Maestro - ebook
Maestro - ebook
Jeden z najsławniejszych chórów chłopięcych w kraju – Polskie Słowiki– był oknem na świat dla wielu młodych ludzi. Podróże na Zachód, duże pieniądze, kariera. Przywileje rozdawał on. Wojciech Krolopp. Przez pół wieku maestro podporządkował sobie urzędników, nauczycieli, artystów, rodziców i przy ich wsparciu zbudował kościół koniunkturalizmu, na którego ołtarzu złożono dzieci. Dlaczego świadomie oddawali je pedofilowi? W zamian za jaką nagrodę można poświęcić zdrowie dziecka?
Marcin Kącki w swoim dziennikarskim śledztwie opowiedział o sprawie, która wstrząsnęła Poznaniem i całą Polską. Rozmawiał z ofiarami, ich rodzinami, z władzami miasta i samym Kroloppem. Pokazał, jak samookłamywanie się, strach przed utratą pracy, zysków czy przywilejów pozwalały przez lata skrywać w tajemnicy tragedię ofiar maestra.
„W 2021 roku, gdy wznawiamy tę książkę, wiemy, że miejsce nie ma szczególnego znaczenia. Fundamentem są uniwersalne zachowania: duma, ambicja, wstyd i milczenie. Siła i przemyślność drapieżników w strojach autorytetów. To trwa i będzie się powtarzać, czy to w Polsce, czy we Francji, czy w USA. Bluszcz ambicji, dumy, wstydu i milczenia będzie rósł i oplatał – wystarczy, by pielęgnował go ogrodnik z talentem „Maestro przez wielkie M”, a za jego plecami zawsze wytrwale wspierać go będą rodzice.” Marcin Kącki
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-397-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Haruki Murakami _Podziemie. Największy zamach w Tokio_
Drauzio Varella _Więźniarki_
Paweł Smoleński _Balagan. Alfabet izraelski_ (wyd. 2 zmienione)
Jan Pelczar _Lecę. Piloci mi to powiedzieli_
Mariusz Surosz _Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów_ (wyd. 3)
Marta Wroniszewska _Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce_
Patrick Radden Keefe _Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej_ (wyd. 2)
Antonio Talia _Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii_
Lars Berge _Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo_ (wyd. 2)
Oktawia Kromer _Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes_
Jelena Kostiuczenko _Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji_ (wyd. 2)
Marek Szymaniak _Zapaść. Reportaże z mniejszych miast_
Roman Husarski _Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt
w Korei Południowej_
Paweł Smoleński _Irak. Piekło w raju_ (wyd. 3)
Ola Synowiec _Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk_ (wyd. 2 poprawione)
Marcelina Szumer-Brysz _Izmir. Miasto giaurów_
Paweł Smoleński _Izrael już nie frunie_ (wyd. 5)
Lidia Ostałowska _Cygan to Cygan_ (wyd. 3)
Jacek Hołub _Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach_
Jenny Nordberg _Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie_ (wyd. 3)
Anna Maziuk _Instynkt. O wilkach w polskich lasach_
Paweł Smoleński _Wnuki Jozuego_ (wyd. 2)
Barbara Demick _Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin_
Maciej Wasielewski, Marcin Michalski _81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych_ (wyd. 3)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń _Armenia. Karawany śmierci_
(wyd. 2 zmienione)
Barbara Demick _W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy_ (wyd. 3)
Wojciech Górecki _Planeta Kaukaz_ (wyd. 4)
Szymon Drobniak _Czarne lato. Australia płonie_
Paweł Smoleński _Oczy zasypane piaskiem_ (wyd. 2)
Tomáš Forró _Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu_
Ewa Winnicka _Angole_ (wyd. 3)
Remigiusz Ryziński _Hiacynt._ PRL _wobec homoseksualistów_
Maja Hawranek, Szymon Opryszek _Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju_ (wyd. 2)
W serii ukażą się m.in.:
Jacek Hołub _Niegrzeczne. Historie dzieci z _ADHD_, autyzmem i zespołem Aspergera_ (wyd. 2 poprawione)
Linda Polman _Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej_ (wyd. 3)WSTĘP
Wiosna 2013 roku
Były dyrektor chłopięcego chóru Polskie Słowiki, skazany za pedofilię, leży w małżeńskim łożu, w sypialni wypełnionej zapachem leków. Wygląda, jakby na chwilę odłączono go od aparatury podtrzymującej życie.
– Wciąż nie mogę siebie przekonać, by panu pomóc, skoro to przez pana umieram tu, w tych… – mówi niskim głosem, który zamienia się w nerwowy alt, gdy zadaję dokuczliwe pytania. Pije herbatę i patrzy na moją nietkniętą szklankę z wodą.
– Myśli pan, że zatrułem, żeby się zemścić za tamto?
Dziesięć lat wcześniej. M., dorosły chórzysta Wojciecha Kroloppa, czyta w lokalnej poznańskiej gazecie wypowiedź swojego dyrygenta:
„Czuję się odpowiedzialny za każdego śpiewaka, którego rodzice oddają mi pod opiekę. Pełnię wówczas funkcje »mamy i ojca«. Kiedy wracamy do Poznania, czuję ulgę, oddając wszystkich śpiewaków zdrowych swoim opiekunom”.
Ta wypowiedź to reakcja na zatrzymanie, kilka dni wcześniej, dwóch bibliotekarzy ze szkoły chóralnej podejrzanych o molestowanie młodszych kolegów.
– Ty skurwysynu! – M. klnie pod nosem. Wybiera numer „Gazety Poznańskiej”, która wydrukowała wypowiedź. Odbiera dziennikarz dyżurny i przekazuje mi słuchawkę, bo zajmowałem się wtedy reportażem śledczym i sprawami kryminalnymi.
– Bzdury tam piszecie, śpiewałem w tym chórze od lat siedemdziesiątych, wiem wszystko! To zaczęło się od dyrygenta! – M. krzyczy do słuchawki.
Gdy zjawiam się u niego jeszcze tego samego dnia, jest rozdygotany i przybity. Trochę wypił. Zapala papierosa, ręce mu się trzęsą, sączy drinka. Ma czterdzieści lat, ale wygląda młodziej. Opowiada mi o swoich przeżyciach w chórze, niektóre szczegóły zataja, ale jego historia uruchomi dziennikarskie śledztwo i przyczyni się w 2003 roku do zatrzymania dyrygenta.
M. postawi też pytania, na które odpowiedzi będę szukał przez lata, przygotowując się do pisania tej książki. Po dekadzie dopowiada resztę.
– Byłem ładnym chłopcem. Moja matka pracowała jako urzędniczka, ojciec kierował państwowym przedsiębiorstwem, mieszkaliśmy w kamienicy w centrum Poznania. Byłem drobny, więc na podwórku dzieciaki mnie lały. Kiedy ojciec kupił samochód, a był to pierwszy samochód na osiedlu, lały mnie jeszcze bardziej. W 1969 roku rodzice oddali mnie do szkoły podstawowej z chórem, w starym budynku w centrum Poznania. Oprócz normalnych lekcji mieliśmy naukę śpiewu, czytanie nut i grę na fortepianie. To była elita, po jednej klasie na rocznik, prowadził ją mistrz Jerzy Kurczewski. Wyjeżdżaliśmy z jego chórem śpiewać na Zachodzie. Ludzie pchali tam swoje dzieci drzwiami, oknami i kominem. Na egzaminie były tłumy. Czy decydował tylko głos? Nie wiem. Ale dostałem się.
Na początku to była w miarę normalna szkoła, tradycyjne przedmioty, z dodatkiem gry na fortepianie i emisji głosu. W trzeciej klasie, gdy zapadała decyzja, który z uczniów wejdzie do chóru, zaczynały się cyrki. Rodzice próbowali wszelkimi sposobami przekonać dyrekcję, a jak się dało, to i nacisnąć, by ich syn dostał szansę. Miałem dobry głos, więc byłem wśród wybrańców. Z dwudziestu trzech chłopaków w mojej klasie do chóru weszło czterech. Krolopp był wtedy asystentem dyrektora szkoły i chóru, więc pierwszym po Bogu, miał już swój gabinet, ale wciąż śpiewał z nami, w chórze, jako baryton. Podczas prób stał na samej górze i pilnował, żeby wszyscy śpiewali, żeby nikt nie kładł na nuty książki i nie czytał, zamiast słuchać nudnych pogadanek Kurczewskiego, do którego mieliśmy jednak szacunek. Krolopp budził odrazę wyglądem i interesownym charakterem.
Pierwszy wyjazd z chórem? Na letnie kolonie w Kołobrzegu, chyba w 1972 roku. Były próby, zabawa. Mnie i kilku innych chórzystów Krolopp zabrał do swojego samochodu, reszta jechała autokarem.
Siedziałem w tym samochodzie i patrzyłem na jego strasznie długie palce. Ramiona też miał długie, jak pająk. I jeszcze ten garb, który maskował, wypychając marynarkę. Do tego krostowata, brzydka twarz.
Wtedy nic się jeszcze nie działo.
Po kolonii był pierwszy wyjazdowy koncert. Autokarem. Krolopp siedział z przodu, blisko kierowcy. Zawołał mnie. Wziął na kolana.
Wszyscy to widzieli, cała starszyzna. Kurczewski też. Krolopp zaczął głaskać mnie po szyi, po plecach. Co czułem? Nie wiem. Nie pamiętam, czy zadawałem sobie pytanie, co znaczy, że mnie, dziesięciolatka, obcy mężczyzna bierze na kolana i pieści. Ale skoro wszyscy to widzieli i nie reagowali, pewnie uznałem, że to normalne.
Tylko koledzy krzyczeli: „Lizus!”. A starsi kpili: „Jest nowa ofiara!”. Nie rozumiałem, o co im chodzi.
W autokarze było dwadzieścioro, może trzydzieścioro dzieci, dorośli śpiewacy, szkolni nauczyciele śpiewu, kierowca, który jeździł z nami kilkanaście lat. Musieli widzieć ten taniec godowy wokół mnie. Nie byłem przecież pierwszy.
Spaliśmy w hotelu. Krolopp przyszedł do mnie wieczorem. Niby sprawdzić, czy śpię w majtkach pod piżamą. Potem wszedł ze mną pod prysznic. Jakby nigdy nic, jakby to wszystko było absolutnie naturalne. Ale po powrocie do domu dostałem gorączki. Rodzice zabrali mnie do lekarza. Stwierdził, że to na tle nerwowym. Czy powiedziałem rodzicom? Nie. Wstydziłem się.
Ojcu bym i tak nie powiedział. Mama? Nie chciałem jej sprawić zawodu.
Niedługo potem pierwszy wyjazd na Zachód, do Essen w RFN. Za koncert dostawałem pięć–dziesięć marek, a tych koncertów było kilkanaście. Kasę rozdzielał Krolopp. Najwięcej dostawali jego ulubieńcy. Przywiozłem magnetofon kasetowy i zostałem królem podwórka. U nas wciąż panowały szpulowce.
Chodziłem do peweksu, kupowałem sobie spodnie, słodycze. Jeszcze bardziej wkurwiałem tych z podwórka. Nasza szkoła sąsiadowała ze zwykłą podstawówką, przez ścianę. Oni też nas nie lubili. Ktoś przytomny zdecydował, że zaczynaliśmy lekcje piętnaście minut po nich, żeby się nie mijać na przerwach, nie prowokować ciuchami, nie pokazywać, że ich świat jest gorszy, biedniejszy. Też tak myślałem, mimo że moja siostra chodziła do tamtej szkoły. Ale ona nie krzyczała na mnie: „Kurczak ciota!”.
Nie wiedziałem, o co chodzi z tą „ciotą”.
Kiedy poszedłem do liceum, zrezygnowałem z chóru, choć po mutacji, którą przeszedłem, kiedy miałem mniej więcej piętnaście lat, mogłem dalej śpiewać. Matka pytała: dlaczego, przecież tam jest raj. Rzuciłem coś o wspólnych prysznicach z Wojtkiem i nie wydaje mi się, by ją to zszokowało, a z ojcem nadal o tym nie rozmawiałem. Cieszyłem się, że to koniec, że Krolopp zniknie z mojego życia. Ale nie zniknął. Przez pół roku miałem go w głowie każdej nocy.
W drugiej klasie liceum zacząłem tęsknić za śpiewaniem. A może za peweksem? Magnetofon się zepsuł, miałem też nowe potrzeby. Alkohol, ciuchy, żeby zaimponować dziewczynom. Myślałem, że jestem dojrzały, silny, że się obronię. Wróciłem.
Pierwszy wyjazd po moim powrocie, chyba do Niemiec. Widzę, jak Wojtek bierze na kolana chłopca. Tak jak mnie kiedyś. Maluch wraca po jakimś czasie, starsi wołają za nim „lizus”, tak jak kiedyś do mnie. Widzę tych samych nauczycieli, Kurczewskiego, tego samego kierowcę. Widzę tych samych urzędników, których traktowaliśmy jak piąte koło u wozu, a którym trzeba było dupy wozić, żeby sobie zrobili zakupy na Zachodzie i napili się z Kurczewskim. Nic się nie zmienia, nikt nie reaguje.
Ja też nie.
Hotel. Wojtek przychodzi w nocy do mojego pokoju. Mogę się postawić, mam siedemnaście lat, jestem silny, ale przecież chcę mieć mój pewex.
Oddaję się Kroloppowi, który rządzi kasą i wypłaca mi większe honoraria. Prostytuuję się… próbuję znaleźć inne słowo, ale nie czarujmy się, nie ma co szukać, to jest trafne, choć wtedy tak nie myślałem, przykrywała je przyjemność posiadania.
Dużo piję. Piją też inni chórzyści, bo każdy jest jakoś przetrącony. Pijemy i obgadujemy Kroloppa. Że coś trzeba zrobić z tą świnią. Milkniemy, kiedy przychodzi. Polewa. Na koniec zostaje z najbardziej pijanym.
Tylko raz się postawiliśmy, gdy zamknął się z dzieciakiem w pokoju hotelowym. Poszliśmy do niego, zaczęliśmy walić w drzwi: „Wypuść go!”. Nie otworzył. Ktoś wrzeszczał: „Zamknijcie się, pijane Polaczki!”.
Tłumaczyliśmy sobie, że i tak nic nie da się zrobić.
Byłem już pełnoletni, gdy spałem z Wojtkiem regularnie, z własnego wyboru. Obiecał, że pomoże mi się dostać na Akademię Muzyczną, płacił honoraria. W domu wybuchła awantura, chyba o studia. Krzyczałem, że chcę studiować, ale cierpię przez Kroloppa, bo od małego mnie miał. Wyrzuciłem to z siebie. Ojciec wściekły zabrał mnie do niego, ale czułem, że mi nie wierzy. Zamknął się z Wojtkiem w jego gabinecie, zostałem na zewnątrz. Ojciec wyszedł, uderzył mnie w twarz. Przy Wojtku, który powiedział ojcu, że to wszystko pomówienia. „Chciałem dobrze dla pana syna, chciałem, żeby się dostał na Akademię, a on tak się odwdzięcza!”
M. odszedł z chóru, kiedy skończył dziewiętnaście lat. Pił, ożenił się, urodził mu się syn.
Wiosna 2013.
– Niech mi pan powie… – Wojciech Krolopp, leżąc w łóżku, podnosi do góry palec – skoro molestowałem tę kanalię M., to dlaczego oddał mi potem syna?CIOTKA
Żenia, przyrodnia siostra Wojciecha Kroloppa, zgadza się porozmawiać ze mną pod warunkiem, że nie podam jej nazwiska po mężu. Wstydzi się brata, który i tak jej nie oszczędza, parkując zawsze pod jej oknem, chociaż prosiła, żeby stawał na ulicy.
Żenia nie wygląda na swoje osiemdziesiąt osiem lat. Całe życie przepracowała jako księgowa. Przyjmuje mnie w małym poznańskim mieszkaniu urządzonym wiele lat temu wedle prostego, gomułkowskiego schematu: kredens, ława, fotele. Ubrana w dżinsy i młodzieżowy sweterek, kładzie przede mną gruby album w zielonej okładce, historię namiętności swojego ojca, Ottona. Wysoki, przystojny, o uśmiechniętej twarzy z dołkami w policzkach, z zaczesanymi do góry włosami – był muzycznym samoukiem. Mówili, że w rękach grało mu wszystko. Kiedy po zakończeniu I wojny światowej Otton Tadeusz Krolopp zjawił się w Poznaniu, uczył w gimnazjum muzyki, prowadził zespół mandolinistów, miał sklep muzyczny i stroił fortepiany, a „stroił czysto i reparacje akuratnie wykonywał”, jak napisał w zaświadczeniu z 1924 roku właściciel pewnego poznańskiego warsztatu.
Poznań po wybuchu powstania wielkopolskiego w 1918 roku i odzyskaniu przez Polskę niepodległości stopniowo traci swój niemiecki charakter. Symbolem niepodległości stała się poznańska Powszechna Wystawa Krajowa, znana później jako Międzynarodowe Targi Poznańskie. Miała pokazywać rozwój technologiczny, kulturowy i polityczny kraju. Do miasta ściągają przybysze z całej Wielkopolski, ale i dalszych regionów. Poznań próbuje nadążyć za miastami Europy Zachodniej. W salach popularnego hotelu Bazar zabawy trwają do rana, a kreacje dam nie ustępują tym z Berlina i Paryża. Ale miasto pielęgnuje wciąż pruski, konserwatywny model wychowania i mieszczański etos – po latach znany reżyser Filip Bajon, poznaniak, napisze: „To miasto zasłoniętych firanek”.
Otton, który przyjechał spod Łodzi, daje tu upust swoim towarzyskim namiętnościom.
– Zapisałam ten album Wojtkowi w testamencie. Ułożyłam kolejnymi „żonami” naszego taty, żeby było mu prościej się połapać. Tu na pierwszej stronie pierwsza żona, Stefania, czyli moja mama. – Żenia pokazuje palcem na niewyraźne zdjęcie kobiety, która wygląda jak gwiazda niemego kina.
Żenia urodziła się w 1925 roku, dziesięć lat później Otton ma drugą żonę.
– Moja matka bardzo cierpiała. Jak szli ulicą, tata Otek często mówił do niej: „Patrz, tu taka jedna mieszka, wczoraj u niej byłem”. Taki był szczery. Nie wiem, jak matka to wytrzymywała. Kiedy odszedł, żyłyśmy biednie, bo ojciec nie płacił alimentów. Mama, która była hipochondryczką, kazała mi chodzić do niego i jego drugiej żony. Mówiła, że muszę mieć kontakt z ojcem, bo jak sama zostanę na świecie, to będę miała przynajmniej gdzie mieszkać. Odwiedzałam więc małego Zygmusia, a po wojnie Wojtusia. O, to jest ich mama.
Druga żona Ottona to Halina Kamińska. Po I wojnie przyjechała do Poznania z Berlina wraz z ojcem, urzędnikiem bankowym, matką i młodszą siostrą Janiną. Jej ojciec, jak głosi rodzinna legenda, odebrał w Niemczech wysoką odprawę emerytalną, za którą zbudował w Poznaniu, przy ulicy Ostrobramskiej, przestronny dom.
Halina kończy edukację na szkole średniej, pracuje jako sekretarka. Ottona spotyka w latach trzydziestych, zamieszkują w nowym domu. Nie wiemy, czy panu Kamińskiemu podobał się bliski mezaliansowi związek jego córki z muzykantem. Halina ubiera się w lisy, futra ze źrebaków, wysokie buty wciąga na zgrabne nogi, jak pamięta jej syn, z pomocą długich haków. W 1937 roku rodzi Ottonowi pierworodnego syna, Zygmunta.
W czasie okupacji Otton Tadeusz, by się przypodobać nowej władzy, przedstawia się już tylko jako Otton. Podpisuje volkslistę, dzięki czemu może prowadzić sklep z instrumentami muzycznymi. Rodowici Polacy zostali w tym czasie wykluczeni z handlu i posad w administracji.
W lutym 1945 roku Niemcy wycofują się z Poznania, w kwietniu na świat przychodzi Wojciech Krolopp, a Otton znowu staje się Tadeuszem Ottonem. Jego synowi z powojennych lat zostały wyblakłe wspomnienia, woli więc opierać się na rodzinnych opowieściach. Słyszał, że ojciec był towarzyski, dowcipny, a gdy przychodzili znajomi, grywał na mandolinie lub wyjmował tajemniczą walizkę pełną rekwizytów do pokazywania sztuczek magicznych. Zwykle jednak szybko nudził się towarzystwem, a wtedy chował karafkę z alkoholem, otwierał okno i krzyczał: „Wietrzę!”. To był sygnał dla gości: trzeba się zbierać. Matka? Znów tylko migawki: bierze go na kolana, uśmiecha się, głaszcze po głowie.
Te wspomnienia są nieruchome i martwe jak zdjęcia, które uwielbiał robić Otton. Ustawiał rodzinę i znajomych w na pozór spontanicznych sytuacjach, jakby chciał udowodnić, że ma udane życie rodzinne.
Zdjęcie. Wigilia 1950 roku. Mały Wojtek w marynarskim mundurku trzyma w rękach bębenek. Ojciec z poważną miną, przy fortepianie. Mama, kobieta o surowej urodzie, z wąskimi ustami, stoi obok.
Zdjęcie. Mały Wojtek w łódce macha chusteczką, niby komuś odpływającemu w dal, a Zygmunt patrzy w tę dal, niby za tym, komu macha brat.
Rodzinna atmosfera kończy się po zrobieniu zdjęcia. Otton robi awantury o byle co. Szuka pretekstu, by trzasnąć drzwiami, wychodzi, a matka szepcze:
– Znów poszedł do jakiejś małpy.
Codziennie o poranku, przez godzinę, gdy mąż wychodzi do pracy w szkole, ona klęka przed obrazkiem sióstr wizytek z napisem „Arcybractwo Straży Honorowej” i rysunkiem przebitego serca. Odmawia wydrukowaną na nim modlitwę:
„O najmiłosierniejszy Jezu, pałający gorącą miłością dla dusz, błagam Cię przez konanie Najświętszego Serca Twego i przez Boleści Matki Twej Niepokalanej obmyj we Krwi Twojej wszystkich grzeszników całego świata, a przede wszystkim tę duszę, Ottona Kroloppa, dla której zbawienia tę Godzinę Miłosierdzia odprawiam. Zanurz nas wszystkich, o Jezu, w przepaści miłosierdzia Twego. Amen”.
Po wojnie na skutek wywłaszczenia Kroloppowie stracili dom wybudowany przez dziadka Kamińskiego. Mieszkają w pokoju kwaterunkowym. W drugim pewien motorniczy z siedemnastoletnią córką, Ireną. Mimo modlitw żony dusza Ottona nie pozostaje obojętna na jej urodę. Otton nie może znaleźć w Poznaniu pracy, traktowany jest jak zdrajca, podobnie jak inni, którzy podczas wojny podpisali volkslistę. W 1951 roku zabiera rodzinę i jedzie do Szczecina. Czeka tam na niego posada organisty i kierownika chóru w zborze ewangelickim. Zamieszkują w kościelnej przybudówce z dwoma pokojami i kuchnią. Kilka ulic dalej, w wynajętym mieszkaniu, mieszka zabrana przez Ottona z Poznania zakochana w nim córka współlokatora, młodziutka Irena.
Halina i jej dwaj synowie wiedzą o obecności kochanki. Wciąż jednak pozują do rodzinnych zdjęć. Czasem tylko Halina szepcze po obiedzie:
– Znów poszedł do tej małpy.
Zdjęcie. Halina na leżaku przed domem. Źle wygląda. Ojciec stoi obok. Udaje, że czyta. Przy leżaku naburmuszony Zygmunt. Wyraźnie nie podoba mu się rola rekwizytu na fotografii. Gdzie jest Wojciech?
– O, to ten z odstającymi uszami. – Żenia pokazuje pyzatego malca. – Na rowerku jego brat Zygmuś, a ta blondynka to ja. A to Wojtuś u komunii świętej. Ustawiony, jak tata kazał.
Wiosną 1955 roku Halina wyczuwa guz w piersi, po kilku tygodniach już nie wstaje z łóżka. Pisze listy do siostry Janiny, do Poznania. Skarży się na zastrzyki, promieniujący do ramion ból, utratę apetytu. „Nie byłam dziś nawet w kościele, nie mogę długo siedzieć na jednym miejscu, całe szczęście, że nie muszę leżeć w szpitalu, tyle tam nieszczęścia na każdym kroku. PS. Wojtuś bawi się na wesołym miasteczku. Przesyłam jego oceny: zachowanie, geografia, biologia, śpiew – 5; wf., rysunki, prace ręczne – 4; historia, polski, matematyka – 3”.
Pół roku później nie ma już siły pisać. Z Poznania, wezwana telegramem, przyjeżdża Janina, czuwa przy łóżku siostry. Kiedy wychodzi z pokoju, w którym leżą zwłoki, daje Wojtkowi pierścionek – zsunął się z palca jego matki. Będzie go nosił całe życie, a data śmierci matki, którą ledwie pamięta, przetrwa w kodach PIN do jego kart bankowych i telefonów.
Nigdy nie wybaczył ojcu, bo „przecież gdyby ją kochał i pieścił, wyczułby ten mały guz na piersi”.
– A to już żona trzecia. – Żenia pokazuje mi niezbyt urodziwą szatynkę. – To Irena, córka motorniczego, ta, co ją ojciec zabrał do Szczecina. Zrobił jej dziecko, zanim jeszcze zmarła druga. To młodsza, przyrodnia siostra Wojtka, która mieszka na Pomorzu. A na końcu albumu jest jeszcze żona czwarta, Emilia. Z nią dzieci już nie było, bo jak się żenił, miał siedemdziesiąt pięć lat. Rok później umarł. Dużo tych żon? Dlatego je ponumerowałam, żeby Wojtuś miał wszystko ładnie uporządkowane.
Od momentu gdy Janina Kamińska wyszła z pokoju, w którym chwilę wcześniej umarła jej siostra, nie odezwała się już nigdy do szwagra. Wróciła do Poznania, ale wcześniej przekazała ostatnią wolę Haliny jej starszemu synowi. Na jej wypełnienie czekała zaledwie kilka tygodni.
Była przeciwieństwem wysokiej, zgrabnej siostry – niska, korpulentna, milcząca. Ale wykształcona. Skończyła Luisenschule, liceum dla dziewcząt ufundowane przez księżną Luizę Radziwiłłową. „Uczennice, od elementarnych począwszy nauk, mają nabyć wiadomości i zręczności, jakie zwykle do przedmiotów w publicznych szkołach dawanych należą. Wykształcenie ich takie być powinno, jakie się po panience piętnastoletniey do stanów oświeceńszych należącey spodziewać wypada” – wyjaśniała stara instrukcja napisana dla szkoły w połowie XIX wieku.
Potem Janina wstępuje na uniwersytet w Poznaniu. Kończy geografię i geologię, zostaje nauczycielką w swojej dawnej szkole dla dziewcząt. W czerwcu 1939 dostaje klucze, by doglądać jej podczas ostatnich wakacji.
W czasie wojny Janina razem z Ottonem trafia do więzienia. Chciała przesłać paczkę z pieniędzmi do Generalnej Guberni. Polacy nie mieli do tego prawa, więc podpisała przesyłkę nazwiskiem szwagra, volksdeutscha, licząc, że przejdzie kontrolę. Ale Niemcy znaleźli pieniądze, zatrzymali obydwoje i skazali na kilkanaście miesięcy odsiadki.
Po wojnie Janina przedziera się przez poznańskie gruzowiska z powierzonymi jej w 1939 roku kluczami. Ale zamiast budynku szkoły widzi górę kamieni. Organizuje nowe liceum, Dąbrówkę, i zostaje jego dyrektorką. Pierwszego września 1945 roku wysłuchuje długiego apelu poległych uczennic i nauczycielek.
Zofia Kucharczak była jedną z ulubienic Janiny.
– Uczennice ją kochały, bo były dla niej ważniejsze niż nauczyciele. Dużo wymagała, ale była sprawiedliwa. Surowa, ale spokojna. Nie uznawała systemu kar i nagród. Porządek zaprowadzała swoją obecnością, autorytetem przedwojennej, surowej nauczycielki. Szłam kiedyś szkolnym korytarzem, trzymając rękę w kieszeni fartucha. W trakcie rozmowy, patrząc mi w oczy, wyjęła mi lekko tę rękę i opuściła w dół, bez słowa, bez emocji, których nigdy nie okazywała.
Na korytarzu Dąbrówki wisi zdjęcie z końca lat czterdziestych. Kamińska ma falę krótkich włosów, ułożonych po męsku, na bok, smutne oczy i wąskie, zacięte usta przejechane szminką, ale tak delikatnie, że równie dobrze może to być retusz lub złudzenie. Na innych widać kontrast między roześmianymi buziami uczennic a jej posępną twarzą. Jakby przechodziła przed obiektywem, wracając z pogrzebu, w drodze na następny.
Barbara Dropińska, osiemdziesięciolatka, miała wtedy ciotkę, która również była nauczycielką w Dąbrówce. Spotykały się z Kamińską w jej mieszkaniu, zamykały w pokoju i szeptały, jak uratować jakąś uczennicę, której rodzina miała kłopoty z UB.
W 1946 roku Kamińska związuje się z III Zakonem Dominikańskim w Poznaniu. Zostaje „skrytką”, laicką zakonnicą. III Zakon to „wspólnota świeckich, którzy pozostając w świecie, pragną żyć radami ewangelicznymi w duchu dominikańskim, czyli głosząc Ewangelię wszędzie, wszystkim i na wszelkie sposoby”. Ze wspomnień spisanych przez Janinę niepewnym charakterem pisma na półtorej strony maszynopisu wynika, że o jej ślubach wie tylko wąski krąg najbliższych przyjaciółek.
„Profesja odbywa się w tajemnicy – pisze – nie mogę się ujawnić, będąc równocześnie urzędnikiem, dyrektorką Dąbrówki”.
Małgorzata – to jej zakonne imię. Pod ubraniem nosi szkaplerz – medalik z Chrystusem i Matką Boską. Nie szykuje sabotażu przeciw PRL-owi, spotyka się tylko z księżmi, pomaga prześladowanym w stalinizmie, jeździ po Polsce z wykładami historii w wersji zakazanej przez cenzurę. Świeccy zakonnicy miewają w zwyczaju składać śluby czystości, ale w krótkich zapiskach Kamińska o tym nie wspomina. Nigdy jednak nie związała się z mężczyzną. Jedyni, których wspomina w swoich lakonicznych wspomnieniach, to zakonnicy, święty Dominik i Chrystus.
W 1948 zostaje wyrzucona z posady dyrektorki Dąbrówki, bo odmawia wstąpienia do PZPR. Zostaje nauczycielką geografii i astronomii w liceum dla chłopców im. Marcina Kasprzaka w Poznaniu.
W październiku 1955 roku mieszka w małym, wynajmowanym pokoju z aneksem kuchennym i ubikacją na półpiętrze. Pewnego jesiennego wieczoru czeka w nim, by wypełnić obietnicę daną umierającej siostrze. Rozlega się pukanie. W drzwiach staje Zygmunt Krolopp. W ręku trzyma małą walizkę. W drugiej ściska dłoń dziesięcioletniego brata, Wojtka. Zostawia go i wraca do ojca.
Taka była wola Haliny Krolopp: syna ma wychować siostra.
Wojtek jej nie lubi. Ciotka mało mówi, nie uśmiecha się, nie gładzi go po włosach. Opowiada mi, że nosiła fartuch, jak niania Michasia, i pachniała starością. Po kilku dniach młody ucieka do Szczecina, ale nim ojciec zobaczy, że wrócił, przechwytuje go brat. Odwozi do ciotki.
Martwe wspomnienie Kroloppa z jej mieszkania: obrazki świętych, Matka Boska z łezką, duży stół, długa półka na książki z przywiązaną firaną, za którą stoi jego łóżko, a obok tapczan, na którym śpi ciotka.
Wspomnienie żywe: koleżanki ciotki, starsze panie, albo uczennice, siedzi między nimi i odrabia lekcje. Przychodzą też mężczyźni, przynoszą dokumenty, które ciotka tłumaczy z niemieckiego, angielskiego, francuskiego. Albo pisze im piękne kazania, bo to wyłącznie księża.
– Mówiłyśmy sobie, że to nie jest towarzystwo dla Wojtka – wspomina Zofia Kucharczak, która była częstym gościem w mieszkaniu Janiny.
Zachodziła tam również Krystyna Dembecka, dawna uczennica ciotki. Pod koniec 1956 pracowała w poradni zdrowia psychicznego. Pewnego dnia w drzwiach jej gabinetu pojawiła się Janina Kamińska z małym Wojtkiem. Objawy: ataki histerii, nocne moczenia, koszmary, dwóje na półrocze. A to dopiero czwarta klasa podstawówki.
– Zbadałam go – mówi mi Dembecka, która ma blisko dziewięćdziesiąt lat, gdy z nią rozmawiam. – Był kłębkiem nerwów, uciekał z domu. Przeżywał śmierć matki, swawole ojca, który zaraz po pogrzebie był już z inną kobietą. Nie miał też dobrych relacji ze starszym o osiem lat bratem.
Kamińska, choć była dobrym pedagogiem, pracowała wyłącznie z dziewczętami.
Zdaniem Dembeckiej nie posiadała predyspozycji ani kompetencji, żeby matkować małemu chłopcu. Miała pięćdziesiąt trzy lata, gdy nieoczekiwanie spadła na nią nowa rola. Była jednak zbyt silnie związana z siostrą, żeby odmówić.
Janina Kamińska na zlecenie Dembeckiej wiezie Wojtka do dworku w Mościszkach, pod Poznaniem, który przerobiono na szpital psychiatryczny dla małych dzieci.
Wyblakłe wspomnienie Kroloppa: ciotka odjeżdża, wokół dużo dzieci, jezioro, łódka, przymusowy prysznic, szarpanina przy rozbieraniu, porwane majtki, pod prysznicem duży penis starszego chłopaka, choć dorosły Krolopp nie pamięta, czy to wspomnienie jest efektem molestowania, czy tylko anatomicznym odkryciem.
Dyrekcja szpitala w Kościanie, któremu podlegał zlikwidowany dawno temu oddział w Mościszkach, informuje mnie, że karta lekarska Wojciecha Kroloppa została zniszczona po obowiązkowym okresie archiwizowania. Zachował się tylko wpis, że został przyjęty w styczniu 1957 z rozpoznaniem „zaburzeń nerwicowych”, a wypisany dzień po swoich dwunastych urodzinach. W szpitalu spędził więc trzy miesiące.
Dembecka nie pamięta, w jakim stanie wrócił stamtąd mały Wojtek. Ale jeszcze bardziej męczy ją myśl o kolejnym jej pomyśle, który miał pomóc małemu wyjść z sierocej traumy.
– Z badań wyszło, że jest uzdolniony muzycznie, pewnie po ojcu. Zaleciłam Jance, żeby zaprowadziła go do dyrygenta, męża mojej drużynowej. Muzyka miała go uleczyć.
Stare zdjęcie z lat pięćdziesiątych: Jerzy Kurczewski jest niskim, drobniutkim szatynem z przedziałkiem na środku głowy. Na nosie rogowe oprawki okularów. Poprawia je, jak pamięta Krolopp, śmiesznym tikiem, marszcząc nos. Nie dba o ubiór. Przez szparę w krzywych zębach dyrygent wypuszcza dym z papierosa – leci w górę jak z lokomotywy.
– Siostrzeniec ma chyba muzyczny talent – mówi ciotka Kamińska, gdy staje z małym Wojtkiem w drzwiach gabinetu w domu kultury w Poznaniu. Kurczewski prowadzi tam chór chłopięcy.
Mały Wojtek widzi uśmiechniętego, sympatycznego pana, który każe mu zaśpiewać gamę.
– Nada się – mówi dyrygent i nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo to dziecko wpłynie na jego życie.
Jerzy Kurczewski urodził się w 1924 roku, w rodzinie malarza pokojowego, bez tradycji muzycznych. Talent odkrywa u niego wujek, z którym śpiewał w czasie rodzinnych uroczystości. Przed II wojną światową Jerzy chce wstąpić do słynnego wówczas w Poznaniu chłopięcego chóru księdza Wacława Gieburowskiego działającego przy poznańskiej katedrze. Rezygnuje, bo – jak pisze w lakonicznych wspomnieniach – usłyszał, że „ksiądz był nerwus i walił po gębie”.
Nudzi się w szkole na lekcjach muzyki. Każą mu śpiewać proste melodie, a on jest w stanie opanować złożone kompozycje. Podczas wojny, jako nastolatek, mieszka z rodzicami w piwnicy. Choć to izba dla krasnali, wymusza, by umieścili tam pianino, na którym uczył się grać jeszcze przed wojną z wujkiem. Występuje w konspiracyjnej grupie muzyczno-teatralnej Flimoni, która po domach gra _Wesele_ Wyspiańskiego.
Po wojnie prowadzi drużynę harcerską, zakłada przy niej chór Miniaturka. W repertuarze pieśni: _Z liścia chałupkę miała_, _Hej, te nase góry_, które gromadził podczas podróży po Polsce.
Wstępuje do PZPR. Staje się nadwornym dyrygentem nowej władzy. Jego chór występuje po PGR-ach, daje koncerty dla przodowników nauki, w święto Urzędu Bezpieczeństwa. W repertuarze zmiany. Do utworów ludowych dochodzą pieśni radzieckich pionierów.
W 1949 roku odnosi wielki sukces: zdobywa z zespołem wysokie miejsce podczas międzynarodowego festiwalu muzyki chóralnej na Węgrzech, piszą o tym poznańskie gazety, Kurczewski staje się rozpoznawalny. Siedzibę dla chóru dostaje w jednym z poznańskich domów kultury. W 1955 Kurczewski i jego chór występują w warszawskiej Hali Mirowskiej dla samego Bolesława Bieruta. Śpiewają podczas otwarcia Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki. Przyjmują nazwę: Poznański Chór Chłopięcy.
Kurczewski mieszka w przestronnym mieszkaniu z żoną Danutą, swoją matką oraz kilkuletnią córką Aliną.
On – mały, jak naparsteczek, wesoły, zwierzęco ruchliwy.
Ona – wyższa, przy kości, mniej towarzyska, potykająca się o meble z powodu poważnej wady wzroku.
Krystyna Dembecka, psycholog, która zaleciła muzyczną terapię małego Wojtka, była po wojnie harcerką w drużynie prowadzonej przez żonę Kurczewskiego.
– To nie było chyba dobrane małżeństwo, nie widziałam tam miłości, wzajemnego szacunku. Kurczewski był wykształcony, po muzykologii, dyrygenturze, a ona z powodu wady wzroku naukę skończyła na szkole średniej. Ta ślepota odebrała jej też wolę walki o męża, który był pod silnym wpływem władczej matki. Ojciec Kurczewskiego? Nie liczył się. Jak to się mówi, miał problemy alkoholowe.
Ryszard Danecki, poznański poeta i przyjaciel Kurczewskiego, a także jego chórzysta, sądzi, że było to małżeństwo zawarte pod naciskiem matki Kurczewskiego.
– Chciała oszczędzić synowi trudów kawalerskiego życia. To była dobra kobieta, ale nadopiekuńcza. Mówiliśmy na nią „Ciocia”. Traktowała Jurka jak małego chłopca. Pilnowała go, bo, nie ma co ukrywać, tak jak ojciec miał skłonność do alkoholu.
Krolopp wszedł w ten dom jak we własny. Stał się wybrankiem i ulubieńcem dyrygenta, który otoczył go ojcowską troską. Ciotka nie była w stanie się zdobyć, żeby wziąć małego na kolana, a z kolan Kurczewskiego niemal nie schodził. Po każdej próbie chóru, trzy razy w tygodniu, pędził do mieszkania dyrygenta, kładł się obok i wraz z nim drzemał. Zaakceptowała go również żona Kurczewskiego. Krolopp jadł u nich obiady, jeździł samochodem dyrygenta na występy chóru, gdy reszta zespołu turlała się w autobusie. Kurczewski właściwie małego Wojtka usynowił.LEPSZY ŚWIAT
Kurczewskiemu nie wystarczała rola dyrygenta. Po latach w rozmowie z własną córką, dziennikarką radiową, powie:
– Dyrygent to człowiek, który musi wiedzieć więcej, mieć swoją wizję, do której musi przekonać innych, a do tego powinien być pedagogiem.
To idea, która przyświecała mu równie mocno, co muzyka. Chciał być wychowawcą, busolą etyczną i estetyczną dla młodych.
– Wyznaję zasadę, że z jednej strony konieczna jest dyscyplina, z drugiej ogromna życzliwość w stosunku do młodych ludzi. Ich trzeba ukształtować nie tylko muzycznie, lecz także wychowawczo. Bardzo pomogły mi tutaj metody harcerskie. Ważna była atmosfera pracy, opierająca się na więzi pomiędzy nimi a mną. Starałem się, aby patrzyli szeroko na życie i potrafili dostrzegać piękno.
W 1957 roku Kurczewski i jego hołubiony przez władze chór dostają zezwolenie na założenie szkoły podstawowej o profilu chóralnym. Ma kształcić śpiewaków od siódmego roku życia i bardzo szybko staje się jedną z najbardziej elitarnych w Poznaniu. Ale uczą się w niej chłopcy z różnych warstw społecznych – kluczowym warunkiem przyjęcia jest dobry głos.
Malcy w mundurkach i berecikach z lirą – symbolem szkoły – byli edukacyjną awangardą, bo Kurczewski łączył w programie idee harcerstwa i ducha socjalistycznej, kolektywnej współpracy, o którym czytał w _Poemacie pedagogicznym_ Makarenki. To opowieść o wychowawcy w bolszewickiej Rosji opiekującym się trudną młodzieżą z więzień i poprawczaków, którą zaraża marzeniami o lepszym niż kryminał świecie. To trend pedagogiczny oparty na socjalizmie, duchu ateistycznym, który budował więzi zespołowe, a nie indywidualności. Po wojnie inspirował wielu polskich intelektualistów-pedagogów, również Jacka Kuronia.
Kurczewski nie był indoktrynerem, nie uprawiał w szkole komunistycznej propagandy, kluczowa była sztuka. Podczas wyjazdów na letnie i zimowe kolonie, które organizował na koszt szkoły, sadzał chłopaków w kółko, czytał im _Quo vadis_, opowiadał o swoich ekspedycjach w poszukiwaniu „prawdziwej” sztuki ludowej. Marzenie o lepszym świecie, dosłownie, spełniło się w 1967 roku, ale inaczej, niż Kurczewski sobie zamierzył. Chór wyjechał wtedy po raz pierwszy na Zachód, a właściwie na północ, do Szwecji. Chłopcy i dorośli odebrali honoraria w walucie i rzucili się na sklepy, kupując luksusowe z punktu widzenia mieszkańca PRL-u towary: alkohole, modne ubrania i pięknie wydane pisemka pornograficzne.
Aleksander Radzewski, śpiewak chóru z lat sześćdziesiątych, wspomina, że przywozili matkom i żonom sweterki, jakich w Polsce nikt nie widział.
W tym samym roku lokalna prasa poznańska donosiła: „Kilkunastu milicjantów musiało interweniować na Starym Rynku, by przywrócić ład wśród setek klientów, którzy atakowali sklep Chełmka. Chodziło o nabycie ładnych, wygodnych i zarazem tanich galanterek damskich. Napór był tak wielki, że wybito okno wystawowe, a ci, którzy mieli szczęście obuwie nabyć, nie mogli wydostać się ze sklepu”.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._