Maestro - ebook
Maestro - ebook
Znany pisarz prowadzi telelinię wsparcia dla osób mających myśli samobójcze. Dzięki niej dowiaduje się o mrocznym wydarzeniu z przeszłości pewnego człowieka. Tyle że ten człowiek był bohaterem jednej z jego książek…
Czy zbrodnie opisywane na kartach powieści wydarzyły się naprawdę? Którędy przebiega granica między umysłem autora, mordercy oraz czytelnika? Wreszcie, co ma z tym wspólnego wykwintna kolacja zjedzona przy zgaszonym świetle (i to, co na niej serwowano)?
Wielka miłość do tanatopraktorki, luksusowe potrawy i wspólna zbrodnia zaprowadzą was prosto w odmęty morderczego szaleństwa.
Przełamcie wszelkie tabu. Po tej lekturze już nigdy nie będziecie tacy sami. Lepiej zasiądźcie do niej na czczo i z zapasem środków uspokajających.
TYLKO DLA DOROSŁYCH
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-731-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kuba Rozpruwacz (jak mówią)
– Chcę się zabić.
Szlag by to. Założenie linii alarmowej dla planujących samobójstwo wydawało się ciekawym pomysłem.
Kiedyś.
Od tego czasu z milion razy usłyszałem to samo. Chcę się zabić. Wieszam się. Zaraz umrę. Podcięłam sobie żyły. Zdycham. Odchodzę. Żegnam. Baj-baj.
Baj-niech-to-szlag-baj.
Wysłuchaj mnie, zwróć na mnie uwagę, pogadaj ze mną.
Jestem za gruba, jestem za brzydki, jesteśmy za biedni.
Jestem, jestem, jestem.
Mam pecha. Mam za mało forsy. Mam wielkie ego i tycie libido. Mam jąderka jak orzechy laskowe. Mam plastikowe piersi. Mam zagięty pod kątem siedmiu i pół stopnia płatek lewego ucha i co gorsze, niesymetryczną prawą wargę sromową.
Mam dość.
A gdzie, do cholery, twój mózg, honor czy choćby zwykła wyrozumiałość dla tych, którym narobisz bigosu? Myślisz, że ksiądz nie ma kolejki, a cmentarze to Ziemia Ognista, Ziemia Bez Końca?
Myślisz, że masz tak źle, podczas gdy ci, którzy naprawdę nie mają części mózgu, ci biedacy po operacjach, wypadkach i innych naturalnych katastrofach, chcieliby być na twoim pieprzonym miejscu. Wstydź się.
Wiem, wiem, wiem… Jesteś z urodzenia demokratą. Trybikiem w maszynie, który jest zawsze równy i równoważony przez leżącego w rynsztoku degenerata unurzanego we własnym kale. To twój brat bliźniak. Podetrzyj mu tyłek, bo tego przecież wymagają prawa człowieka. Wsadź mu rękę w gacie i sprawdź, czy jego ostatni posiłek był bogaty w błonnik. Zrób to, a twój brat bliźniak powie, żebyś się od niego odwalił. Na pożegnanie cmoknij go w półdupek. Koniecznie lewy. A dopiero potem, tylko dla równowagi, w prawy.
Zamiast tego moglibyśmy wspólnie rozpierniczyć ten świat. Viribus unitis.
Twoje fikcyjne półkule mózgowe już dawno przegłosowały naturalny instynkt przetrwania. Wpojono ci, że jesteś funkcjonującym społecznym indywiduum. Indywidualnym kolektywem. Nie złamiesz zasad, jeżeli po prostu spróbujesz zwrócić na siebie uwagę. W ten sposób tworzy się dziś prezydentów, marszałków i premierów. Tak samo jak gwiazdy czarnego, srebrnego i czerwonego ekranu. Jak boginie i bogów kolorowych okładek. Jak plejady internetu.
Gdyby liczyła się krew, nikt nie wypruwałby sobie żył.
Przynajmniej nie po to, by zaraz zdechnąć.
Śmierć to kwestia perspektywy.
Natomiast założenie telelinii dla samobójców to prawie samobójstwo. Nikt już nie chce umierać z miłości. Nikt nie chce zabić się po porażce, po potwarzy ani po tym, jak zawiódł przyjaciół. Nikt nie ma do opowiedzenia wzruszającej historii.
Dla osób trzecich śmierć to kolejna nakładka na zdjęcie w portalu społecznościowym. W żałobnych kolorach i koniecznie z kotylionem.
Śmierć to emotikon z ustami wygiętymi w kształcie litery „C”. Ewentualnie literą „X” zamiast oczu.
Ja i ty zabijaliśmy już tak wiele razy.
– Telelinia „Żyj i daj żyć”. Proszę powtórzyć.
– Powiedziałem, że chcę się zabić.
– Lubisz sushi? Czy wolisz kacze płody w jajku na miękko?
– Słucham?
– Strzelam, że rozsmakowałbyś się w bawolich jądrach.
„Strzelam” to w tej sytuacji złe słowo. Przeczytasz o tym gdzieś w połowie podręcznika dla negocjatorów teoretyków.
– Czy pan zwariowałeś? Co za idiotyzmy gadasz, kiedy ja chcę się zabić?!
No tak. Mogłem się tego spodziewać. Oto kolejny przykład myślenia życzeniowego. Sprzężenie zwrotne uderza we mnie od tych czubów rykoszetem. Obryzguje mi buty.
– A więc nigdy nie jadłeś kaczych płodów? Szkoda. Pewnie gęba ci się śmieje do smartfona, pewnie wierzysz w pieniądze i kochasz używki. Do tego zapewne w dupie masz własnych przodków. I na koniec jeszcze chcesz umrzeć. A co to, do diabła, koncert życzeń? Liczyłeś, że zastąpię ci konfesjonał? Pięć zdrowasiek, ofiara na wspominki tych, co umarli z własnej ręki, i won. Rozumiesz? Won.
– Nie mam w dupie przodków.
To akurat ciekawe. Dziś mało kto łapie się na ten tekst.
– Więc co masz z nimi wspólnego?
– Hę?
– Jesteś kanibalem czy troglodytą?
– Hę?
– Zabij się. Głosowałeś w ostatnich wyborach? Zobacz, coś zrobił. Zabij się. Martwisz się globalnym ociepleniem? Zabij się. Chcesz kogoś uratować i oddać organy? Zabij się. Daj mi tylko swój cholerny adres, weź żyletkę, sznur albo tabletki i się zabij. Halo? Jesteś tam?
Tnij, łykaj, skacz!
Jesteś zerem.
Zabij się.
A jeśli chcesz, jeśli naprawdę chcesz, zabij wcześniej kogoś innego. Weź cholerną kartkę i zamorduj kogo tylko marzysz. Albo czytaj dalej.
Tylko broń Panie Boże nie zabijaj byle kogo. O tym porozmawiamy za chwilę.
Skoro już tu dotarłeś, skoro wciągnęła cię lektura – nie musisz się przed nikim tłumaczyć. Jesteś dorosłym człowiekiem. A jeśli nie, to dość cwanym, że zdobyłeś tę książkę. Czytaj dalej, wymienimy się na chwilę ciałami. W końcu lubisz mordować. Robiłeś to ze mną nie jeden raz, zgadza się?
Wbij zęby w mózg zakażony kuru.
Przeżuj lepką, jeszcze ciepłą pulpę.
Przełknij ją i obliż ze smakiem usta.
Nie ma w tym żadnej perwersji, nie musisz przepraszać. Wstydzić się też nie. W końcu tkwisz w świecie, który formalnie to ja stworzyłem. Ale on należy do ciebie jeszcze bardziej niż do mnie.
– Jesteś tam, prawda?NASZE RENDEZ-VOUS
„Nie ma – ciągnął – niczego zasadniczo dobrego ani zasadniczo złego; wszystko zależy tylko od naszych obyczajów, opinii i przesądów, to pewne; jeśli tak założymy, jest w najwyższym stopniu możliwe, że rzecz sama w sobie całkiem obojętna okaże się jednak nikczemna w twoich oczach, a bardzo rozkoszna w moich. Ale jeśli mnie się podoba, niezależnie od trudności, jakie sprawia wyznaczenie jej właściwego miejsca, jeśli nie bawi, to czyż nie byłbym głupcem, pozbawiając się jej tylko dlatego, że ty ją potępiasz?”
Markiz de Sade,
120 dni Sodomy, czyli szkoła libertynizmu
Majstrowanie przy zamku drzwi antywłamaniowych to ciężka sprawa. Znacznie łatwiej otworzyć je w inny sposób. Tylko jaki?
No, jakiś przecież się znajdzie.
Stoisz przy mnie ramię w ramię i wiem, że się zgadzasz. Myślisz tak samo. Przeciągasz dłonią po solidnym metalu, kręcisz głową, a na koniec wzdychasz.
– Nie wyważymy ich.
Wiem. Do cholery, wiem.
Dlatego musimy wymyślić coś innego.
Gdybyśmy byli na Bliskim Wschodzie, wystarczyłoby powiedzieć „Sezamie, otwórz się”, ale tu, w Europie Środkowej, to nie przejdzie. Tu tylko jeden pół bóg, pół człowiek potrafił odrzucić wielotomowy głaz sprzed wejścia do groty.
Nikt inny nie ma takich zdolności.
Poza tym gdyby samego Chrystusa zamknąć w jaskini zapieczętowanej drzwiami przeciwpożarowo-antywłamaniowymi, do tego wyróżnionymi w konkursie konsumentów „Zamknij się 2024”, nawet On miałby nieco problemów z ich wyważeniem.
My natomiast jesteśmy bezradni.
Przytykasz język i liżesz framugę. Przełykasz jej metaliczny posmak. Odkasłujesz, bo na listwie zebrał się już kurz lat i smród korytarza, a do tego odbiły się tłuste ślady dłoni listonosza. Czujesz piasek, sól, ale nie rdzę.
– Język jest na tyle unerwiony, że jesteśmy w stanie wyczuć mikrouszkodzenia.
Aha.
Tyle że nic nam po tym.
Przesuwam się, przygładzam włosy i naciskam dzwonek. Tylko raz, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Przyklejam uśmiech do twarzy. Miałeś pojęcie, że uśmiech to najprostszy sposób na przełamanie lodów? Znam parę trików.
Gdy ktoś gapi ci się prosto w oczy, wbij wzrok w jego buty. Idę o zakład, że zaraz się zmiesza.
Zamek szczęka, zasuwa zgrzyta, klamka klika.
Rzucam okiem, czy drzwi nie dekoruje stalowy łańcuch. Ale nie. Dziś ludzie zakładają antywłamaniowe kolosy o wadze stu kilogramów, lecz olewają łańcuchy.
To poważny błąd.
Z całej siły nacierasz na metalową płytę. Pali cię bark, ale gość, który jest przecież gospodarzem, leży na podłodze. Wbija w nas otumanione spojrzenie.
Zrób to! Przecież już załapałeś się na współudział.
Zrób to! Zrób to! No, dalej!
Zrób z nim, co tylko zamarzysz.
Nachylasz się nad biedakiem i z całej siły wymierzasz mu cios prosto w żołądek. Brawo! Z ust grubasa zamiast krwi tryska treść żołądkowa. Nieprzetrawione kawałki quiche lorraine oraz gâteau au chocolat. Gorzka czekolada miesza się z żółcią i kawałkami boczku oraz tartego sera. Niejeden gnój marzyłby o takim ostatnim posiłku.
Ocierasz z odrazą twarz. Eksplozja smaków obryzgała ci prawy policzek i usta. Ochłap szynki przykleił ci się do wargi. Obok zwisa strzęp rozpuszczonego gruyère.
Czujesz to?
Czujesz ciepło kwaśnego oddechu swojej pierwszej prawdziwej ofiary?
Jeśli masz ochotę, obliż się. Szkoda, żeby te frykasy zupełnie się zmarnowały. Musisz mieć siłę, aby poczuć, że teraz naprawdę żyjesz. Przecież wreszcie udało się nam wyrwać z letargu.
Współudział łączy mocniej niż braterstwo krwi zapoczątkowane tępym indiańskim nożem. Czerwonoskórzy snuli smętne opowieści przy fajce pokoju.
My mamy siebie. I swoje smętne opowieści.
Jeżeli przestaniesz czytać, oboje na chwilę umrzemy.
A z nami cały ten świat.OD KUCHNI
Powiedz mi, co zjesz, a powiem ci, kim jesteś
Czy piłeś kiedyś koktajl z oczu?
Naprawdę?
Pomyśl o gałkach ocznych zmiksowanych z odtłuszczonym mlekiem, bananami i szczyptą cukru waniliowego. Przynajmniej ja podałbym je właśnie w ten sposób. Prawdziwa bomba proteinowa, zastrzyk energii i naturalny kosmetyk dla trzewi.
Przecież nie tylko skóra, włosy i paznokcie wymagają pielęgnacji. Zdaje się, że nie ma nic lepszego do konserwacji jelit od zmiksowanych gałek ocznych, bananów i szczypty cukru waniliowego. Oczywiście warto dopilnować, aby użyć cukru, który powstał w Meksyku. Będzie wybornie, jeśli kłącze wanilii pięło się po kakaowcu, a jej zapylenie odbyło się nie w sposób mechaniczny, lecz przez endemiczną pszczołę bezżądłową z ginącego gatunku Trigona. Choć nie można mieć przecież wszystkiego. Pszczoły Trigona padają jak muchy przez meksykański smog.
Co do gałek ocznych…
Przepraszam, ale o nich porozmawiamy innym razem. Jeszcze przyjdzie czas, aby zastanowić się, czy w trakcie konsumpcji do zębów nie przykleją się fragmenty siatkówki, a do języka nie przylgnie zdarta tęczówka. Jeszcze pomówimy o mdłych, krwawych żyłkach na podniebieniu. To tylko włókna nerwowe.
Poza smakiem równie istotna jest konsystencja.
W niektórych regionach Włoch frykasem są krowie wymiona. Wyżyna się je jako jeden z ostatnich fragmentów tuszy, który w większości pruderyjnych regionów świata trafia na śmietnik. Być może to przekazany w genach imperatyw wykorzystania upolowanej zwierzyny do cna (jak niegdyś ich przodkowie czynili z mamutami lub nieco później z chrześcijanami), a może kwestia rytuałów magicznych. Włosi są przecież bardzo przesądni.
W każdym razie wymiona należy pobieżnie przepłukać, a następnie udusić w wywarze lub przysmażyć na oliwie. Najbardziej pożądane są te, w których podczas uboju znajdowało się jeszcze mleko. W pełni rozumiem mężczyzn rozsmakowanych w tym delikatesie. Myślę, że działa tu ten sam mechanizm, który wzbudza podświadome zainteresowanie kobietami w ciąży. Freud, Neron, Nietzsche. Ale odwracając sytuację… Kobieta w ciąży posilająca się wymieniem brzemiennej krowy?
To brzmi jak kanibalizm.
A mimo to nikogo nie bulwersuje.
Nie rób takich oczu i nie popędzaj mnie. Zaraz zrozumiesz, do czego zmierzam.
Nie zapominajmy, że są na świecie miejsca, gdzie podaje się same strzyki. Wydłużone brodawki sutkowe co najwyżej obtacza się w mącznej panierce i smaży na mocnym ogniu. Smakują jak mięsne czipsy albo wołowe paluszki. Amerykanie z pewnością zamawiają do nich sos chili albo tabasco. Natomiast Chińczycy muszą się nieźle namęczyć, żeby uchwycić je w przemycone w skarpetkach bambusowe pałeczki. (Zdaje się, że wnoszenie pałeczek na pokłady Lufthansy, AirItalii i EasyJeta jest surowo zabronione. Wystarczyłoby je sprawnie obgryźć i miałoby się broń równie niebezpieczną jak szpikulec do lodu).
Przerzucam stronę eleganckiej karty dań w drewnianych okładkach. Kto, do cholery, wpadł na pomysł zrobienia menu drewnianych okładek? Jeden nieostrożny ruch grozi unicestwieniem całej zastawy. A jest co unicestwiać.
Szklane pieprzniczka oraz solniczka stoją przed wyprężonym szeregiem egzotycznych żołnierzy. Butelkami z sosami chili, tabasco, piri-piri, dwiema oliwami oraz bliżej nieokreśloną substancją w kolorze ropnego kataru. Podobny komplet znajduje się na każdym z ośmiu stolików.
Pol Pot to restauracja eksperymentalna. Nie chodzi o eksperymenty z kuchnią molekularną, lodami o smaku słoniny albo drinki na bazie powietrza. To przecież nic nadzwyczajnego. Eksperyment to kwestia lokalizacji. Umieszczenie podobnej knajpy w mieście liczącym niewiele ponad pół miliona mieszkańców, a do tego, umówmy się, niesłynącym z życia kulinarnego, to spore ryzyko.
Ryzykowne i eksperymentalne jest również to, że zaraz w sali restauracyjnej zgaśnie światło. Po nadejściu pełnej godziny na kolejne pół zapadnie absolutna ciemność. To właśnie wtedy kelnerzy podadzą danie dnia. Nigdy nie wiadomo, co nim jest ani czy będzie smaczne. Ryzyko właściciela jest ryzykiem klientów. Ryzyko drenuje portfel i czasem obciąża żołądek.
Z karty dań można wybrać jedynie popitek. Mnóstwo herbat, alkoholi, soków oraz kaw. Wysoko na liście jest oczywiście kopi luwak, czyli kawa przyrządzona z odchodów więzionego w ciasnej klatce łaskuna, ale palmę pierwszeństwa dzierży coś zupełnie innego. Coffee instant 3 in 1. Tylko jej składniki zostały szczegółowo wyliczone.
E331 (regulator kwasowości), E339 (substancja wspomagająca wiązanie wody), E340 (środek przeciwzbrylający), E450 (środek buforujący), E451 (sekwestrant), E554 (jeszcze jedna substancja przeciwzbrylająca), E471 i E472 (emulgatory) – przypisy nie pochodzą od autora.
Smacznego.
Tak więc najbardziej pochrzanioną miksturę możesz wybrać w pełni świadomie, przy zapalonym świetle. A potem… A potem przychodzi czas na niespodzianki, których skład poznasz dopiero po konsumpcji. Ostatnim razem smakowałem bardzo aromatyczną, korzenną zupę o konsystencji rzadkiego kleiku.
Domyślasz się podstępu?
Chyba już się zgodziliśmy, że konsystencja jest szalenie istotna. To prawda taka sama jak to, że Warszawę założyli Wars w spółce z Sawą. Albo że w rządzie mamy kilku obcych, których można poznać po kosmicznych pomysłach.
W tym wypadku popełniłem jednak błąd. Byłem przekonany, że sekret tkwi w gumowatym dodatku o rybim posmaku, ale okazał się on po prostu kałamarnicą. Clou stanowiło coś innego. Ptasie gniazda, na bazie których przygotowano wywar. Za lekką galaretowatość tej chińskiej zupy odpowiadało białko zawarte w ślinie jerzyków oraz skład chemiczny ich zmiksowanych odchodów. Potem doczytałem, że te zasrańce walą pod siebie bez krzty opamiętania. Nawet kiedy są w gnieździe. Wyobraź sobie ptaki, które zamiast jaj wysiadują własne fekalia.
No właśnie…
Słuchaj uważnie, bo mówię ci o moim pierwszym razie. Wszyscy teraz cierpią na podglądactwo.
Jako danie główne zaserwowano kaszankę z ziemniaczanym purée oraz rzepą. Dałbym się pociąć, że to właśnie ziemniaki z rzepą, i się nie pomyliłem. Kaszanka stanowiła narodowe danie Szkotów. Haggis. Mieszankę owczych płuc, wątrób i serc oraz mąki owsianej i cebuli. Ten wytworny farsz pakuje się do specjalnie spreparowanego żołądka i zapieka. W sumie nic strasznego, prawda?
Byłem rozczarowany.
Zwabiono mnie tu obietnicą większych emocji.
Właściciele Pol Pota zapewniają, że w ich restauracji można trafić zarówno na podanego po ciemku schabowego, jak i na brazylijskie grillowane mrówki. Na razie mieliśmy remis.
W bojowym nastroju czekałem na wety.
Zdradzę ci, że lubię wytrawne desery. Dlatego ucieszyłem się, gdy usłyszałem brzęknięcie kieliszka oraz wyczułem aromat sera. Wiem, wiem, mam przejść do rzeczy. Akurat to mogłem odgadnąć.
A jednak…
Zaśliniony jak pięciolatek spałaszowałem sardyński ser casu marzu, zgodnie z tradycją podawany z żywymi larwami much w środku. Wbrew moim przypuszczeniom nie polano go żadnym sosem. To robaki, drążąc korytarze, rozbijają naturalne tłuszcze i powodują, że z sera sączy się lepka ciecz.
Słowo daję, casu marzu smakował naprawdę wybornie. Gdybyś miał tylko okazję, nigdy nie wahaj się go skosztować. Nie warto myśleć o tym, że po konsumpcji twój układ trawienny stanie się luksusową rezydencją dla nieprzetrawionych robali. Ponoć kwas żołądkowy nie jest w stanie zabić tych sukinsynów…
A teraz ciekawostka.
Kultowa, choć toskańska, restauracja serwująca ten serowy rarytas znajduje się nieopodal miejsca, gdzie kręcono Gladiatora. Nie mam pojęcia, czy jakiekolwiek znaczenie ma fakt, że chodziło o sceny, w których Maximus vel Russell Crowe trafia do Elizjum.
Ach, à propos Elizjum, zapomniałbym o winie!
Na koniec posiłku szef kuchni powrócił do orientalnych korzeni. Koreańskie wino ryżowe wzbogacał smak trzydniowych mysich noworodków, które żywcem wrzucono do butelek. Przed trafieniem na stół fermentowały co najmniej przez kilka miesięcy. Koreańczycy ponoć się o nie zabijają, a mnie dopadła okropna zgaga.
Życie to kwestia perspektywy.
Pol Pot wygrał trzy do jednego.
Mimo wszystko po tamtym posiłku wyszedłem ponoć o parę lat młodszy, mój mózg miał zacząć wreszcie działać, skóra odżyć, a męskość być mężniejsza niż kiedykolwiek. Poza tym dawka feromonów, które ulatywały przez moje pory, powinna wywabić nawet zakonnice skryte za dwuipółmetrowym murem klasztoru karmelitanek bosych.
Gdy przechodziłem obok furty, zauważyłem, że ta jednak ani drgnęła. Ze środka nie usłyszałem nawet jednego rozentuzjazmowanego piśnięcia, ani jednej… Stop. Uznałem, że ekstatyczny okrzyk uwielbienia nie został skierowany do mnie.
„Mój panie!”
O nie. Na to się nie zgadzam. Żyjemy w demokratycznym społeczeństwie ludzi wolnych, równych i najedzonych. Różni nas tylko wsad w brzuchu, ewentualnie wspomniana nakładka na zdjęciu w mediach społecznościowych. Ostatnio miałem zaprotestować przeciw unicestwianiu siedlisk lęgowych jerzyków w przełomie Huang He u podnóża gór Bayan Har Shan w niemal bezludnej prowincji Quinghai (siedem i pół osoby na kilometr kwadratowy). Darmowy algorytm ułożyłby moje włosy w kształt gniazda.
Gdyby nie było jerzyków, nie byłoby pysznej zupy z posmakiem ich śliny oraz odchodów.
Musimy chronić ich siedliska, bo… Tak, właśnie wtedy zrezygnowałem ze stosowania nakładki. Może bez szczególnej atencji dociągną tak długo, jak i ja będę ciągnął.
Klasyka myślenia życzeniowego.
Pomijając jerzyki i inne ptaki, w imię ojców i synów i politycznej poprawności, nie będzie tu mowy o żadnym Panie. Przynajmniej jeszcze nie na tej stronie. Ale w razie czego, w razie gdybyś był nad wyraz wrażliwy, przestań czytać. Wyrzuć mnie ze swojego mózgu i o wszystkim zapomnij. Spomiędzy zakrwawionych zwojów mózgowych wyciągnij drzazgę z maleńkim grawerunkiem mojego nazwiska. Lepiej pogrzebać teraz, odnaleźć dziurę tuż za prawym uchem i z lepkim plaśnięciem wrócić do własnego szaleństwa.
Prawda boli. Czasem smakuje jak rozgotowane krowie wymiona, a czasem jak casu marzu. Za kilka stron larwy prawdy na dobre rozejdą się po twoich trzewiach i rozpalą iskrę niepewności.
Czekaj. Stop. Zastanówmy się nad tym. Może oboje jesteśmy jedną osobą, skoro łączy nas to samo wyobrażenie?
Kawa została wybrana.
Zamykam kartę i odsuwam ją na brzeg stołu. Kiszki grają mi marsza. Po raz ostatni łypię na cyferblat tissota, poprawiam mankiet, wciągam głęboko powietrze i przymykam oczy. W myślach odliczam sekundy.
Trzy.
Dwa…
Światło gaśnie. Słyszę podekscytowane rozmowy gości. Jakaś damulka nerwowo bębni paznokciem w stół. Ktoś po mojej prawej bawi się szklanymi butelkami. Ktoś po lewej chrząka. Komuś burczy w brzuchu jeszcze głośniej niż mnie. W ciemności słuch staje się szczególnie wyczulony. Dlatego puszczyki przełykają chrząszcze bez przeżuwania.
Wreszcie głuchym echem niosą się kroki kelnerów uzbrojonych w noktowizory.
Nadchodzą.
Są coraz bliżej.
Jesteś gotowy, by zjeść to danie razem ze mną? Przyłączy się do nas Eryk D., Dawid Dejw Kaster, może zapach skusi też Cztery Iksa.
Zapraszam.
Niech to nam wyjdzie na zdrowie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej