobliżu par. Nie dostrzegła nikogo znajomego, ale intuicja podpowiadała jej, że nie przez przypadek zajmowali najlepsze miejsca. Sala robiła wrażenie falującej przestrzeni. Ważący kilkaset ton akustyczny sufit przypominał znany ze zdjęć satelitarnych kosmiczny krajobraz i wydawał się lekki jak wata cukrowa. Dywan i tapicerka foteli nadal pachniały świeżością. Balustrady, schody i drewniane elementy sceny były dopracowane w najmniejszym szczególe. Efekt przeszedł jej najśmielsze oczekiwania. Inni przybyli najwyraźniej podzielali jej zachwyt. Szepty podekscytowanych gości umilkły dopiero, kiedy zgasły światła. Grażyna wykorzystała moment kompletnej ciemności, żeby pomajstrować przy suwaku sukienki, ale nie udało jej się go opuścić ani o milimetr. Jerzy wszedł na scenę oświetlony strumieniem światła. Przedstawił orkiestrę i pokłonił się nisko. Wytrzymał w tej pozycji dobrych kilka sekund. Widownia miała czas na oklaskiwanie mistrza. „Publiczność to lubi”, tłumaczył jej kiedyś. Zrozumiała wtedy, że każdy zawód związany ze sceną jest pewną formą uwodzenia i manipulacji. Jerzy powiedziałby pewnie, że na tym polega ta konwencja. Że ludzie, którzy przychodzą do filharmonii, godzą się na nią i płacąc za bilet, oczekują starannie przygotowanego przedstawienia. Wszedł na podium. Poprawił frak. Przewrócił kilka stron partytury. Każdy jego gest był wystudiowanym elementem scenariusza. Wreszcie podniósł dłonie. Przytrzymał na moment w górze, a gdy je opuścił, w kierunku widowni popłynęły dźwięki imitujące dzwonki sań Świętego Mikołaja. Widzowie, którzy mieli okazję zapoznać się z programem koncertu, spoglądali po sobie zaskoczeni. Szybko rozpoznali świąteczną amerykańską piosenkę i zaczęli mościć się w pluszowych fotelach, a później delikatnie kołysać w rytm płynącej ze sceny muzyki. Tego wieczoru maestro zaskoczył publiczność jeszcze wielokrotnie, za każdym razem wywołując głośny aplauz widowni. Gdy orkiestra niespodziewanie zagrała Let It Snow i z sufitu spadły na widownię tysiące drobnych białych jak śnieg bibułek, słychać było już tylko radosny zachwyt, który nie milkł aż do końca koncertu.
— Jest dokładnie tak, jak to zaplanowaliśmy — szepnął jej do ucha Marcin.
Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki, widownia poderwała się z krzeseł. Oklaski były dzikie i głośne. Jerzy dziękował w imieniu swoim i orkiestry. Kilkakrotnie próbował zejść ze sceny, ale za każdym razem widownia biła brawo jeszcze bardziej zapalczywie. Jego asystent w skupieniu spoglądał na zegarek. Mierzył długość oklasków. Zdaje się, że tego wieczoru pobili jakiś rekord.
3
Jerzy szedł w kierunku garderoby. Kierowanie orkiestrą zawsze było ogromnym wysiłkiem mentalnym. Podczas koncertu od dyrygenta wymaga się szczegółowej znajomości partytury oraz maksymalnej koncentracji, bo tylko taka umożliwia błyskawiczną reakcję na każdy ewentualny błąd, który może pojawić się w trakcie wykonywania utworu. Jednak w ostatnich latach dyrygowanie stało się dla niego także olbrzymim wysiłkiem fizycznym. Był zmęczony. Potrzebował czasu na regenerację.
Wąski korytarz prowadził wprost do jego gabinetu i nikt poza nim nie miał tutaj wstępu. W pośpiechu wycierał spływające z czoła kropelki potu. Zdziwił się, kiedy usłyszał stukanie obcasów. Już miał wyjaśniać, że to prywatna przestrzeń, ale rozproszył go uśmiech zmierzającej w jego kierunku kobiety w krótkiej obcisłej sukience.
— W czym mogę pani pomóc? — zapytał uprzejmie, ale nie zwolnił, nawet wtedy, kiedy zauważył, że strój utrudniał nieznajomej poruszanie się.
— Obiecał mi pan wywiad — powiedziała, próbując dotrzymać mu kroku. — Proszę wybaczyć, nie przedstawiłam się, Małgorzata Wójcik, „Gazeta Wyborcza” — wyrecytowała i wyciągnęła w jego kierunku dłoń uzbrojoną w zestaw czerwonych pazurów. Kłamała bezczelnie. Jerzy nie mógł jej niczego obiecać, bo nie zajmował się tym osobiście. Ustalanie terminów spotkań i wywiadów od zawsze należało do zadań jego asystenta.
— Nie przypominam sobie — wyznał szczerze, dając jej do zrozumienia, że nie pozwoli sobie niczego wmówić. — Ale ma pani szczęście. Nigdy nie odmawiam pięknym kobietom. Jestem dość staroświecki.
— Wygląda na to, że to jest mój dzień — powiedziała.
— Zdaje sobie pani sprawę, że to nie jest najlepszy moment? — powiedział Jerzy i przepuścił ją w drzwiach.
— Tylko kilka pytań — zapewniła. Na błyszczącym fornirowanym stoliku kawowym położyła dyktafon. Jerzy dał znak, że zgadza się na nagrywanie. Dziennikarka spacerowała po gabinecie. Składał się z kilku pomieszczeń, miał prywatną garderobę i łazienkę i przypominał raczej apartament niż biuro. Wyczerpany koncertem Jerzy miał ochotę usiąść, ale etykieta zabraniała mu zrobić to przed damą. Dziennikarka zatrzymała się przed gablotą z miniaturą filharmonii.
— Imponujący projekt. Gratuluję, maestro!
— Niewielu wierzyło, że nam się uda. To największa w Polsce estrada, ponad trzysta metrów kwadratowych. W budynku jest czterysta dziewiętnaście pomieszczeń.
— Labirynt Minotaura! — krzyknęła z drugiego pokoju. Niepokoiło go jej zachowanie. Im swobodniej ona czuła się w jego gabinecie, tym on stawał się bardziej skrępowany.
— W takim razie ja jestem Dedalem. — Zaśmiał się.
W końcu zajęła miejsce przy stoliku, a Jerzy rozsiadł się w fotelu.
— Pochodzi pan z muzykalnej rodziny?
— Mój dziadek był organistą. Nie zdążyłem go poznać, ale mówiono, że potrafił grać na wszystkim. Ojciec był nauczycielem muzyki.
— W rodzinie Majerów talent muzyczny jest zatem wdrukowany w genach.
— Rzeczywiście, można to tak ująć — przyznał Jerzy.
— Wróćmy do dzisiejszego koncertu. Maestro, widownia spodziewała się klasycznego repertuaru, a tymczasem zaprezentował pan również całkiem lekkie i przystępne utwory.
— Mam nadzieję, że to była miła niespodzianka.
— Szkoda, że nie mógł pan tego widzieć. Publiczność kilkakrotnie podrywała się z miejsc.
Jerzy uśmiechnął się zuchwale.
— Zawsze wiem, jak reagują słuchacze. — Spojrzał w kierunku biurka, na którym leżał jego telefon. Już teraz było tam na pewno kilka nagranych przez Marcina wiadomości z relacją o tym, co działo się na widowni.
— Ciekawe. W jaki sposób? Kombinacja luster? — dopytywała.
— Widzę to w oczach moich muzyków. Czuję, ile radości daje im koncert, i w ten sposób domyślam się, jak reaguje publiczność — wyjaśnił Jerzy.
— Powtarza pan często, że dyrygent, który staje na podium, musi mieć jasno określony cel.
— W istocie, to moje słowa. Potwierdzam.
Dziennikarka uśmiechnęła się z satysfakcją prymuski. Starannie przygotowywała się do tej rozmowy. Pomijając kwestie pożyczonej wieczorowej sukienki i obcasów, na które wydała fortunę. Zadbała także o wiedzę merytoryczną.
— Ciekawi mnie, jaki cel miał pan tym razem?
— Dzisiejszego wieczoru chodziło o to, żeby dostarczyć publiczności przede wszystkim rozrywki. Chciałem, żeby nasi goście zainspirowali się, zabrali te dźwięki do swoich domów i wypełnili nimi swoją codzienność — wyjaśnił Jerzy.
— Wierzy pan, że muzyka może sprawić, że staniemy się lepszymi ludźmi? — zapytała.
— Jestem o tym przekonany! To dotyczy właściwie każdej formy sztuki. Jednak muzyka robi to w szczególny sposób.
Regał na najdłuższej ścianie wypełniały nagrody. Odlane z brązu, kryształowe i srebrne trofea były dowodem wytrwałej wieloletniej pracy. Wyróżnienia wypełniały kilkanaście półek i potwierdzały, że Jerzy występował w najbardziej prestiżowych teatrach świata — w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, w Teatro La Fenice w Wenecji, w Teatro Carlo Felice w Genui, w Operze Królewskiej w Sztokholmie i w Oslo. Trudno uwierzyć, że było tego aż tyle.
— Może miętówkę? — zaproponował, a kiedy odmówiła, dodał: — Wybaczy pani, ale ja się jednak poczęstuję.
— Nagrody są ważne? — zapytała.
— Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie mają znaczenia — powiedział, kończąc jeść czekoladkę.
— Setki koncertów, podróże. To musi być fascynujące życie.
— Nieustannie czuję na sobie presję odpowiedzialności za cały zespół — przyznał. — Zależy mi, żeby moi muzycy mieli jak najwięcej okazji do grania.
— Duża odpowiedzialność, a teraz jeszcze zarządzanie tą instytucją.
Jerzy się uśmiechnął.
— Wygląda na to, że czeka mnie sporo pracy — powiedział. Nie potrafił udawać, że go to martwi. Kochał takie życie i jeśli coś go przerażało, to raczej brak zajęć, nuda i pusty kalendarz koncertowy.
— Ma pan jakieś szczególne sposoby na zarządzanie czasem?
— Zarządzanie czasem?! — prychnął oburzony. — To jedno z tych modnych haseł. Nieszczególnie je lubię.
— Zatem klasycznie wierzy pan w muzy — odpowiedziała, ukazując oprawiony w koralową czerwień uśmiech.
— Rutyna, dyscyplina i ciężka praca, oto moje muzy.
— A kobieta?
Jerzy poruszył się w fotelu, a ona pomyślała, że tym razem wyczuł prowokację.
— Bywa, że dla artysty muzą staje się na jakiś czas piękna kobieta. Historia zna takie przypadki — przyznał i spojrzał na dyktafon. Dopiero, gdy go wyłączyła, dodał: — Pani na pewno mogłaby być muzą jakiegoś artysty — przyznał.
Czuła, jak jego wzrok błądzi wzdłuż wychylającego się spod sukienki uda. Już miała zacząć zarzucać sieć, ale właśnie wtedy usłyszeli pukanie i w drzwiach pojawiła się głowa Marcina. Asystent uniósł brwi. Zdziwiła go obecność dziennikarki.
— Za chwilę zaczyna się bankiet — przypomniał. Upomniany przez Jerzego spojrzeniem, powstrzymał się przed uwagą, że to nie jest czas dla prasy. Zresztą pani Małgorzata zrozumiała, że wywiad dobiegł końca. Właśnie wkładała dyktafon do maleńkiej wieczorowej torebki.
— Na mnie już czas. Dziękuję, maestro — powiedziała i podała Jerzemu wizytówkę. — To mój numer telefonu, proszę go zapisać.
— Zrobię to na pewno — obiecał Jerzy.
4
Zanim odnalazła włącznik światła, potknęła się o rozrzucone w przedpokoju buty. Żadna z par nie należała do niej.
— Cholera — zaklęła. Poczłapała w kierunku kuchni. Napełniła czajnik. Miała zamiar przygotować sobie coś do jedzenia, ale na widok brudnego kuchennego blatu straciła apetyt. Zgarnęła płatki owsiane na dłoń i wyrzuciła je do śmieci. Kosz kipiał. Powinna go natychmiast opróżnić, ale to nie był jej dzień. Czuła, jak buzuje w niej gniew, i pomyślała, że powinna wziąć prysznic, żeby ukoić nerwy.
— Jeszcze to, jasna cholera! — krzyknęła, bo drzwi tarasowała góra brudnych ubrań. Wściekła, wrzuciła je do wiklinowego kosza i pomaszerowała z nim w kierunku pokoju na końcu korytarza. Nie pukała. Po prostu otworzyła drzwi i wysypała zawartość tuż za nimi. Przez chwilę stała w progu i rozglądała się po wnętrzu. Nie była wścibska. Kierowała nią raczej zwykła ludzka ciekawość. Nigdy wcześniej nie była w tym pomieszczeniu. Niewiele wiedziała o swojej współlokatorce, bo kiedy wychodziła do pracy, ona wracała z próby, i odwrotnie. Właśnie dlatego zamieszkały razem. Mijanie się dawało pozory intymności, której obie potrzebowały i na którą żadnej z osobna nie było stać. W pokoju panował bałagan. Wyglądało na to, że jakiś olbrzym potrząsnął pomieszczeniem jak domkiem dla lalek. Suszarka do włosów, szczotki, rajstopy i torebki leżały w przypadkowych miejscach. Magazyny rozrzucone na podłodze tworzyły kolorowy chodnik. Parapet zastawiony był jakimiś bibelotami. Leżąca tuż za drzwiami sterta brudnych ubrań niewiele zmieniła w krajobrazie całego wnętrza. Sławka już miała wychodzić, gdy dostrzegła wijące się pod kołdrą na materacu ciało. — Chciałabym wracać do czystego mieszkania! — wyrzuciła z siebie, usprawiedliwiając swoją obecność w jej pokoju. Instynktownie stanęła na szeroko rozstawionych nogach. Spodziewała się awantury, ale usłyszała tylko pojękiwania kogoś, kto z całą pewnością nie czuł się najlepiej. Rozejrzała się raz jeszcze uważnie i dostrzegła rozrzucone dookoła materaca przedmioty, na które wcześniej nie zwróciła uwagi — pudełka po lekach i butelkę soku pomarańczowego. Wystarczył ułamek sekundy, żeby zrozumiała, o co chodzi. Podeszła do materaca, uklękła przy nim, wzięła głęboki oddech, a następnie delikatnie odchyliła kołdrę. Twarz współlokatorki była trupio blada. Sławka zauważyła szpilkowate źrenice. — Tylko nie to — westchnęła i spojrzała jeszcze raz na lekarstwa. — Ile tego wzięłaś? Spójrz na mnie! — pytała, próbując utrzymać ją w pozycji siedzącej. — Patrz na mnie! Otwórz oczy, no już! — wołała, oklepując jej twarz. Rzucała w eter komendy, na które tamta nie reagowała. Bezwładne ciało przelewało jej się przez dłonie. Sławka czuła spływające po policzkach łzy. Nagle znów miała czternaście lat. Wybiegła na korytarz. W kieszeni kurtki znalazła telefon. Wystukała sto dwanaście. Czekała chwilę, ale rozłączyła się, zanim zgłosiła się dyspozytorka. Nie potrzebowała jej instrukcji. Wiedziała, co w takich wypadkach trzeba robić. Wpadła do pokoju. — No już, wstajemy! — zakomenderowała, próbując dźwignąć kobietę z materaca. Dopiero za czwartym razem udało jej się ją unieść. Czuła, że dziewczyna stara się współpracować, że próbuje utrzymać się na nogach. — Co oni mogą zrobić? Zamkną cię w szpitalu i tyle. Zrobią z ciebie wariatkę. Tylko tyle potrafią — skwitowała, pchając ją przed sobą wzdłuż korytarza. W łazience kilkakrotnie opłukała jej twarz lodowatą wodą. — Musisz wymiotować. — Posadziła ją przy muszli klozetowej. Odgarnęła z jej twarzy długie jasne włosy — No już. Postaraj się, to ważne. Rozumiesz? — instruowała, próbując patrzeć w jej rozbiegane nieświadome oczy. — Musisz to wyrzygać, do cholery! — wrzasnęła, ale jej krzyk nie zrobił na współlokatorce żadnego wrażenia. — Wybacz — powiedziała w końcu i wepchnęła jej w gardło palce. Nic. Druga próba. Ciałem dziewczyny wstrząsnęły dreszcze i żółta breja wylała się z jej ust. Sławka siedziała oparta o jej plecy. Była spocona, brudna, wyczerpana i szczęśliwa, jakby zdobyła ośmiotysięcznik. — Poradziłaś sobie. Brawo — mówiła spokojnie, trochę do niej i trochę do siebie. Oddychała głęboko. Zbierała siły. Później pomogła dziewczynie zdjąć ubranie i wejść pod prysznic. — Mam nadzieję, że nie będą musieli przeszczepiać ci wątroby — powiedziała, kierując strumień wody na jej nagie szczupłe ciało. Osuszyła ją ręcznikiem, zarzuciła na nią szlafrok i zaprowadziła do swojego pokoju. Położyła w czystym pościelonym łóżku, które przygotowała sobie tuż przed wyjściem do pracy. Sama nie zdjęła nawet ubrań. Wiedziała, że tej nocy i tak nie zaśnie. Żeby ukoić rozdygotane nerwy, zabrała się za sprzątanie. Zaczęła od łazienki. Kilka razy spłukiwała toaletę, z trudem powstrzymując torsje. Wymyła umywalkę, wytarła stare błękitne kafelki. Wstawiła pranie. Włożyła do szafki wszystkie pary szpilek leżących w korytarzu. Przeanalizowała dokładnie wszystkie opakowania po lekarstwach i upewniła się, że ta chemiczna mieszanka mogła zrujnować zdrowie, ale na pewno nie zabić. Wytarła kuchenny blat i zrobiła porządek w lodówce. Półka współlokatorki świeciła pustkami. Było po północy, kiedy weszła do swojego pokoju i usiadła w fotelu. Na stoliku obok postawiła kubek z malinową herbatą. Wsłuchiwała się w miarowy oddech dziewczyny i zasnęła w ciągu kilku minut.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki