Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Maestro. Piękna gra Rogera Federera - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,99

Maestro. Piękna gra Rogera Federera - ebook

Kompletna biografia tenisowej legendy

Roger Federer przez wiele lat sprawiał, że jego zadziwiające wyczyny na korcie wyglądały jak najprostsza sprawa pod słońcem Ale jego droga od temperamentnego, jasnowłosego nastolatka do jednego z największych, najbardziej opanowanych i eleganckich sportowców na świecie wymagała potężnej pracy nad sobą, niezwykle silnej woli i katorżniczych treningów.

Christopher Clarey wielokrotnie rozmawiał ze Szwajcarem, jego najbliższymi, a także rywalami, takimi jak Rafael Nadal, Novak Djoković czy Andy Roddick, aby stworzyć kompletną opowieść o tenisowym geniuszu. Autor śledził karierę Federera od samego początku – był w Paryżu podczas pierwszego meczu Rogera w Wielkim Szlemie i przeprowadził z nim więcej wywiadów niż jakikolwiek inny dziennikarz.

Ta książka skupia się na najważniejszych ludziach, miejscach i momentach w karierze helweckiego geniusza. Autor zabiera czytelnika w niezwykłą podróż obfitującą w zwycięstwa, ale i naznaczoną kilkoma miażdżącymi porażkami, które paradoksalnie uczyniły z Federera ulubieńca tenisowej publiczności.

Clarey opowiada historię życia i kariery Rogera Federera tak, jak nikt inny nie mógłby tego zrobić. To po prostu trzeba przeczytać.

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8330-558-5
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

TIGRE, Argentyna

Nadchodził środek nocy, a wraz z nim nadchodził Roger Federer.

Dla nas, dziennikarzy, czekanie to chleb powszedni. Tym razem czekałem w samochodzie z szoferem na przedmieściach Buenos Aires; z radia sączyła się płaczliwa ballada All By Myself Erica Carmena. Do mnie pasowała w punkt, bo siedziałem na tylnym siedzeniu sam na sam z własnymi przemyśleniami i notatkami przygotowanymi do wywiadu. Natomiast nie pasowała do Federera, który bardzo rzadko bywał zupełnie sam – i tym razem również otaczało go mnóstwo ludzi.

Była połowa grudnia 2012 roku, końcówka sezonu odrodzenia, w którym wrócił na pierwsze miejsce i wygrał Wimbledon, pierwszego szlema od ponad dwóch lat. Zostawił swoją żonę Mirkę i trzyletnie bliźniaczki w domu w Szwajcarii i pierwszy raz w życiu przyleciał do tej części Ameryki Południowej, żeby zagrać w serii meczów pokazowych, na które bilety rozeszły się w kilka minut. Zjawił się tu dla pieniędzy: dwa miliony dolarów za występ, czyli za sześć meczów miał zapewnione więcej niż osiem i pół miliona, które zarobił z oficjalnych nagród turniejowych w całym 2012 roku. Ale przyjechał także po to, by mieć co wspominać: dla szansy poznania publiczności w nowych miejscach, pomimo obciążeń, na jakie wystawiał ciało i umysł w poprzednich 11 miesiącach.

Inni mistrzowie z fortunami na kontach chętnie zrezygnowaliby z tak dalekiej podróży i jet lagu. Ale Federer i jego agent, Tony Godsick, rozumowali szerokimi kategoriami, brali pod uwagę nowe rynki i emocje Rogera. Trasa, podczas której najpierw zawitał do Brazylii, a teraz do Argentyny, przebiła ich oczekiwania, czego symbolem był 20-tysięczny tłum, wypełniający prowizoryczny stadion tenisowy w Tigre. Był to tenisowy rekord Argentyny, dumnej ojczyzny legend pokroju Guillermo Vilasa, Gabrieli Sabatini i Juana Martína del Potro – rywala i w pewnej mierze odwróconego odbicia Federera. – Juan Martín był zachwycony, choć czuł się trochę dziwnie – mówił Franco Davín, wówczas trener Delpo. – Jest u siebie, w Argentynie, a oni głośniej dopingują Federera.

W wielu tenisowych krajach tak to wyglądało. Roger wszędzie grał „u siebie”, a teraz, choć zbliżała się północ, pod stadionem nadal czekało na niego kilkuset fanów; dorośli stali na skrzynkach, żeby lepiej widzieć, dzieci siedziały na barana u rodziców, cyfrowe aparaty co chwilę błyskały fleszami, bo ich właściciele nie spuszczali palców ze spustów migawki, żeby na pewno uchwycić wyczekiwany moment. Panowała cisza, atmosfera pełna wyczekiwania… I nagle wzmógł się ogromny harmider, bo Federer wyłonił się z bocznych drzwi i ruszył do podstawionego samochodu. Szedł lekko, choć miał za sobą trzysetówkę z del Potro. „Pa-pa, pa-pa, pa-pa!” – rzucał rytmicznie w kierunku fanów, zanim wsiadł na tylne siedzenie auta.

– Jak tam? – zwrócił się do mnie równie swobodnym tonem, zamknąwszy za sobą drzwi.

Przemierzyłem za Rogerem Federerem sześć kontynentów. W ciągu 20 lat przeprowadziłem z nim ponad 20 wywiadów dla „New York Timesa” i „International Herald Tribune”. Rozmawialiśmy w najróżniejszych miejscach: na pokładzie prywatnego odrzutowca, przy jednym z bocznych kortów na Wimbledonie, na Times Square, w alpejskich restauracjach w Szwajcarii czy w apartamencie paryskiego Hôtel de Crillon z wprost niewiarygodnym widokiem na plac Zgody, podczas gdy jego przyszła żona, Mirka Vavrinec, przymierzała ubrania od najznakomitszych projektantów.

Federer zachowuje się w pewien sposób, odróżniający go od większości wybitnych sportowców, których poznałem. Zawsze najpierw pyta, co u ciebie, i to wcale nie powierzchownie. Docieka, jak dotarłeś w dane miejsce, co sądzisz o turnieju, kraju, miejscowych ludziach… „Roger jest taki interesujący dlatego, że sam jest taki zainteresowany otaczającym go światem” – powiedział mi kiedyś jego były trener Paul Annacone.

W 2012 roku moja pięcioosobowa rodzina ruszyła na własną wyprawę wokół globu: rok szkolny w trasie zaczął się od trzech miesięcy w Peru, Chile i Argentynie. Federer chciał, żebym pokrótce mu o tym opowiedział (o parku narodowym Torres del Paine i chilijskiej wyspie Chiloé, o Arequipie w Peru). Jednak najbardziej interesowała go edukacja w takich warunkach – jak troje naszych dzieci na to zareagowało, co z tego wyniosło. Był to kolejny sygnał świadczący o tym, że w możliwej do przewidzenia przyszłoś­ci planuje pozostać w trasie z rodziną, że chce, aby dzieci były częścią jego codzienności, a przy okazji chce im pokazać kawał świata. „W większości miast, na większości turniejów jesteśmy jakby powracającymi gośćmi, no i nawiązaliśmy liczne przyjaźnie na całym świecie – powiedział. – Masz to poczucie domu z dala od domu. Potrafię je dość łatwo odtworzyć, zwłaszcza gdy mam przy sobie dzieci. I chcę dalej odtwarzać je dla nich, żeby zawsze czuły się komfortowo, dokądkolwiek pojedziemy”.

Ciekawość Federera – szczera czy też wynikająca z uprzejmości – nadaje spotkaniom ton rozmowy, a nie ustrukturyzowanego wywiadu. Jest rozbrajająca, choć nie wydaje się, by chodziło mu o celowe rozbrojenie rozmówcy. Przede wszystkim tworzy aurę normalności w nadzwyczajnych warunkach – i do tego Roger dąży już jak najbardziej celowo. Radzi sobie z byciem na piedestale (ma w tym dużą praktykę), ale często podkreśla, że spotkania twarzą w twarz przynoszą mu więcej satysfakcji. Możliwe, że ma to po matce, Lynette. Gdy ktoś słyszy jej nazwisko albo na przykład sprzedawca zauważa je na karcie kredytowej i pyta, czy jest spokrewniona z tym Federerem, zawsze odpowiada twierdząco. Jednak od razu przesuwa ciężar rozmowy i pyta napotkanego człowieka, czy też ma dzieci.

– Popatrz na to, posłuchaj – powiedział swoim charakterystycznym nosowym barytonem, wskazując widok za oknem samochodu. – Przeciskamy się przez tłum w eskorcie policji. Nie przywykłem do czegoś takiego, wiesz?

– Ciekawe – odparłem. – Pomyślałbym, że często ci się to zdarza.

– W zasadzie nie, dzięki Bogu – kontynuował. – Tak naprawdę uważam się za zwykłego gościa z fascynującym ży-
ciem tenisisty. Bo życie tenisisty stało się w dużej mierze życiem publicznym: podróże po świecie, kibice… Od razu dostajesz ocenę. Wiesz, czy jesteś dobry, czy kiepski. To trochę jak z muzykami. I uwierz mi, to miłe uczucie. Nawet jeśli jesteś kiepski, to nieważne. Idź i nad tym pracuj. Przynajmniej wiesz, że masz robotę do wykonania. A jeśli jesteś świetny, to daje ci to pewność siebie i motywację, inspiruje cię. Więc to naprawdę świetne życie, nie będę ukrywał. Czasami bywa ciężko, bo podróże potrafią dać w kość. Sam wiesz, jak to jest. Tak sobie jednak ostatnio myślałem: wszed­łem do pierwszej dziesiątki jakieś dziesięć lat temu, a tu proszę, nadal doświadczam takich rzeczy. Surrealistyczne uczucie, wręcz trudno uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Uważam się za wielkiego szczęściarza i chyba również dlatego chciałbym pograć dłużej, bo po zakończeniu kariery te wszystkie rzeczy już nie wrócą.

Zaskoczeniem, nawet dla samego Federera, okazało się, jak wiele jeszcze go czekało przed końcem kariery.

Tamtej nocy w Argentynie miał już 31 lat – tyle samo co jeden z jego wzorów, Pete Sampras, gdy podczas US Open w 2002 roku zdobywał rekordowy, 14. singlowy tytuł wielkoszlemowy. Okazało się, że rozegrał wtedy ostatni zawodowy mecz, i stałoby się to jednym z najbardziej efektownych zejść ze sceny w historii sportu, gdyby tylko Amerykanin nie zwlekał z ogłoszeniem zakończenia kariery przez cały następny rok.

Stefan Edberg, kolejny tenisowy bohater z dzieciństwa Rogera, odłożył rakietę w wieku 30 lat. Lecz Federer, wtedy, w Buenos Aires, wcale nie stał u schyłku kariery, jak – co zrozumiałe – sądziła większość tenisowych ekspertów i kibiców. Był dopiero w środku swojej historii i będzie z powodzeniem grał do lat 20., choć w tym czasie inni z jego pokolenia zajęli się interesami, komentatorką albo trenowaniem młodszych rywali Federera.

W ostatnich sezonach Samprasa, 2001 i 2002, było jasne, że nieustanna harówka i presja odciskają na nim głębokie piętno. „Pete był skończony, ale Roger to zupełnie inny typ – stwierdził Annacone, który miał okazję trenować ich obu. – Podróże po całym świecie wysysały energię z Samprasa, a Federer ją z nich czerpał”.

Annacone poleciał kiedyś ze Szwajcarem na turniej ATP do Szanghaju. Drugiego dnia siedział z resztą ekipy przy stole w hotelowym apartamencie Rogera. Rozmawiali, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi. W progu stanęła Chinka, a Federer obwieścił, że przyszła ich nauczycielka języka. „Roger mówi: »Będzie przychodziła codziennie na jakieś pół godzinki, a my spróbujemy załapać kilka słówek, żeby nauczyć się trochę mandaryńskiego« – opowiadał Anna­cone. – Ja na to: »Stary, przecież ja ledwie mówię po angielsku«, a Roger: »Nie, nie, będzie fajnie«. No i był tym zachwycony. Chciał się nauczyć kilku zdań, żeby podziękować kibicom po mandaryńsku, ale poza tym umierał ze śmiechu, słuchając, jak próbujemy je wypowiadać. Roger po prostu czerpie korzyści z wszelkich aspektów podróżowania, wielu innych tego nie potrafi”.

Dla Federera podróżowanie było czymś naturalnym, bo przecież jego ojciec pochodził ze Szwajcarii, a matka z Połud­niowej Afryki. Roger odwiedził pierwszy raz jej ojczyznę, mając trzy miesiące, i przez całe dzieciństwo regularnie tam wracał. Sampras mówił tylko po angielsku. Federer mówi po francusku, angielsku, niemiecku, w szwajcarskim dialekcie niemieckiego, a poza tym, dzięki matce, zna sporo słów w afrikaans oraz, to już dzięki byłemu trenerowi Peterowi Lundgrenowi, niejedno szwedzkie przekleństwo.

Jako Szwajcar z przygranicznej Bazylei Roger od dziecka był przyzwyczajony do zmieniania środowisk kulturowych. Samo wystawienie na taki tryb życia wcale nie gwarantuje jednak, że się w nim odnajdziesz. Federerowi udało się to między innymi dlatego, że chciał zostać tenisowym mis­trzem, a podróżowanie po świecie było środkiem do tego celu. Wtedy w samochodzie, w Argentynie w 2012 roku, był naprawdę podekscytowany świadomością, że dzieło, które stworzył na kortach Wimbledonu czy Rolanda Garrosa, wywarło wpływ na ludzi, inspirowało ich bardziej, niż sobie wyobrażał. „Mają w sobie tyle pasji – powiedział. – Wiesz, w Ameryce Południowej widziałem u kibiców więcej potężnych emocji niż gdziekolwiek. Płakali, trzęśli się i są tak bardzo, wiesz, nie w euforii, ale są tacy szczęśliwi, że cię widzą, że aż nie mogę uwierzyć. Wcześniej zdarzyło się to kilka razy, ale bardzo rzadko. A tutaj na pewno przynajmniej ze dwudziestu ludzi obejmowało mnie i całowało, i byli tacy szczęśliwi, że mieli okazję mnie dotknąć”.

Argentyńczycy krzyczeli i napierali na samochód, ale on nie odsuwał się od okna. Przybliżył się do niego. Zapytałem go, czy zna angielskie słowo jaded („zblazowany”).

– Trochę… – odparł z wahaniem.

– Po francusku to po prostu blasé – wyjaśniłem. – Znaczy, że już to wszystko przerabiałeś, że nie masz już z tego podniety. Tak sobie człowiek wyobraża Björna Borga opuszczającego US Open w tamtym samochodzie, raz na zawsze.

Borg miał wtedy 25 lat. Federer dumał nad tym przez chwilę.

– To przychodzi bardzo szybko – stwierdził po namyśle. – Mówisz sobie: „Mam dość. Nie chcę już tego robić. Jestem tym wszystkim zmęczony”. I naprawdę właśnie tego próbuję uniknąć poprzez pilnowanie odpowiedniego harmonogramu, odpowiedniego poziomu zabawy i wprowadzania odpowiednich zmian. Bo, jak wspomniałeś, jeśli robisz ciągle to samo, nieważne co, zbyt wiele razy, cały czas, za często, to w końcu się nudzisz. Nieważne, jak bardzo nadzwyczajne masz życie. Dlatego myślę, że tego rodzaju trasy albo porządny trening, albo świetne wakacje, albo kilka niesamowitych turniejów z rzędu hartują w tobie to coś, cokolwiek to jest. Właśnie w mieszance takich rzeczy znajduję siłę i energię na więcej. W sumie to dość proste.

Obserwując, jak Federer, wbrew logice i tenisowym normom, długo po trzydziestce wciąż zachowuje świeżość i zapał, dochodziło się do intrygującego wniosku, że jego umiejętność pozostawania obecnym w danej chwili wynikała z jego świadomego, przezornego działania. Jeżeli był odprężony i uprzejmy pomimo jakiejkolwiek presji, to dlatego, że znał siebie i swój mikrokosmos na tyle dobrze, by unikać zbaczania na ścieżki, na których mógłby się zagubić. Lecz taka intencjonalność jest jak najbardziej spójna z całością jego kariery. W ciągu dekad gry często sprawiał, że tenis wydawał się zdumiewająco łatwą grą: trafiał asy, sunął śliz­giem do forhendów, a w świecie pełnym cynicznych gwiazd utrzymywał się wysoko nad lustrem wody, sprzeciwiając się grawitacji jeszcze bardziej spektakularnie niż na korcie. Jednak jego droga od nastolatka z gorącą głową o tlenionych włosach i dyskusyjnym poczuciu gustu do jednego z najbardziej eleganckich i opanowanych wielkich sportowców była długotrwałym aktem woli, a nie żadnym przeznaczeniem.

Panuje powszechne przekonanie, że Federerowi wszystko przychodzi łatwo. Tymczasem jest on skrupulatnym planistą, który nauczył się czerpać korzyści z rutyny i samodyscypliny, przygotowywać swój harmonogram szczegółowo i ze znacznym wyprzedzeniem. „Zazwyczaj mam jakieś pojęcie o najbliższym półtora roku i bardzo dobre pojęcie o najbliższych dziewięciu miesiącach – wyjaśniał mi w Argentynie. – Mogę ci powiedzieć, co będę robił w poniedziałek przed Rotterdamem albo w sobotę przed Indian Wells. Może nie godzina po godzinie, ale w zasadzie mam omówiony dzień po dniu”.

Rzadko widujemy Federera choćby spoconego, ale za kulisami kryją się wytężona harówka i sporo wątpliwości względem samego siebie. Grał z bólem znacznie częściej, niż większości z nas się wydaje. W jego karierze nie brakowało też bolesnych niepowodzeń, i to ponoszonych w świetle reflektorów. Można by spokojnie argumentować, że dwoma najważniejszymi meczami, w których brał udział, były finały Wimbledonu: w 2008 roku przeciwko Rafaelowi Nadalowi i w 2019 przeciwko Novakowi Djokoviciowi. Oba zakończyły się gorzkimi porażkami po zaciętych piątych setach, w których do wygranej nie wystarczał szósty zdobyty gem.

Federer jest wielkim zwycięzcą, zgarnął ponad 100 tytułów w turniejach ATP i zaliczył 23 półfinały wielkoszlemowe z rzędu, ale też wielkim przegranym. Bez wątpienia między innymi dlatego roztacza wokół siebie aurę zwykłego faceta. Pomogło go to uczłowieczyć. Należy mu oddać, że przyjął te ciosy, zarówno publicznie, jak i prywatnie, i podniósł się po nich, akcentując przy tym pozytywną energię oraz nastawienie na długofalową pracę.

Federer wyrósł ponad tenis, ale nie wykorzystywał go jako platformy dla wyższych czy modniejszych celów, lecz w dużej mierze pozostawał w granicach tej dyscypliny sportu. To niemałe osiągnięcie jak na sport o topniejącej i starzejącej się bazie kibiców w Europie i Ameryce Północnej. Szwajcar prezentuje staroświeckie podejście: mało kontrowersji i ujawniania prywatnego życia, mnóstwo dobrodusznoś­ci i sportowego ducha w klasycznym rozumieniu. Nudne? Bynajmniej. Jak ktoś, kto w świecie pełnym podziałów potrafi jednoczyć, mógłby być nudny?

Federer od dawna gra przepięknie. Swoim stylem przypomina baletmistrza: często szybuje w powietrzu, czy to wyskakując do serwisu, czy zrywając się do atomowego smecza. Wbijając wzrok w punkt, w którym rakieta zetknie się z piłką, o chwilę dłużej niż pozostali gracze, których miałem okazję obserwować podczas 30 lat relacjonowania tenisa. Ta zdolność prawdziwego wykańczania akcji może sprawiać, że wydaje się nonszalancki, ale między innymi dzięki niej kibice oglądają jego grę jak zahipnotyzowani. Można go w tym porównać do Michaela Jordana, który lecąc w kierunku kosza, również zawisał w powietrzu na nieco dłużej niż inni, albo do tancerza, który dla podkreślenia swojego występu nieruchomieje w skomplikowanej pozycji. „Nie widziałam innego zawodnika, który grałby równie pięknie, równie elegancko – powiedziała mi Billie Jean King. – Jego łańcuchy kinematyczne są bardzo płynne. Stąd się bierze ta elegancja”.

W ostatnim ćwierćwieczu zawodowy tenis został wrzucony do akceleratora cząsteczek, ponieważ rakiety i ich poli­estrowe naciągi są coraz mocniejsze, a sami tenisiści coraz wyż­si i dynamiczniejsi. Technika uderzeń oraz praca nóg zostały dostosowane do wyższego tempa gry, ale Federer i tak sprawia wrażenie, że ma czas, by dopieścić swoje strzały ostatnim pociągnięciem pędzla. Jak to możliwe, że gra w taki sposób i zdąża odtworzyć pozycję wyjściową przed kolejnym perfekcyjnym uderzeniem? Dzięki naprawdę rzadko spotykanemu przeglądowi pola, mobilności i zwinności, ale również dzięki względnie kompaktowym uderzeniom oraz pewności siebie, wynikającej ze świadomości, że podczas gdy inni muszą planować, harować i dociskać, on potrafi wyczarowywać najlepsze rozwiązania w biegu, w toku maksymalnego wysiłku. Innym po prostu brakuje narzędzi (czy też szwajcarskiego scyzoryka), by kreować je w podobny sposób.

Marc Rosset, najlepszy szwajcarski tenisista, zanim Federer podniósł poprzeczkę wysoko ponad chmury, lubi opowiadać o „szybkości przetwarzania danych” swojego kolegi z reprezentacji. Wspomina ćwiczenie, w którym trener wyrzuca w powietrze pięć różnokolorowych piłeczek, a zawodnicy mają je złapać we wskazanej kolejności. „Łapałem maksymalnie cztery – powiedział. – Dla mnie to było naprawdę trudne. A Rog? Rzuć mu pięć piłeczek, złapie wszystkie”.

„Ludzie mocno skupiają się na talencie zawodnika w operowaniu rękami i nogami – uważa Rosset. – Ale istnieje też talent, o którym mówimy za mało, czyli reagowanie, zdolność mózgu do interpretowania tego, co widzą oczy. Gdy patrzysz na wielkich mistrzów, piłkarzy pokroju Zidane’a czy Maradony albo na Federera, Djokovicia lub Nadala w tenisie, czasami masz wrażenie, że przebywają w matriksie, że wszystko dzieje się tak szybko. Za szybko dla ciebie czy dla mnie, ale oni »ogarniają« tak błyskawicznie, jakby ich mózgi miały więcej czasu na przetworzenie tego wszystkiego. Gdy Zidane dryblował, otaczało go czterech ludzi, ale on zachowywał spokój. Dla niego wszystko toczyło się w zwolnionym tempie. Ci wielcy mistrzowie wyprzedzają pozostałych o ułamek sekundy i właśnie to pozwala im się bardziej rozluźnić. Bo gdy patrzysz na niektóre niesamowite uderzenia Rogera, to wiesz, że tego się nie da wytrenować”.

Gdy oglądamy Federera w najlepszej formie, dajemy się porwać płynności jego ruchów, ale uwiera nas też poczucie, że oto na naszych oczach odbywa się jakieś kuglarstwo. Tylko na czym polega sztuczka? To podwójna, uderzająca do głowy dawka doznań, intensyfikowana świadomością, jak rzadko przez większość kariery odwracał uwagę od wyzwania stojącego bezpośrednio przed nim. Bez żadnych tyrad i słownych przepychanek, z głęboko osadzonymi, wbitymi w kort oczami, w których niemal nie odbijały się jego wewnętrzne przeżycia, utrzymywał skupienie na fizycznym akcie doskonalenia swojego rzemiosła. „Gra piłką, ale gra też razem z piłką” – powiedział mi kiedyś jego przyjaciel i wieloletni trener Severin Lüthi. To cecha, która robi wrażenie zarówno na fachowcach, jak i osobach z zewnątrz.

„Fed to gość, który nadal zdumiewa innych zawodników, prawdopodobnie bardziej niż ktokolwiek – stwierdził Brad Stine, trener z ogromnym doświadczeniem, który pracował z Kevinem Andersonem i niegdysiejszą jedynką rankingu Jimem Courierem. – Obserwują go i pytają osłupiali: »Jak on to robi? No serio, jak można tak uderzyć?«”.

John McEnroe również był artystą rakiety, ale artystą cierpiącym. Jeżeli uznać Johnny’ego Maka za Jacksona Pollocka chlustającego farbą, żeby dać wyraz jakiemuś rodzajowi wewnętrznej walki, to Federerowi byłoby bliżej to Petera Paula Rubensa – artysty płodnego, świetnie dopasowanego, wytrwałego i idealnie przystającego do gustów szerokiej publiki, a jednak zdolnego sprawić, że i krytycy sztuki dostają gęsiej skórki na widok pociągnięć pędzlem i kompozycji jego dzieł. To świetna szkoła performance’u, ale również sztuka, która pozostawia na płótnie rozległe puste przestrzenie, aby inni mogli doszukać się w dziele własnych znaczeń. Federer wolałby raczej się nad tym nie rozwodzić – przecież uważa to za „w sumie dość proste” – ale akceptuje, że inni będą rozkładali jego grę na czynniki pierwsze. Jest jak powieściopisarz, którego utwory są analizowane pod każdym możliwym względem na warsztatach z literaturoznawstwa.

Pamiętam, jak rozmawialiśmy o tym w 2018 roku, zanim weszliśmy na pokład prywatnego odrzutowca na kalifornijskiej pustyni (był to mój pierwszy i przypuszczalnie ostatni lot taką maszyną). Dzień wcześniej grał w finale BNP Paribas Open z Juanem Martínem del Potro, zmarnował trzy piłki meczowe przy własnym podaniu i przegrał trzeciego seta w tie-breaku. Była to jego pierwsza porażka w sezonie. W tym meczu margines błędu i czas reakcji były maksymalnie skurczone, nawet dla niego. „Taktyka? Ludzie dużo opowiadają o taktyce – powiedział. – Ale na tym poziomie często sprowadza się to po prostu do instynktu. Wszystko dzieje się tak szybko, że musisz uderzyć niemal bez namysłu. Oczywiście w grę wchodzi także szczęście”.

Fortuna rzeczywiście odegrała w życiu Federera sporą rolę. Być może nie zostałby mistrzem, a przynajmniej nie mistrzem tenisa, gdyby pewien australijski tenisowy obieży­świat, Peter Carter, nie postanowił przyjąć posady trenera akurat w małym klubie w Bazylei. Rogerowi mogłoby zabraknąć samozaparcia, gdyby nie poznał wnikliwego, wrażliwego trenera przygotowania fizycznego Pierre’a Paganiniego. Albo nie spotkał na swej drodze Mirki Vavrinec – starszej od niego szwajcarskiej zawodniczki, która później została jego żoną, rzeczniczką prasową na niepełny etat i kierowniczką do spraw organizacji. Nie ma szans, żeby bez jej wsparcia i jej własnych ambicji grał tak długo i tak przekonująco. „Ona ma w sobie pragnienie sukcesu równie silne, jak Roger, może nawet silniejsze” – ocenił Paul Dorochenko, francuski trener przygotowania fizycznego, który pracował z Vavrinec i Federerem na początku ich karier w Szwajcarii. Ale w życiu, a już na pewno w zawodowym tenisie, chodzi o to, jak wykorzystasz szczęście, ile wyciśniesz z nadarzających się okazji, a Federer ich nie marnotrawił.

Wcale nie jest taki wytworny, jak kreują go spece od wizerunku. Jest mężczyzną inteligentnym, ma wyczucie, ale brak mu ciętego języka w stylu Jamesa Bonda. Koniec końców przerwał naukę w wieku 16 lat i nie należał do pilnych uczniów. Natomiast do dorosłości i kariery podszedł już ze znacznie większą rozwagą. „Uważam to za szkołę życia” – stwierdził w Argentynie.

Choć Federer bez wątpienia był utalentowany, to od wielkich talentów jego pokolenia odróżniało go między innymi to, że wykazywał zarówno niesłabnącą miłość do tenisa, jak i zapał, by wymagać od siebie jak najwięcej. Uważał, że w zawodowym tenisie utrzymywanie tego samego poziomu jest równoznaczne z cofaniem się, a młodsi rywale przejmowali od niego to przekonanie. „Myślę, że chcąc odnieść sukces na tym poziomie, wymogiem numer jeden jest otwarcie na ewoluowanie, doskonalenie się i poprawianie w każdym aspekcie – powiedział mi niedawno Novak Djoković. – Wiem, że Roger często o tym mówi, i uważam, że większość topowych sportowców by się z tym zgodziła. Stagnacja oznacza regres”.

Federer rozumiał, albo zrozumiał z czasem, swoje słabości i nad nimi pracował: zarządzanie gniewem, odporność psychiczna, koncentracja, wytrzymałość, chroniczny ból pleców, jednoręczny drajw z bekhendu… Zmienił taktykę, zaczął częściej atakować z linii końcowej niż spod siatki. Przeszedł na rakietę z większą główką, żeby zwiększyć swoje szanse w długich wymianach, i często zmieniał trenerów – ale nie impulsywnie – ponieważ chciał uzyskać świeżą perspektywę; czasami grał też bez trenera. Zawsze szukał ludzi, którzy mogliby być jego mentorami czy wręcz wzorami do naśladowania w kolejnej fazie życia: od Samprasa przez Tigera Woodsa przed jego upadkiem po – już bardziej niedawno – Billa Gatesa. W późniejszych latach życia chce się wzorować na podejściu tego ostatniego do filantropii.

Głównym elementem jego sukcesu były umiejętności tenisowe, ale zdolności interpersonalne również się do niego przyczyniły. Gwiazdy tenisa dostają mnóstwo darmowego obuwia, ale rzadko potrafią wejść w czyjeś buty. Federer ma dużo empatii, na bieżąco rejestruje uczucia widowni i energię stadionu, ulicy, pokoju, tylnego siedzenia w samochodzie. „Ma ekstremalnie rozwiniętą inteligencję społeczną i myślę, że to jedna z najważniejszych przyczyn jego popularności – powiedział Andy Roddick, amerykański gwiazdor tenisa, którego z Rogerem połączyła przyjaźń. – Jest jak kameleon. Potrafi się wpasować w każdą sytuację i robi to szczerze. Nie chodzi więc o wyrachowane dopasowywanie się”.

***

Mniej więcej w połowie drogi między Tigre a centrum Bue­nos Aires jakiś samochód przemknął się przez eskortę i na moment, na pełnej prędkości, zrównał się z naszym. Młody mężczyzna, nakręcony pościgiem, a może i czymś więcej, wysunął się do pasa przez otwarte okno i pomachał Federerowi czapką z monogramem RF.

– Cóż, przynajmniej wiesz, że twoja marka ma powo-
dzenie – stwierdziłem.

Roger zarechotał i pomachał przez szybę.

– Mam nadzieję, że nie zgubi tej czapki – odparł. – Pa, pa! Pa, pa…

Idealnie nastrojone emocjonalne anteny po części wyjaś­niają pomeczowe łzy Federera, później już znacznie rzadsze, ale nadal nierozerwalnie związane z jego wizerunkiem. Te łzy są nie tylko przejawem szczęścia czy rozczarowania, ale również sposobem rozładowania po wszystkim, co dał z siebie na korcie. I nie chodzi tylko o jego wkład emocjonalny w mecz czy turniej. Chodzi o emocjonalny wkład wszystkich ludzi zaangażowanych w dane spotkanie czy turniej.

– Czy po jakimś czasie to zaczyna się wydawać normalne? – zapytałem, gdy samochód z kibicem wymachującym czapką dodał gazu i zniknął nam z oczu.

– Takie coś? Nie, nie, nie – odparł nieco wyższym głosem. – To nie do uwierzenia. Ogólnie miło spotykać szczęś­liwych ludzi, prawda? A to tutaj to zupełnie inny świat, dlatego lubię grać mecze pokazowe. Bo jest inaczej. W końcu lecisz do kraju, w którym może jeszcze nigdy nie byłeś, albo robisz rzeczy, na które normalnie nie masz czasu. Nie musisz się za bardzo martwić formą, choć jest pewien poziom, poniżej którego nie chcę schodzić. Ale tak naprawdę w meczach pokazowych chodzi o to, żeby… jak by to ująć… dotknąć serc wielu ludzi i uszczęśliwić ich. I żeby to nie oni musieli wyjeżdżać, żeby oglądać mnie, ale żebym to ja przyjechał do nich.

Na konferencjach prasowych Federer odpowiada na pytania wyczerpująco, ale i z pewną powściągliwością. Rzadko zbacza z tematu i udziela informacji z własnej woli, szanuje py­-
tanie i pytającego: w przeciwieństwie do niektórych swoich poprzedników (na przykład Jimmy’ego Connorsa) czy bliższych mu w czasie tenisistów (Lleytona Hewitta albo, niestety, w późniejszych latach Venus Williams). W bardziej zacisznym otoczeniu naturalna wylewność i pogodność nieraz prowadzą go do żywiołowej gestykulacji i niespójnych wywodów. Myśli wyrażane po angielsku – w języku, którym posługuje się najczęściej, ale niekoniecznie najlepiej – potrafią powieść go na manowce. Potem musi wielokrotnie cofać i skręcać, żeby w końcu dobrnąć do oczekiwanego celu. Z dala od kamer jest mniej gładki, czasami nawet nieco głupkowato zabawny, choć żarty i niespodzianki zachowuje dla przyjaciół i kolegów, a nie dla towarzyszących mu dziennikarzy.

W ciągu tych wielu lat kilka razy zabrałem się z nim w trasę. W niniejszej książce przyglądam się karierze Rogera między innymi przez pryzmat wspólnych doświadczeń. To nie będzie federeropedia. Nadmiar wyników i streszczeń meczów potrafi pogrzebać każdą tenisową historię, a on dał nam, biografom, aż nadto takiego materiału. Przecież rozegrał w zawodowym tenisie ponad 1700 meczów i po większości przychodził na konferencje prasowe! Zamiast tego chciałem, aby ta książka była wielowątkowa i zawierała liczne interpretacje, żeby była zbudowana wokół miejsc, ludzi i pojedynków, które dla Federera najwięcej znaczyły lub najwięcej symbolizowały. To tylko jedna planeta, ale on zwiedził ją niemal całą: poszukując trofeów, zarobku, nowych doznań, spełnienia i – wraz z upływem kolejnych sezonów coraz częściej – wspólnoty z ludźmi.

Argentyna okazała się nadspodziewanie ważnym przystankiem w tej wędrówce, a gdy zbliżaliśmy się do jego hotelu w centrum Buenos Aires, Roger Federer, zdobywca wówczas rekordowej liczby 17 singlowych tytułów wielko­szlemowych, podkreślał, jak bardzo zależy mu na dalszym rozwoju.

– Po tym zrobię sobie wakacje, odpocznę i po prostu się od tego wszystkiego oderwę, bo ostatnie lata były skrajnie intensywne – powiedział. – Czuję, że jeżeli będę dalej cisnął w tym tempie, mogę stracić zainteresowanie tenisem, tak jak wspomniałeś: zblazować się.

Zaśmiał się.

– „Zblazowany”. Nowe słowo w moim słowniku i ostatnia rzecz, której bym chciał – stwierdził. – Oby przyszły rok okazał się trampoliną dla wielu następnych. Chcę dać sobie tę szansę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: