Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Mafia po polsku - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 czerwca 2025
4249 pkt
punktów Virtualo

Mafia po polsku - ebook

Wiedza zawarta w tej książce może porażać. Tajemnice polskiej mafii, a także obecność jej struktur praktycznie w całym kraju jeszcze nigdy nie były ukazane z taką dokładnością. Znany dziennikarz śledczy i prawnik z wykształcenia, gospodarz i pomysłodawca kanału Podejrzani na YouTubie tworzy najpełniejszy, a także najbardziej aktualny od czasów Alfabetu mafii Ewy Ornackiej i Piotra Pytlakowskiego leksykon polskich zorganizowanych grup przestępczych, działających od lat 90. XX wieku do czasów współczesnych. Historia działalności kilkudziesięciu gangów, rejestr dokonanych przestępstw i zbrodni, kartoteka przywódców i członków poszczególnych grup przestępczych, a także kronika walki o wpływy i problemów wymiaru sprawiedliwości w walce z bezwzględnymi kryminalistami.

Patryk Szulc zabiera nas do świata, o którym wiedzieć nie chcemy, tak bardzo jest przerażający i okrutny. Przy okazji jednak jest bliżej niż myślimy.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-590-9
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Już jako nasto­letni chło­pak wie­dzia­łem, co chciał­bym robić w życiu – pra­co­wać jako dzien­ni­karz. Choć potem zaczy­na­łem w tym wzglę­dzie od sportu, po godzi­nach oglą­da­łem kul­towy pro­gram doku­men­talny Alfa­bet mafii, pierw­szy uka­zu­jący kulisy dzia­łal­no­ści gang­ste­rów ter­ro­ry­zu­ją­cych Pol­skę w latach dzie­więć­dzie­sią­tych.

Nie impo­no­wał mi pół­świa­tek, nie impo­no­wali też wspo­mniani gang­ste­rzy. Impo­no­wali mi tacy dzien­ni­ka­rze, jak pro­wa­dzący pro­gram – Ewa Ornacka i zmarły nie­dawno Piotr Pytla­kow­ski. Byli docie­kliwi, odważni, nie bali się sta­nąć oko w oko z nie­bez­piecz­nymi ludźmi i zadać im nie­wy­god­nych pytań.

Nazy­wam się Patryk Szulc. Od dekady sam zaj­muję się tema­tyką prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej jako dzien­ni­karz, ale nie tylko. Jestem też praw­ni­kiem i na tym grun­cie sku­pia­łem się na ana­li­zie moty­wa­cji człon­ków zor­ga­ni­zo­wa­nych grup prze­stęp­czych do przyj­mo­wa­nia sta­tusu świadka koron­nego i podob­nych sta­tu­sów.

Na grun­cie dzien­ni­kar­skim zaczy­na­łem zaś od reali­za­cji cyklu o naj­bar­dziej zna­nych gan­gach lat dzie­więć­dzie­sią­tych dla jed­nego z por­tali inter­ne­to­wych. Cykl ten nazwa­łem _Mafia to nie tylko Prusz­ków_. Na pierw­szy ogień poszła łódzka „ośmior­nica” z racji tego, że sam jestem łodzia­ni­nem od uro­dze­nia. Póź­niej ten cykl reali­zo­wa­łem i w zasa­dzie cały czas reali­zuję na wła­snym kanale YouTube – _Podej­rzani_.

Od początku zakła­da­łem jed­nak, że histo­rie te prę­dzej czy póź­niej stwo­rzą coś na kształt ency­klo­pe­dii pol­skiej prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej. Teraz ten czas wresz­cie nad­szedł, z czego bar­dzo się cie­szę. Pod­su­mo­wu­jąc dekadę mojej pracy dzien­ni­kar­skiej, nada­łem cało­ści tytuł _Mafia po pol­sku_.WSTĘP

Prze­łom lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych to trans­for­ma­cja ustro­jowa. Z jed­nej strony poło­żyła kres takim zja­wi­skom jak nie­le­galny han­del walutą, czym trud­nili się cink­cia­rze. Z dru­giej zaś wła­dze nie do końca radziły sobie z nową rze­czy­wi­sto­ścią – od naj­niż­szych szcze­bli (w poli­cji czy Urzę­dzie Ochrony Pań­stwa, który zastą­pił nie­sławną Służbę Bez­pie­czeń­stwa) po wyż­sze (jak mini­stro­wie, pre­mie­rzy czy nawet pre­zy­dent). W prze­ci­wień­stwie do nich prze­stępcy, w któ­rych sze­re­gach byli także wszel­kiej maści dotych­cza­sowi cink­cia­rze, oszu­ści, zło­dzieje czy bram­ka­rze z lokali roz­ryw­ko­wych, widzieli w gospo­darce wol­no­ryn­ko­wej pole do zaro­bie­nia dużych pie­nię­dzy. Aby to jed­nak zro­bić, konieczne było posia­da­nie ukła­dów z funk­cjo­na­riu­szami poli­cji, UOP, opła­ca­nie dobrych adwo­ka­tów, ale i dorad­ców, choćby do „spraw księ­go­wych”. Tego nie dało się zro­bić w poje­dynkę.

Dla­tego prze­stępcy zaczęli się gru­po­wać, dzie­ląc mię­dzy sobą role, zada­nia i zyski. Zwy­kle na czele wyra­sta­ją­cych niczym grzyby po desz­czu gan­gów, liczą­cych nawet po kil­ku­set człon­ków, sta­wali doświad­czeni recy­dy­wi­ści, a szcze­bel niżej znaj­do­wali się sze­fo­wie pod­grup wyspe­cja­li­zo­wa­nych w kon­kret­nych kate­go­riach prze­stępstw, zaś naj­ni­żej tra­fiali wyko­nawcy poszcze­gól­nych czy­nów zabro­nio­nych. Oczy­wi­ście im niżej w struk­tu­rze, tym mniej­sze miało się z tego pro­fity finan­sowe.

Lata dzie­więć­dzie­siąte to czasy począt­ków pol­skiej mafii – ze wszyst­kimi jej impo­nu­ją­cymi, ale i przy­krymi sym­bo­lami. Piękne kobiety, luk­su­sowe samo­chody, ogromne pie­nią­dze, a z dru­giej strony hara­cze, pobi­cia, porwa­nia i co gor­sza – krew pły­nąca po uli­cach.

Dokład­nie tak powsta­wała i funk­cjo­no­wała zna­ko­mita – choć w tym kon­tek­ście lepiej chyba użyć słowa „przy­tła­cza­jąca” – więk­szość zor­ga­ni­zo­wa­nych grup prze­stęp­czych.

Gdy lata te minęły, Jaro­sław S. (dziś Ł.) pseu­do­nim „Masa”, były gang­ster słyn­nej „grupy prusz­kow­skiej”, a od sierp­nia 2000 roku świa­dek koronny, na potrzeby przed­sta­wie­nia pro­ku­ra­tu­rze budowy gangu posłu­żył się mode­lem, który łączył w sobie orga­ni­za­cję wło­skiej mafii i… kla­sycz­nej kor­po­ra­cji. Tak więc bos­so­wie całego gangu, recy­dy­wi­ści, ina­czej okre­ślani „sta­rymi”, mieli nale­żeć do zarządu grupy. Sze­fo­wie pod­grup to kapi­ta­no­wie, a naj­ni­żej posta­wieni – żoł­nie­rze. Pod­grupy były czymś w rodzaju dzia­łów firmy – jeden zaj­mo­wał się kra­dzie­żami samo­cho­dów, drugi han­dlem nar­ko­ty­kami, kolejny wymu­sze­niami hara­czy, a następny roz­wią­za­niami siło­wymi, czyli pobi­ciami, porwa­niami i zabój­stwami.

Mogło się wyda­wać, że po roz­bi­ciu dwóch naj­więk­szych orga­ni­za­cji prze­stęp­czych w naszym kraju, czyli grupy „prusz­kow­skiej” i „woło­miń­skiej” (a wła­ści­wie „ząb­kow­sko-pra­skiej”), era prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej ode­szła do lamusa. Szybko oka­zało się, że wcale nie. Ten czas był szansą dla mniej­szych gan­gów, które pozo­sta­wały w cie­niu „Prusz­kowa”, współ­pra­cu­jąc z nim bądź po pro­stu odda­jąc część zysków z wła­snej prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści. Pomniejsi do tej pory gang­ste­rzy uznali, że aby się­gnąć po wła­dzę, zyskać powa­ża­nie i zająć miej­sce po mafii prusz­kow­skiej trzeba wyróż­nić się bru­tal­no­ścią jesz­cze więk­szą niż ta, która cecho­wała dotych­cza­sowe gangi. A jak bru­tal­ność to oczy­wi­ście zabój­stwa, więc ofiary wciąż liczono w dzie­siąt­kach. Zwy­kłym, boją­cym się ludziom dawało to zni­komą, ale jed­nak nadzieję na to, że wobec bez­sil­no­ści poli­cji prze­stępcy sami zro­bią ze sobą porzą­dek.

W pew­nym sen­sie tak się stało, z tym że porządki wyeli­mi­no­wały jedy­nie naj­słab­sze ogniwa. Pozo­stali mogli zacząć dyk­to­wać wła­sne warunki, narzu­cać je mniej­szym struk­tu­rom, wejść w dotych­czas nie­do­stępne dla nich obszary pół­światka i zacząć zara­biać na tym naprawdę duże pie­nią­dze.

Poli­cja jed­nak rów­nież nie stała w miej­scu. Im bar­dziej szła do przodu, tym wię­cej gang­ste­rów tra­fiało za kratki, by ich miej­sce… znów zaj­mo­wali młodsi – coraz czę­ściej już w gar­ni­tu­rach i z aktów­kami, a nie kijami bejs­bo­lo­wymi w rękach.

Z jed­nej strony do dziś mówi się o dal­szym ist­nie­niu choćby „grupy mar­kow­skiej”, się­ga­ją­cej swo­imi korze­niami jesz­cze lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Z dru­giej zaś dawni bos­so­wie „mafii prusz­kow­skiej”, Andrzej Z. pseu­do­nim „Sło­wik”, Leszek D. pseu­do­nim „Wańka” czy Janusz P. pseu­do­nim „Para­sol”, z zaska­ku­jącą regu­lar­no­ścią wciąż wra­cają do aresz­tów – jako podej­rzani o wyłu­dze­nia, han­del nar­ko­ty­kami czy wymu­sze­nia. Aku­rat kiedy piszę te słowa, od kilku tygo­dni prze­by­wają na wol­no­ści.

Te wszyst­kie mecha­ni­zmy poka­zują, że prze­stęp­czość zor­ga­ni­zo­wana wciąż ist­nieje i zapewne ma się cał­kiem nie­źle, tyle że i gang­ste­rzy, i poli­cjanci to już inni ludzie, sto­su­jący inne metody.GANG „AL CAPONE” Z GABONIA

Gaboń to wieś w woje­wódz­twie mało­pol­skim, licząca bli­sko tysiąc czte­ry­stu miesz­kań­ców. W latach dzie­więć­dzie­sią­tych wielu mło­dych ludzi chciało tam zaro­bić szybko i dużo, a to popy­chało ich w stronę prze­stęp­stwa. Jedni dopusz­czali się drob­nych kra­dzieży, a inni szli dalej – doko­nu­jąc napa­dów czy wymu­szeń.

Dokład­nie tym zajęli się dwaj bra­cia Ch., uro­dzeni w pierw­szej poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych – Wła­dy­sław i o trzy lata młod­szy od niego Ryszard. Zanim zaczęto uwa­żać ich za sze­fów nie­bez­piecz­nego gangu, byli to raczej nie­grzeczni chłopcy, któ­rzy po pro­stu lubili chu­li­ga­nić. Wła­dy­sław, mając szes­na­ście lat, pobił nauczy­ciela – ten nie zgło­sił jed­nak sprawy ówcze­snej mili­cji. Ryszard był nato­miast pierw­szy raz noto­wany nie­długo potem.

Star­szemu z braci udało się ukoń­czyć szkołę zawo­dową o pro­filu ogrod­ni­czym. Zajął się potem biz­ne­sem, otwie­ra­jąc sklepy w Gabo­niu – nie miały one jed­nak związku z jego wykształ­ce­niem. Jed­no­cze­śnie chciał sku­tecz­nie pozbyć się kon­ku­ren­cji – inne oko­liczne skle­piki zaczęły raz za razem pło­nąć (począt­kowo w wyniku pod­pa­leń, a potem eks­plo­zji ładun­ków wybu­cho­wych). Ci, któ­rzy mieli dosyć takich sytu­acji, sprze­da­wali firmy, domy i prze­pro­wa­dzali się gdzieś indziej. Pozo­stali, co bar­dziej odważni, mon­to­wali jedy­nie drzwi antyw­ła­ma­niowe albo kraty w oknach.

Wła­dy­sław powoli orga­ni­zo­wał wokół sie­bie grupę, która wkrótce stała się praw­dzi­wym gan­giem – han­dlu­ją­cym nar­ko­ty­kami, lewym spi­ry­tu­sem czy wymu­sza­ją­cym hara­cze od przed­się­bior­ców z róż­nych branż, choć szcze­gól­nie z gastro­no­micz­nej czy roz­ryw­ko­wej. W gru­pie nie bra­ko­wało tak zwa­nych żoł­nie­rzy, a sam boss, Wła­dy­sław, nie musiał już oso­bi­ście bru­dzić sobie rąk.

To wtedy zyskał prze­zwi­sko „Al Capone”, od legen­dar­nego ame­ry­kań­skiego gang­stera wło­skiego pocho­dze­nia, choć wołano na niego też bar­dziej po pol­sku – „Duży” albo „Wielki Wła­dek” czy „Gaboń­czyk”.

Grupa Wła­dy­sława Ch. pod­po­rząd­ko­wy­wała sobie kolejne tereny w Mało­pol­sce – szcze­gól­nie jeśli cho­dziło o han­del nar­ko­ty­kami, kon­tro­lo­wa­nie agen­cji towa­rzy­skich czy kra­dzieże samo­cho­dów. Podobno mieli nawet plan, by wejść do Kra­kowa i tam prze­jąć rynek, ale osta­tecz­nie się to nie udało. Mniej­sze gangi i drobni prze­stępcy z Mało­pol­ski musieli jed­nak otrzy­mać od „Ala Capone” zgodę na swoją dzia­łal­ność, a potem odda­wać mu część zysków. Kto się z tym nie zga­dzał, był wywo­żony do lasu i tam bru­tal­nie bity.

Pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych poli­cja inten­syw­nie roz­pra­co­wy­wała już grupę „Ala Capone”. Śled­czy wie­dzieli, że gang ma na swoim kon­cie mię­dzy innymi porwa­nie dla okupu wła­ści­ciela kan­toru, napad z 1993 roku, pod­czas któ­rego pew­nej kobie­cie skra­dziono por­ce­la­nową zastawę, czy napad z 1996 roku na pra­cow­nicę poczty, któ­rej skra­dziono gotówkę.

W 1998 roku Wła­dy­sław Ch. został zatrzy­many, kiedy z rodziną jechał samo­cho­dem przez Stary Sącz. Rok póź­niej usły­szał wyrok ośmiu lat pozba­wie­nia wol­no­ści – głów­nie za roz­boje i wymu­sze­nia. Wpadł też jego młod­szy brat, Ryszard. Miał jed­nak wię­cej szczę­ścia, bo odzy­skał wol­ność zale­d­wie po kilku mie­sią­cach. Przez pewien czas sto­so­wano jesz­cze wobec niego wol­no­ściowy śro­dek zapo­bie­gaw­czy w postaci dozoru poli­cyj­nego, który jed­nak w stycz­niu 2000 roku osta­tecz­nie uchy­lono. Wtedy Ryszard zaczął kon­tak­to­wać prze­by­wa­ją­cego za krat­kami „Ala Capone” z kom­pa­nami, któ­rych nie zatrzy­mano. Gang mógł dalej dzia­łać.

Rola Ryszarda Ch. bez wąt­pie­nia wzro­sła – na wol­no­ści to on kie­ro­wał wtedy grupą. Szybko wymy­ślił nowy spo­sób na zaro­bek – napady na przy­ko­ścielne ple­ba­nie. Pod­czas jed­nego z takich sko­ków udało im się ukraść prze­szło 100 tysięcy zło­tych.

Póź­niej, bli­żej końca roku 2000, wyszło na jaw, że gang „Ala Capone” dopusz­czał się rze­czy zde­cy­do­wa­nie gor­szych niż wymu­sze­nia czy napady. Poli­cja tra­fiła na ciała czte­rech osób, zako­pane w lesie pod Nowym Sączem. Jak usta­lono, pierw­szą z ofiar był Piotr G. pseu­do­nim „Jon­son”, który skon­flik­to­wał się nie­gdyś z „Alem Capone”. Zgi­nął w lipcu 1996 roku, kiedy miał rze­komo doko­nać z innymi gang­ste­rami kolej­nego napadu. Był to prze­my­ślany i dokład­nie zapla­no­wany spi­sek. Męż­czy­znę pobito, zakuto w kaj­danki i wrzu­cono do lokal­nej rzeki – Dunajca. Potem ciało zabrano i zako­pano.

W nocy z 27 na 28 maja 1999 roku w Nowym Sączu przy ulicy Tuwima (od dru­giej strony bloku to ulica Koł­łą­taja), gdy wra­cał z dziew­czyną do domu, zastrze­lony został Leszek J. pseu­do­nim „Lech­man”. To lokalny gang­ster, który zor­ga­ni­zo­wał wła­sną grupę i nie pod­po­rząd­ko­wał się „Alowi Capone”, nie zamie­rzał mu odda­wać czę­ści swo­ich zysków. W zamach zaan­ga­żo­wa­nych było kilka osób – Michał D. jako wyko­nawca, Wal­de­mar J. pseu­do­nim „Góral” jako jego pomoc­nik (do tej postaci jesz­cze wró­cimy), Marek S., czyli kie­rowca, który zapew­nił spraw­com moż­li­wość ucieczki z miej­sca zda­rze­nia, oraz sam „Al Capone” – zle­ca­jąc egze­ku­cję, kiedy prze­by­wał już w zakła­dzie kar­nym. Co cie­kawe, posłu­żył mu do tego tele­fon komór­kowy dostar­czony przez funk­cjo­na­riu­sza Służby Wię­zien­nej.

Trze­cia ofiara to Bog­dan P., doświad­czony prze­stępca, który wie­lo­krot­nie doko­ny­wał napa­dów z ludźmi „Ala Capone”. Podej­rze­wali go jed­nak o to, że ich oszu­kuje. Na domiar złego skon­flik­to­wał się z Ryszar­dem Ch. o kobietę. Zamach wyglą­dał podob­nie jak ten na Pio­tra G. w 1996 roku – wymy­ślono napad, w któ­rym miał wziąć udział, ale zamiast tego poja­wił się Ryszard Ch. i zaczął do niego strze­lać. Następ­nie ini­cja­tywę prze­jął bli­żej nie­znany Ukra­iniec. Ciało samo­cho­dem do Gabo­nia prze­wiózł Krzysz­tof Ł. pseu­do­nim „Łyli”, który potem opo­wie­dział śled­czym o kuli­sach tych wyda­rzeń. Wła­dy­sław i Ryszard Ch. zabrali z domu potrzebne rze­czy – łopatę, kwas, a nawet nasiona trawy. Wszy­scy poje­chali póź­niej do lasu, gdzie bra­cia naj­pierw nie­śli, a potem cią­gnęli ciało. Wrzu­cili je do przy­go­to­wa­nego wcze­śniej dołu, a Ryszard dodat­kowo po nim ska­kał. Dół zalano kwa­sem i całość zasy­pano zie­mią. Na wierz­chu posa­dzono trawę.

Ofiar było dużo wię­cej. Gang­ster Grze­gorz C. pseu­do­nim „Korab” nie chciał pod­po­rząd­ko­wać się „Alowi Capone”, a wręcz jego kom­pani kilka razy ata­ko­wali ludzi Wła­dy­sława Ch. Gdy na „Koraba” wydano wyrok, uciekł na Ukra­inę i wró­cił po zatrzy­ma­niu braci Ch. To go nie ura­to­wało – dwu­dzie­stego maja 2000 roku zgi­nął w miej­sco­wo­ści Kasina Wielka razem z innym gang­ste­rem, Ryszar­dem G. pseu­do­nim „Wolwo”. Pro­ku­ra­tu­rze te infor­ma­cje ujaw­nił wła­śnie Krzysz­tof Ł. pseu­do­nim „Łyli”.

Ich los podzie­lili też: w 1999 roku bar­man Tomasz M., który na wła­sną rękę han­dlo­wał lewym alko­ho­lem, za co przy­go­to­wano na niego zamach w Masz­ko­wi­cach; Jerzy W., któ­remu bra­cia Ch. po pro­stu nie ufali, czy Andrzej K. – okra­dziony z nie­du­żej gotówki, choć wyda­wał się spraw­com majętny. Za część tych egze­ku­cji odpo­wia­dali bez­po­śred­nio Ryszard Ch. razem z Micha­łem D.

Po ich ujaw­nie­niu Ryszard uciekł z jesz­cze jed­nym prze­stępcą, Seba­stia­nem W., do Nowego Jorku. Tam posłu­gi­wali się fał­szy­wymi doku­men­tami, zmie­nili wygląd i roz­po­częli pracę w fir­mie budow­la­nej. Dokładne miej­sce ich pobytu udało się usta­lić dzięki pod­słu­chom. W lutym 2001 roku wydano za nimi mię­dzy­na­ro­dowe listy goń­cze, a do sprawy włą­czyły się Inter­pol oraz FBI. Gang­ste­rów udało się zatrzy­mać, a potem, we wrze­śniu 2001 roku, eks­tra­do­wać do Pol­ski.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej, 20 maja 2001 roku, w Sądzie Okrę­go­wym w Nowym Sączu roz­po­czął się pro­ces w spra­wie zabój­stwa „Lech­mana”. Pod­jęto dodat­kowe środki bez­pie­czeń­stwa – budynku i oko­licy pil­no­wali anty­ter­ro­ry­ści oraz funk­cjo­na­riu­sze z psami poli­cyj­nymi. Nie­spełna rok póź­niej, 13 lutego 2002 roku, sąd ska­zał „Ala Capone” i Michała D. na 25 lat pozba­wie­nia wol­no­ści, a pozo­sta­łym oskar­żo­nym wymie­rzył niż­sze kary. W postę­po­wa­niu zezna­wali świa­dek koronny Piotr O. oraz Krzysz­tof Ł. pseu­do­nim „Łyli”, któ­rego wer­sję wyda­rzeń uznano za obiek­tyw­nie spójną. Pro­ku­ra­tura na tym eta­pie przy­go­to­wy­wała akt oskar­że­nia o kolejne pięć zabójstw doko­na­nych przez grupę „Ala Capone”. On sam mówił wtedy na sali sądo­wej, że jest nie­winny, sta­rał się też pod­wa­żać wia­ry­god­ność „Łyliego”. Nie chciał poka­zy­wać się w zakła­dzie kar­nym rodzi­nie – „zakuty w kaj­danki jak zwie­rzę”.

W listo­pa­dzie 2003 roku pię­ciu człon­ków grupy, w tym Wła­dy­sława i Ryszarda Ch., któ­rym poza kie­ro­wa­niem zor­ga­ni­zo­waną grupą prze­stęp­czą o cha­rak­te­rze zbroj­nym, napa­dami czy wymu­sza­niem hara­czy udo­wod­niono zabój­stwa, ska­zano na kary doży­wot­niego pozba­wie­nia wol­no­ści. Bra­cia Ch. o warun­kowe, przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie mogli wnio­sko­wać nie wcze­śniej niż po 40 latach. W 2005 roku w innym pro­ce­sie, doty­czą­cym kolej­nych zabójstw, znów ska­zano ich na doży­wot­nie pozba­wie­nie wol­no­ści. Pozo­stali gang­ste­rzy, w tym Tomasz K., który miał poma­gać w zama­chu na „Koraba” i „Wolwo”, usły­szeli wyroki od sze­ściu i pół do dwu­dzie­stu pię­ciu lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Swoją drogą Tomasz K. został też w innych pro­ce­sach roz­li­czony z napa­dów na ple­ba­nie, za co usły­szał wyroki pię­ciu i dwu­na­stu lat wię­zie­nia.

W lutym 2007 roku wyroki doży­wot­niego pozba­wie­nia wol­no­ści wobec Ryszarda Ch. i pięt­na­ście lat za krat­kami dla Seba­stiana W. uchy­lono, bo doty­czyły one innych prze­stępstw niż te okre­ślone we wnio­sku o ich eks­tra­dy­cję ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nowy pro­ces roz­po­czął się w grud­niu 2008 roku – Ryszarda Ch. ponow­nie ska­zano na doży­wo­cie, a potem wyrok uchy­lono raz jesz­cze z przy­czyn pro­ce­du­ral­nych. Luty 2011 roku przy­niósł jed­nak kolejne doży­wot­nie pozba­wie­nie wol­no­ści dla Ryszarda Ch., co potwier­dził następ­nie Sąd Ape­la­cyjny w Kra­ko­wie. Sąd Naj­wyż­szy nie­wiele póź­niej uchy­lił orze­cze­nie i zde­cy­do­wał, że cztery osoby z grupy „Ala Capone”, w tym on sam i jego brat Ryszard Ch., staną przed sądem raz jesz­cze. Wszystko dla­tego, że sędzia Sądu Okrę­go­wego w Nowym Sączu, który wyda­wał w ich spra­wie wyrok, wcze­śniej przez chwilę wystę­po­wał w postę­po­wa­niu w roli pro­ku­ra­tora.

W marcu 2018 roku, kiedy gang­ste­rzy byli już ska­zani mię­dzy innymi za sie­dem zabójstw, Sąd Okrę­gowy w Nowym Sączu poza jed­nym wyro­kiem doży­wo­cia połą­czył kilka wyro­ków wobec Wła­dy­sława Ch. pseu­do­nim „Al Capone” i orzekł wobec niego karę doży­wot­niego pozba­wie­nia wol­no­ści z moż­li­wo­ścią ubie­ga­nia się o warun­kowe, przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie po trzy­dzie­stu latach. Obrońca prze­by­wa­ją­cego już za krat­kami od dwu­dzie­stu lat gang­stera wystą­pił z ape­la­cją, by oba wyroki doży­wo­cia, które na nim ciążą, połą­czyć, dzięki czemu mógłby wyjść na wol­ność już za dzie­sięć lat. Sąd Ape­la­cyjny w Kra­ko­wie nie zgo­dził się na takie roz­wią­za­nie. Ozna­cza to, że nawet jeśli spełni się waru­nek do opusz­cze­nia wię­zien­nych murów po trzy­dzie­stu latach z wyroku łącz­nego doży­wo­cia z marca 2018 roku, „Al Capone” będzie miał do odby­cia jesz­cze jedną karę doży­wot­niego pozba­wie­nia wol­no­ści.

Część z człon­ków grupy „Ala Capone” odbyła już zasą­dzone im kary. Nie tak dawno dzien­ni­ka­rze _Super­wi­zjera_ TVN ujaw­nili, że doty­czy to mię­dzy innymi wspo­mi­na­nego już Wal­de­mara J. pseu­do­nim „Góral” – ska­za­nego nie­gdyś na trzy­na­ście lat pozba­wie­nia wol­no­ści za udział w gang­ster­skiej egze­ku­cji „Lech­mana”. Dziś to znany w Tar­no­wie spo­łecz­nik, który zda­niem repor­te­rów miał w ostat­nich latach stwo­rzyć swo­isty „układ tar­now­ski”.

Według usta­leń _Super­wi­zjera_ „Góral” opu­ścił wię­zienne mury po sied­miu latach. Nie­ofi­cjal­nie miało się to stać dzięki łapówce wrę­czo­nej za pośred­nic­twem adwo­kata oso­bom decy­zyj­nym w takim spra­wach. Wal­de­mar J. na wol­no­ści miał zacząć udzie­lać lichwiar­skich poży­czek, a gdy jego klienci ich nie spła­cali ze względu na hor­ren­dalne odsetki – przej­mo­wał ich nie­ru­cho­mo­ści. Na doku­men­tach pożycz­ko­wych zamiast Wal­de­mara J. figu­ro­wała jego żona. Z cza­sem „Góral” otwo­rzył lom­bard, choć nie wpi­sał go do Reje­stru Dzia­łal­no­ści Lom­bar­do­wej Komi­sji Nad­zoru Finan­so­wego i nie zało­żył nawet w tym zakre­sie dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej. Stał się za to dzia­ła­czem cha­ry­ta­tyw­nym i spon­so­rem wyda­rzeń spor­to­wych. To wła­śnie z tych śro­do­wisk, mie­sza­nych sztuk walki, mieli rekru­to­wać się żoł­nie­rze „Górala”, któ­rzy uczest­ni­czyli potem w lichwiar­skim biz­ne­sie. A ten w dużej mie­rze opie­rał się na zastra­sze­niach – na przy­kład wybi­ja­niu okien w domach. Kilku z nich, w tym nie­jaki Kamil Ł., usły­szało zresztą zarzuty doty­czące lichwy. Innym współ­pra­cow­ni­kiem „Górala” miał być Grze­gorz S., ska­zany nie­gdyś za ude­rze­nie innego męż­czy­zny sie­kierą w plecy. Po wyroku S. został zawod­ni­kiem w tar­now­skim klu­bie sztuk walki, gdzie orga­ni­zo­wano też zaję­cia dla dzieci – i Grze­gorz S. rów­nież się na nich poja­wiał.

W kwiet­niu 2018 roku zagi­nęła pięć­dzie­się­cio­pię­cio­let­nia Anna B. z miej­sco­wo­ści Zawada. Kobieta pra­co­wała, ale nie nale­żała do zamoż­nych, samot­nie wycho­wała dwóch synów. Krótko przed zagi­nię­ciem oba­wiała się, że ktoś chce ją uci­szyć. W kwiet­niu 2020 roku pod­czas prac geo­de­zyj­nych w jed­nym z pusto­sta­nów w oko­li­cach Tar­nowa odna­le­ziono jej ciało. Jeden z synów Anny B. wziął pożyczkę od osób zwią­za­nych z Wal­de­ma­rem J. pseu­do­nim „Góral”. Gdy jej nie spła­cał, gang­ste­rzy chcieli prze­jąć dom kobiety. Począt­kowo ucie­kła ona przed nimi z budynku, ale po namo­wach syna wró­ciła. Lichwia­rze zawieźli ją do nota­riu­sza, gdzie prze­pi­sała na nich nie­ru­cho­mość. Została z niej póź­niej wymel­do­wana i tra­fiła na ulicę. To wtedy zagi­nęła. Osta­tecz­nie śled­czym nie udało się usta­lić, czy do zgonu Anny B. przy­czy­niły się osoby trze­cie.

Według obec­nej wie­dzy śled­czych Wal­de­mar J. pseu­do­nim „Góral” stoi na czele nie­bez­piecz­nego gangu lichwia­rzy, który doko­nuje wymu­szeń, zastra­sza świad­ków, a do tego ma kon­takty z funk­cjo­na­riu­szami poli­cji, pro­ku­ra­to­rami czy sędziami. Śledz­two w tej spra­wie wsz­częto w maju 2020 roku. Wła­śnie ze względu na moż­liwe powią­za­nia z wymia­rem spra­wiedliwości z tar­now­skiej pro­ku­ra­tury prze­nie­siono je do kato­wic­kiej dele­ga­tury Pro­ku­ra­tury Kra­jo­wej. W aktach sprawy wprost pisano, że usta­lono dzia­ła­jącą od wielu lat na tere­nie Tar­nowa grupę prze­stęp­czą, na któ­rej czele stoi Wal­de­mar J. pseu­do­nim „Góral”, a która to grupa kon­tro­luje prze­stęp­czość nar­ko­ty­kową, lichwę, pro­sty­tu­cję, han­del nie­le­gal­nym spi­ry­tu­sem czy tyto­niem. Z doku­men­tów wynika, że na każdą ini­cja­tywę prze­stęp­czą w mie­ście trzeba uzy­skać zgodę wła­śnie „Górala”. Powią­za­nia z biz­nes­me­nami czy urzęd­ni­kami czę­ściowo miały wyni­kać z opła­ca­nia tych osób przez gang­ste­rów, a po czę­ści – z ich zastra­szania. Odgra­żano się im na przy­kład ujaw­nie­niem kom­pro­mi­tu­ją­cych mate­ria­łów, a tych podobno nie bra­ko­wało – to „Góral” i jego ludzie mieli w pre­zen­cie uro­dzi­no­wym zapew­nić komen­dan­towi poli­cji pro­sty­tutkę, a na impre­zach u komor­nika, gdzie grano w pokera, to Wal­de­mar J. poży­czał wszyst­kim pie­nią­dze.

Gang­ste­rów w toczą­cych się prze­ciwko nim spra­wach miał nato­miast repre­zen­to­wać adwo­kat Kon­rad K. Sam na pew­nym eta­pie usły­szał zarzuty doty­czące udziału w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej i zastra­sza­nia ofiar gang­ste­rów. Pomimo tego wciąż pro­wa­dził kan­ce­la­rię.

Do grona zna­jo­mych „Górala” należy też Piotr Gór­ni­kie­wicz – pocho­dzący z Tar­nowa poseł z ramie­nia „Pol­ski 2050 – Trze­ciej Drogi”, zasia­da­jący w sej­mo­wej komi­sji admi­ni­stra­cji i spraw wewnętrz­nych. „Góral” zamiesz­czał w mediach spo­łecz­no­ścio­wych wiele zdjęć z Gór­ni­kie­wiczem w sytu­acjach mniej lub bar­dziej ofi­cjal­nych – od spo­tka­nia przed­świą­tecz­nego śro­do­wisk poli­tycz­nych, po spo­tka­nie ze zna­jo­mymi w restau­ra­cji, pod­czas któ­rego nie bra­ko­wało też alko­holu. Mieli też wspól­nie bywać na meczach żuż­lo­wych. Wtedy w ich towa­rzy­stwie poja­wiali się też ówcze­sny komen­dant tar­now­skiej poli­cji i męż­czy­zna, który po wybo­rach został sze­fem pań­stwo­wych zakła­dów azo­to­wych w Tar­no­wie.

Tak powstał „układ tar­now­ski”.

Kilka dni po publi­ka­cji repor­tażu _Super­wi­zjera_ z maja 2024 poseł Gór­ni­kie­wicz wydał oświad­cze­nie, w któ­rym sta­now­czo zaprze­czył, aby brał udział w jakich­kol­wiek dzia­ła­niach orga­ni­za­cji prze­stęp­czych i był z nimi powią­zany. Okre­ślił się mia­nem „ofiary oszczer­czej i bru­tal­nej kam­pa­nii medial­nej” i zapo­wie­dział pod­ję­cie kro­ków praw­nych w celu oczysz­cze­nia swo­jego dobrego imie­nia.

Tym­cza­sem ze sta­no­wi­ska komen­danta miej­skiego poli­cji w Tar­no­wie po sied­miu latach odwo­łano inspek­tora Mariu­sza Dymurę, prze­no­sząc go na sta­no­wi­sko szefa poli­cji w Lima­no­wej. Jego następcą w Tar­no­wie na zale­d­wie mie­siąc został młod­szy inspek­tor Mar­cin Sak, dotych­cza­sowy komen­dant z… Lima­no­wej.

Sam Wal­de­mar J. pseu­do­nim „Góral” w pro­gra­mie _Raport regionu_ na ante­nie Tar­now­skiej TV, przed­sta­wiany jako pre­zes Fun­da­cji uGó­rala J., odniósł się do mate­riału _Super­wi­zjera_. Uznał, że było to nie­rze­telne śledz­two i został pomó­wiony. Twier­dził też, że sprawa lichwy doty­czyła innego lom­bardu w Tar­no­wie, który nie nale­żał do niego. Jego zda­niem cała sprawa to odwet tar­now­skiej pro­ku­ra­tor, która kilka lat wcze­śniej miała tra­fić na bil­bordy oskar­żana o kra­dzież maj­tek. O całą akcję z bil­bor­dami miała podej­rze­wać wła­śnie „Górala”.GANG „ARTUSIA”. GDYNIA

Począ­tek lat dzie­więć­dzie­sią­tych, Gdy­nia, dziel­nica Obłuże – typowe blo­ko­wi­sko, jakich wiele w całym kraju. Mieszka tam z rodzi­cami Artur B. – od imie­nia nazy­wany „Artu­siem”, a od wagi „Gru­bym”. Waży w tam­tym cza­sie aż dwie­ście czter­dzie­ści pięć kilo­gra­mów, boryka się z buli­mią. Już jako kil­ku­na­sto­letni chło­pak inte­re­suje się pie­niędzmi. Jego rodzina jest dość dobrze sytu­owana, ojciec zawo­dowo pływa. Matka poza pracą trosz­czy się o dom i wszyst­kich wokół – nie tylko o Artura, ale też o jego kole­gów. Gdy do niego przy­cho­dzą, wszy­scy dostają obiad. „Artuś” pod­biera matce gotówkę. W 1992 roku koń­czy osiem­na­ście lat. Zaj­muje się wtedy spro­wa­dza­niem do Pol­ski elek­tro­niki z Zachodu, a przy oka­zji drob­nym prze­my­tem. Rok póź­niej pod­daje się jed­nej z pierw­szych w kraju ope­ra­cji zmniej­sze­nia żołądka, dzięki czemu przez kolejne lata wyraź­nie traci na wadze. Długo jesz­cze je zbyt dużo, a potem pró­buje oczysz­czać orga­nizm – przyj­mu­jąc koń­skie dawki coli.

W końcu przy­łą­cza się do grupy osie­dlo­wych chu­li­ga­nów i staje się wśród nich istotną posta­cią. Jesz­cze będąc na eta­pie, kiedy robi wra­że­nie swoją posturą, w 1995 roku pró­buje z kole­gami wymu­sić haracz z lokal­nego klubu Oskar. Żąda od wła­ści­ciela dwóch tysięcy dola­rów, a potem pię­ciu­set dola­rów mie­sięcz­nie za ochronę. W prze­ciw­nym razie klub zosta­nie spa­lony. Przed­się­biorca jed­nak nie bie­rze tego na poważ­nie – prze­ka­zuje „Artu­siowi” i jego kom­pa­nom tysiąc zło­tych, a do tego pocięte strony gazety, po czym zawia­da­mia poli­cję.

Wymu­sze­nie nie przy­nosi więc zamie­rzo­nego efektu, ale Artur ma alter­na­tywny plan. Doko­nuje oszustw przy róż­nych zaku­pach z ogło­szeń pra­so­wych, krad­nie tele­fony komór­kowe, wyłu­dza sprzęty na fak­tury z odro­czo­nym ter­mi­nem płat­no­ści. Poznaje też Dariu­sza R. pseu­do­nim „Rusił”, a ten ma kon­takty, choćby w War­sza­wie, któ­rymi otwiera „Artu­siowi” drzwi do świata han­dlu hur­to­wymi ilo­ściami nar­ko­ty­ków.

Artur B. w związku ze sprawą hara­czy tra­fia jed­nak do aresztu. Roz­po­czyna tam gło­dówkę i po dzie­się­ciu mie­sią­cach odzy­skuje wol­ność – leka­rze oce­niają jego stan psy­chiczny jako zagra­ża­jący zdro­wiu lub życiu. Dia­gnoza brzmi: depre­sja.

Pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych „Artuś” w Gdyni nie jest już ano­ni­mową posta­cią. Sprze­daje nie­wiel­kie ilo­ści koka­iny, a cena za gram waha się mię­dzy 300 a 400 zło­tych. Powo­dzi mu się dobrze, jeź­dzi rzu­ca­ją­cym się w oczy hum­me­rem. Musi mimo wszystko uwa­żać, bo działa na tere­nie nie­ja­kiego Sła­wo­mira M. pseu­do­nim „Tury­sta”, ale bez jego wie­dzy – a za to gang­ste­rzy mogą nali­czyć mu surową karę finan­sową i przy oka­zji zabrać na wycieczkę do lasu.

Od 1999 roku i na początku lat dwu­ty­sięcz­nych naj­więk­sze grupy prze­stęp­cze w Pol­sce mają poważne pro­blemy. Poli­cja bie­rze się do roz­bi­ja­nia gan­gów prusz­kow­skiego, woło­miń­skiego, ząb­kow­sko-pra­skiego czy nieco mniej­szych, ale też liczą­cych się w śro­do­wi­sku – jak łódzka „ośmior­nica”. Zgi­nęli już Ire­ne­usz J. pseu­do­nim „Gruby Irek” z Łodzi, Niko­dem S. pseu­do­nim „Nikoś” z Trój­mia­sta, Andrzej K. pseu­do­nim „Per­shing” zwią­zany z „Oża­ro­wem” i „Prusz­ko­wem”, a Jaro­sław S. pseu­do­nim „Masa” został świad­kiem koron­nym.

Dla „Artu­sia” i „Rusiła” to pięć minut, które mogą wyko­rzy­stać. Ten pierw­szy ma spro­wa­dzać nar­ko­tyki z Ame­ryki Połu­dnio­wej i wpro­wa­dzać je do obrotu (jak się potem okaże – nie­ko­niecz­nie w Pol­sce), a tym samym zara­biać potężne pie­nią­dze. Ma zasadę, by ni­gdy nie przyj­mo­wać środ­ków, które sprze­daje. Drugi nato­miast udo­stęp­nia swoje kon­takty i korzy­sta z uro­ków życia. Podział zysków – pięć­dzie­siąt na pięć­dzie­siąt.

Artur B. ofi­cjal­nie pro­wa­dzi różne firmy, a pie­nią­dze pie­rze w kan­to­rach, które należą do zna­jo­mych, a jeden nawet do jego part­nerki. Inte­re­sują go tylko pie­nią­dze.

Kry­zys przy­cho­dzi w 2005 roku. To wtedy organy ści­ga­nia roz­bi­jają grupę Roberta B. pseu­do­nim „Kirył”, który w kraju do tej pory był naj­więk­szym klien­tem „Artu­sia”. Do tego sąd ska­zuje w końcu Artura na karę dwóch i pół roku pozba­wie­nia wol­no­ści za próbę wymu­sze­nia hara­czu z 1995 roku. „Artuś” nie tra­fia jed­nak za kratki, bo czuje, że robi się wokół niego gorąco, i zapada się pod zie­mię. Ma rację, bo poli­cja poszu­kuje go już na pod­sta­wie trzech listów goń­czych – za wyrok zwią­zany z wymu­sze­niem hara­czu, za oszu­stwa i dla­tego, że podej­rzewa go o kie­ro­wa­nie zor­ga­ni­zo­waną grupą prze­stęp­czą.

W 2006 roku przy­jeż­dża z wizytą do rodzi­ców – jeź­dzi wtedy porsche. Dostaje tele­fon od kogoś, kto zapar­ko­wał tuż za nim. Oka­zuje się, że to naj­praw­do­po­dob­niej Krzysz­tof K., wysoko posta­wiony funk­cjo­na­riusz Cen­tral­nego Biura Śled­czego. Ostrzega „Artu­sia”, że polują na niego ludzie Jaro­sława W. pseu­do­nim „Wró­bel”, legendy gdyń­skiego pół­światka lat dzie­więć­dzie­sią­tych. W tam­tych cza­sach, w 1996 roku jego grupę roz­bito, ale po kilku latach „Wró­bel” wró­cił do gang­sterki, choć nie miał już takiej pozy­cji jak kie­dyś. W przy­szło­ści będzie jesz­cze kil­ka­krot­nie zatrzy­my­wany – choćby przez Cen­tralne Biuro Anty­ko­rup­cyjne w 2008 roku.

„Artuś” wie, że infor­ma­cja od poli­cjanta CBŚ to nie żarty. Kie­dyś musiał już pła­cić gru­pie „Wró­bla” karę i nie było to nic przy­jem­nego. Pod koniec 2006 roku Artur B. ucieka do Ame­ryki Połu­dnio­wej – do Boli­wii. Świad­czy to o tym, że ma tam odpo­wied­nie kon­takty. W mię­dzy­cza­sie roz­staje się z żoną, zosta­wia ją z dwójką dzieci. Stara się jed­nak regu­lar­nie z nimi spo­ty­kać – zawsze za gra­nicą. Wkrótce poznaje też Kaję K., byłą Miss Pol­ski z 2003 roku. Miesz­kają w Ekwa­do­rze, potem w Hisz­pa­nii, bywają w Holan­dii.

Jeden z byłych człon­ków grupy „Artu­sia”, który zde­cy­do­wał się na współ­pracę z pro­ku­ra­turą, powie potem, że Artur B. w środki odu­rza­jące z Ame­ryki Połu­dnio­wej zaopa­try­wał przede wszyst­kim inne kraje, nie Pol­skę. Z dwu­dzie­stu czy trzy­dzie­stu kilo­gra­mów koka­iny może pięć tra­fiało do kraju, pozo­stała ilość do Wiel­kiej Bry­ta­nii czy Szwe­cji. W 2007 roku „Artuś” posia­dał w Skan­dy­na­wii hur­towy rynek zbytu. W śro­do­wi­sku sze­roko mówiło się o prze­my­cie, który zor­ga­ni­zo­wał pew­nego razu do Hisz­pa­nii. Podobno drogą mor­ską przy­pły­nęła wtedy tona koka­iny. Artur B. miał spro­wa­dzić płe­two­nur­ków z Trój­mia­sta, któ­rzy wyła­wiali pakunki z wody.

Tym­cza­sem dzie­więt­na­stego grud­nia 2007 roku do Gdań­ska ze Szwe­cji przy­la­tują Daniel Jans­son i Mar­tin W. – ofi­cjal­nie biz­nes­meni, choć podej­rzewa się ich o zwią­zek z napa­dami na kon­woje, z któ­rych pie­nią­dze tra­fiały do Pol­ski. Jans­son chce zapewne ode­brać swoją część. Ma jed­nak przy sobie około czter­dzie­stu tysięcy euro w gotówce. Przy­jeż­dża do Gdyni na ulicę Świę­to­jań­ską, do biura firmy dewe­lo­per­skiej nale­żą­cej do innego Szweda – Carla T. Potem okaże się, że to męż­czy­zna, który w latach dzie­więć­dzie­sią­tych kie­ro­wał w Szwe­cji gan­giem doko­nu­ją­cym napa­dów na banki i poczty. Jans­son spo­tyka się tam z dwoma Laty­no­sami, z któ­rych jed­nego znał praw­do­po­dob­nie wcze­śniej – roz­ma­wia z nim po szwedzku. Na spo­tka­niu obecny jest też Artur B. pseu­do­nim „Artuś”, zajęty róż­nymi tele­fo­nami. Dys­ku­sja rze­komo doty­czy trans­ak­cji w branży sto­lar­skiej, a tak naprawdę – bez­piecz­nego prze­mytu nar­ko­ty­ków. Tyle że ślad po Danielu Jans­sonie się urywa. Do dziś uważa się go za zagi­nio­nego, choć wiele wska­zuje na to, że w biu­rze Carla T. doszło do zabój­stwa – ujaw­niono tam ślady krwi. Według szwedz­kiej pro­ku­ra­tury wła­ści­ciel firmy dewe­lo­per­skiej mógł poma­gać Jans­sonowi w pra­niu pie­nię­dzy z napa­dów, a w końcu pokłó­cili się o podział zysków.

W 2008 roku „Artuś” i Kaja K. kur­sują mię­dzy Hisz­pa­nią a Holan­dią. Poli­cja w Amster­da­mie zaczyna się nim inte­re­so­wać, obser­wuje wynaj­mo­wany przez niego dom. W lutym wpada trans­port sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech kilo­gra­mów hero­iny z Tur­cji – przez Rumu­nię i Ukra­inę miał tra­fić do Pol­ski oraz Anglii. Nie ma to związku z Artu­rem B., ale zatrzy­many zostaje gang­ster o pseu­do­ni­mie „Buf­falo”. Ujaw­nia on śled­czym, kto jest teraz nume­rem jeden w branży. To „Artuś”.

Czter­na­stego lutego Artur B. prze­bywa razem ze spo­dzie­wa­jącą się dziecka part­nerką w hisz­pań­skiej miej­sco­wo­ści Calpe. Do ich domu nagle wpada sied­miu męż­czyzn w mun­du­rach lokal­nej poli­cji – zabie­rają Artura B. ze sobą. To nie aresz­to­wa­nie, a upro­wa­dze­nie. Sprawcy przez kolejne kilka tygo­dni prze­trzy­mują i biją „Artu­sia”. Żądają pół miliona euro okupu. Otrzy­mują pie­nią­dze – na auto­stra­do­wym moście przez otwarty dach samo­chodu wyrzu­cają je Roman K. i Marek Z., instru­owani przez pory­wa­czy. Upro­wa­dze­nie to ini­cja­tywa Dariu­sza R. pseu­do­nim „Rusił”, daw­nego wspól­nika „Artu­sia”, któ­remu ten był winien pie­nią­dze i naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał ich oddać.

Nieco ponad pół roku póź­niej, 19 wrze­śnia 2009 roku, do Amster­damu przy­la­tuje Artur B. Kilka dni póź­niej zja­wia się tam Dariusz R. – spo­ty­kają się w jed­nym miesz­ka­niu, na miej­scu jest jesz­cze kilka osób. W nocy z 23 na 24 wrze­śnia docho­dzi do awan­tury. Sąsie­dzi sły­szą krzyki, ude­rze­nia, a potem długo włą­czoną wodę i odgłosy sprzą­ta­nia. Widzą też dwóch męż­czyzn, któ­rzy w nocy wyno­szą razem bar­dzo ciężką walizkę do samo­chodu.

W paź­dzier­niku poli­cja wyła­wia ją z kanału w Amster­da­mie. Zawar­tość: ciało Dariu­sza R. pseu­do­nim „Rusił” – ze śla­dami pobi­cia i ranami kłu­tymi. Doszło do prze­cię­cia tęt­nic płuc­nych. Nikt nie ma raczej wąt­pli­wo­ści, że za egze­ku­cją stoi „Artuś”. W odna­le­zio­nym samo­cho­dzie poli­cja zabez­pie­cza jego ślady DNA. Według świad­ków to on w miesz­ka­niu miał ude­rzyć „Rusiła” tak mocno, że ten roz­bił sobie głowę o ścianę.

Artur B. nie­mal bez­po­śred­nio po tym zda­rze­niu orga­ni­zuje z kole­gami małą imprezę – wszy­scy świet­nie się bawią. „Artuś” wydaje się zado­wo­lony z odwetu za wcze­śniej­sze upro­wa­dze­nie. Potem wraca z Holan­dii do Hisz­pa­nii. W 2010 roku nie czuje się tam bez­piecz­nie, bo inte­re­suje się nim Inter­pol.

Sie­dem­na­stego kwiet­nia 2012 roku Artur B. zostaje zatrzy­many w regio­nie Costa del Sol w hisz­pań­skiej Anda­lu­zji, kiedy jedzie samo­cho­dem marki Aston Mar­tin o war­to­ści co naj­mniej stu trzy­dzie­stu tysięcy euro. Ma na ręku luk­su­sowy zega­rek wart kolejne kil­ka­dzie­siąt tysięcy, a przy sobie fał­szywe doku­menty – pasz­port, a nawet akt uro­dze­nia. Udaje Irland­czyka, co w Hisz­pa­nii idzie mu cał­kiem nie­źle – dobrze zna angiel­ski. Trudno go zresztą poznać – nie waży już 245 kilo ani nawet 150, jak przez pewien czas, ale nie­spełna 90.

Po dwóch mie­sią­cach „Artuś” tra­fia do Pol­ski i zostaje osa­dzony w Zakła­dzie Kar­nym w Sztu­mie, w poje­dyn­czej celi na oddziale dla szcze­gól­nie nie­bez­piecz­nych prze­stęp­ców. Na pod­sta­wie pra­wo­moc­nego wyroku ma do odby­cia karę za próbę wymu­sze­nia hara­czu z 1995 roku. Śled­czy wie­dzą już jed­nak o nim dużo wię­cej – w ich oczach to baron, który poza prze­my­tami i han­dlem nar­ko­ty­kami ma związki z kar­te­lami z Ame­ryki Połu­dnio­wej, skan­dy­naw­skimi gan­gami, a praw­do­po­dob­nie także układ z funk­cjo­na­riu­szem CBŚ i peł­nił spraw­czą rolę w egze­ku­cji na Dariu­szu R. pseu­do­nim „Rusił”.

Artur B. jak pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych podej­muje gło­dówkę, licząc, że leka­rze znów stwier­dzą u niego depre­sję i odzy­ska wol­ność. Tym razem ten for­tel się nie udaje. „Artu­sia” prze­no­szą za to do Zakładu Kar­nego w Czar­nem ze względu na zły stan zdro­wia. To tam 5 sierp­nia 2012 roku ostatni raz widzi się z rodzi­cami.

Nieco ponad tydzień póź­niej, 13 sierp­nia, zeznaje przez sądem w Człu­cho­wie jako świa­dek w pro­ce­sie grupy nar­ko­ty­ko­wej z innej czę­ści kraju. Bez więk­szych pro­ble­mów utrzy­muje się na nogach, choć jest osła­biony. Wraca do wię­zie­nia w Sztu­mie.

Pięt­na­stego sierp­nia rano, zamknięty w poje­dyn­czej celi, scho­dzi z pry­czy i siada na jej brzegu. Pró­buje się­gnąć po butelkę z wodą, ale traci rów­no­wagę. Ude­rza głową o ścianę, a potem, upa­da­jąc – o pod­łogę. Taki bieg wyda­rzeń potwier­dzać ma moni­to­ring. Służba Wię­zienna i leka­rze począt­kowo nie reagują – myślą, że „Artuś” symu­luje. Gdy w końcu ktoś pró­buje mu udzie­lić pomocy, prze­stępca ma już pora­że­nie czte­ro­koń­czy­nowe, wymaga intu­ba­cji. Tra­fia do szpi­tala w Byd­gosz­czy, gdzie nawet spe­cja­li­stów zaska­kuje jego stan. Pytają, czy ska­kał na główkę do pustego basenu. Dwu­dzie­stego dru­giego sierp­nia przed połu­dniem Artur B. umiera. Miał trzy­dzie­ści osiem lat.

Wokół tego zda­rze­nia od razu nara­stają wąt­pli­wo­ści. W więź­niarce, w któ­rej prze­wo­żono „Artu­sia” mię­dzy sądem a zakła­dami kar­nymi, z uży­ciem świa­tła ultra­fio­le­to­wego ujaw­niono ślady krwi – które ktoś nie do końca sku­tecz­nie pró­bo­wał zmyć. Leka­rze, a za nimi rodzice Artura B. zwra­cają uwagę, że odniósł on takie obra­że­nia, jakby został poważ­nie pobity – mię­dzy innymi trzeba było wyko­nać tre­pa­na­cję czaszki. Ostat­nia, naj­mniej realna teo­ria zakłada, że „Artuś” żyje, ale został świad­kiem koron­nym, ma nowe per­so­na­lia, a organy ści­ga­nia ukry­wają go za gra­nicą.

W związku ze śmier­cią naj­pierw Dariu­sza R., a potem Artura B. ich wza­jemne wątki porwa­nia tego dru­giego, a potem zabój­stwa pierw­szego pro­ku­ra­tura uma­rza.

Pozo­stali nie uni­kają jed­nak odpo­wie­dzial­no­ści. W grud­niu 2014 roku zarzuty upro­wa­dze­nia „Artu­sia” śled­czy przed­sta­wiają sze­ściu oso­bom – Jac­kowi W. pseu­do­nim „Samu­raj”, Mar­kowi Sz., Bog­da­nowi G., Łuka­szowi D. pseu­do­nim „Czo­snek”, Jac­kowi P. pseu­do­nim „Nosek” i Arka­diu­szowi B. Jeden z nich póź­niej usły­szy za to wyrok ośmiu lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Wzglę­dem pozo­sta­łych sprawa wciąż się toczy – w maju 2020 roku do sądu tra­fił akt oskar­że­nia wobec Bog­dana W., który rów­nież miał brać udział w porwa­niu „Artu­sia”. Zatrzy­mano go w 2019 roku w Niem­czech.

Nato­miast w lipcu 2016 roku w Ekwa­do­rze poli­cja zatrzy­muje nie­ja­kiego Romana G., który następ­nie został eks­tra­do­wany do Pol­ski. Dwu­dzie­stego czwar­tego listo­pada 2017 roku pro­ku­ra­tura sta­wia mu zarzut zabój­stwa Dariu­sza R. pseu­do­nim „Rusił”, czego miał doko­nać razem z „Artu­siem”. Pro­ces trwa.GANG „CARRINGTONA” I GANG „LELKA”. WOJNA ZGORZELECKA

Za sprawą mediów w latach dzie­więć­dzie­sią­tych sły­sząc hasło „pol­ska mafia”, więk­szość ludzi myślała o gan­gach prusz­kow­skim i woło­miń­skim. Tym­cza­sem w ich cie­niu, z dala od sto­licy, siłą i bru­tal­no­ścią milio­nowe inte­resy budo­wali inni gang­ste­rzy. Tak było choćby na Dol­nym Ślą­sku, w oko­li­cach Zgo­rzelca i pol­sko-nie­miec­kiego pogra­ni­cza. Masowo prze­my­cano tam spi­ry­tus wart tyle, że wystar­czyła bła­hostka, by dotych­cza­sowi kom­pani stali się wro­gami na śmierć i życie. Tak wybu­chła „wojna zgo­rze­lecka” pomię­dzy gru­pami Zbi­gniewa M. pseu­do­nim „Car­ring­ton” i Jacka B. pseu­do­nim „Lelek”. Ich kon­flikt pochło­nął kil­ka­dzie­siąt ludz­kich ist­nień. Czę­ści ofiar pora­chun­ków do dziś nie odna­le­ziono – wciąż figu­rują w poli­cyj­nych bazach jako osoby zagi­nione. W 2019 roku kulisy tych wyda­rzeń w roz­mo­wie ze mną ujaw­nił Dariusz Z. – świa­dek koronny, który pogrą­żył gang „Car­ring­tona”. Jego rela­cje znaj­dują teraz nama­calne potwier­dze­nie – prze­szło ćwierć wieku od serii gang­ster­skich zabójstw na pogra­ni­czu część spraw dociera do finału. Funk­cjo­na­riu­sze Cen­tral­nego Biura Śled­czego Poli­cji mieli ujaw­nić zwłoki co naj­mniej jed­nej ofiary prze­stęp­czej egze­ku­cji. Wie­dzą też, gdzie mogą tra­fić na kolejne ciała. W śledz­twie poja­wił się nowy, obok Dariu­sza Z., duży świa­dek koronny i kilku małych. Pod zarzu­tem zabój­stwa do aresztu tra­fili mię­dzy innymi Ryszard M. pseu­do­nim „Azja” (brat „Car­ring­tona”) czy Seba­stian K. pseu­do­nim „Ryży” – boha­ter jed­nej ze strze­la­nin w Jele­niej Górze. Samo­bój­stwo przy pró­bie zatrzy­ma­nia przez kontr­ter­ro­ry­stów popeł­nił zaś Jacek B. pseu­do­nim „Lelek”. Zacznijmy jed­nak od początku.

Zbi­gniew M. pseu­do­nim „Car­ring­ton” (noszący fak­tycz­nie inne nazwi­sko niż to powta­rzane w mediach) uro­dził się w 1966 roku. Miesz­kał w Zawi­do­wie pod Zgo­rzel­cem na Dol­nym Ślą­sku – nie­opo­dal nie­miec­kiej gra­nicy. Ukoń­czył zasad­ni­czą szkołę zawo­dową, a póź­niej zało­żył kilka firm trans­por­to­wych, z któ­rych, co cie­kawe, część pozo­staje zare­je­stro­wana do dzi­siaj. Zbi­gniew M. razem z bra­tem, Ryszar­dem, zaczy­nał od drob­nych zle­ceń na prze­myt papie­ro­sów przez Nysę Łużycką. Około 1995 roku mieli już stwo­rzyć wła­sny gang, sku­pia­jący się z cza­sem na prze­my­cie spi­ry­tusu, głów­nie z Nie­miec i Włoch. W skład grupy weszli mię­dzy innymi brat „Car­ring­tona”, Ryszard M. pseu­do­nim „Azja” (pseu­do­nim nawią­zuje do boha­tera lite­rac­kiego noszą­cego bar­dzo podobne nazwi­sko do braci M.), Jacek B. pseu­do­nim „Lelek”, Jaro­sław J. pseu­do­nim „Jaku­bek” czy Dariusz P. pseu­do­nim „Pomyk” (pseu­do­nim od nazwi­ska, nie „Pło­myk”, jak pisały wów­czas gazety). „Car­ring­ton” miał wyra­stać na rezy­denta mafii prusz­kow­skiej na tam­tych tere­nach, o czym wspo­mi­nano w pro­gra­mie doku­men­tal­nym _Alfa­bet mafii_ tele­wi­zji TVN z 2004 roku. To nie do końca prawda. „Car­ring­ton” nie miał zbyt wiele wspól­nego z „grupą prusz­kow­ską”. Bli­żej, choćby przy oka­zji han­dlu nar­ko­ty­kami, było mu do kon­ku­ren­cji „Prusz­kowa”, czyli gangu ząb­kow­sko-pra­skiego, któ­remu sze­fo­wać mieli bra­cia Hen­ryk N. pseu­do­nim „Dziad” i Wie­sław N. pseu­do­nim „Wariat”, czy do czę­sto mylo­nego z nimi gangu woło­miń­skiego – z Ludwi­kiem A. pseu­do­nim „Lutek” i Maria­nem K. pseu­do­nim „Kle­pak” na czele. „Car­ring­ton”, który na co dzień nie dopusz­czał do sie­bie zbyt wielu osób i two­rzył swoją struk­turę jako bar­dzo her­me­tyczną, dość bli­skie rela­cje jak na sie­bie utrzy­my­wał z łódzką „ośmior­nicą”, do któ­rej tra­fiał nie­mal cały prze­my­cany alko­hol. Ludzie Zbi­gniewa M. mieli też kon­takty z poznań­skim gan­giem Zbi­gniewa B. pseu­do­nim „Orzech” – to u nich swego czasu przed ata­kiem ze strony „Lelka” miał schro­nić się Dariusz Z., póź­niej­szy świa­dek koronny.

Prze­myt spi­ry­tusu był bar­dzo dobrze zor­ga­ni­zo­wany. Wyko­rzy­sty­wano do tego celu mię­dzy innymi most tech­niczny w Sęko­wi­cach pod Gubi­nem. Za dnia budo­wano tam ter­mi­nal gra­niczny, a nocą wła­śnie prze­my­cano spi­ry­tus. Gang­ste­rzy korzy­stali z pomocy prze­ku­pio­nych cel­ni­ków, mieli ska­nery do pod­słu­chi­wa­nia pozo­sta­łych służb.

Tiry z tref­nym towa­rem prze­jeż­dżały do Pol­ski co tydzień – nie poje­dyn­czo, a po kilka naraz. Łapówka dla cel­nika za taki trans­port wyno­siła około pięć­dzie­się­ciu tysięcy marek nie­miec­kich. Była to zapłata za otwar­cie gra­nicy na czas prze­jazdu tirów – bez kon­troli jakich­kol­wiek doku­men­tów i samego towaru. Dla­tego znów wbrew temu, co suge­ro­wało wiele repor­taży, nie trzeba było bar­wić spi­ry­tusu na nie­bie­sko, by uda­wał płyn chłod­ni­czy czy płyn do spry­ski­wa­czy, a dalej w labo­ra­to­riach przy­wra­cać go do czy­stej postaci. Alko­hol po pro­stu roz­le­wano do beczek i tak łado­wano na cię­ża­rówki, które wyru­szały dalej w głąb kraju.

Pew­nego razu prze­myt na wła­sny rachu­nek chciał zor­ga­ni­zo­wać wspo­mniany już Dariusz P. pseu­do­nim „Pomyk”. Nie­stety, kie­rowca uszko­dził jedną z maszyn na moście tech­nicz­nym. Złe wie­ści dotarły do „Car­ring­tona”. Był wście­kły, bo jego czło­wiek chciał go oszu­kać, a w dodatku nie­mal dopro­wa­dził do wpadki całej grupy i upadku lukra­tyw­nego inte­resu. To zda­rze­nie, wła­śnie w połą­cze­niu z kwe­stiami finan­so­wymi, stało się przy­czyną roz­łamu w gangu. Trzeba tu dodać, że prze­myt spi­ry­tusu był bar­dzo opła­cal­nym pro­ce­de­rem. Według usta­leń śled­czych gang „Car­ring­tona” miał prze­my­cić dwa miliony litrów spi­ry­tusu, a Skarb Pań­stwa nie otrzy­mał bli­sko stu pięć­dzie­się­ciu milio­nów zło­tych z tytułu nie­za­pła­co­nych należ­no­ści podat­ko­wych. „Ile tego spi­ry­tusu prze­my­cono, tak naprawdę wie chyba tylko sam »Car­ring­ton«. On, jak miał dobry tydzień, to potra­fił zaro­bić milion marek” – twier­dził w jed­nej z naszych roz­mów świa­dek koronny Dariusz Z.

Lata 1997–1998, kiedy „Car­ring­ton” skon­flik­to­wał się z „Lel­kiem”, a szcze­gól­nie okres od wio­sny 1998 roku, był bez wąt­pie­nia cza­sem naj­bar­dziej docho­do­wym dla nich obu, ale i naj­bar­dziej bru­tal­nym – dla­tego nazwano go „wojną zgo­rze­lecką”. Wcze­śniej, już w 1997 roku, wiele osób w Zgo­rzelcu zagi­nęło. Dwa razy pró­bo­wano pozbyć się też „Car­ring­tona”. Po wybu­chu bomby ukry­tej pod kratką przed wej­ściem do klatki scho­do­wej w bloku, w któ­rym miesz­kał, twarz Zbi­gniewa M. pokryły bli­zny, które da się zauwa­żyć u niego nawet dziś.

W gangu „Car­ring­tona” do roz­wią­za­nia każ­dego, nawet naj­mniej­szego pro­blemu wyko­rzy­sty­wano tę samą metodę – zabój­stwo. Naj­mniej­szego, to zna­czy nawet tak nie­istot­nego, jak sfau­lo­wa­nie szefa pod­czas gry w koszy­kówkę. Zda­rzało się też, że ktoś ginął przez pomyłkę, nie będąc wcale stroną kon­fliktu „Lelka” i „Car­ring­tona”. Tak było cho­ciażby we wrze­śniu 1998 roku, kiedy na dro­dze z Leśnej do Boż­ko­wic Vale­rian K. pseu­do­nim „Kim”, myśląc, że jest śle­dzony, zastrze­lił pię­ciu męż­czyzn.

Ofiary gang­ster­skich pora­chun­ków zwy­kle zako­py­wano potem w lasach, zasy­pu­jąc kil­koma wor­kami wapna. Nie­kiedy też ciała mie­lono. Te metody oka­zały się niezwy­kle sku­teczne – wielu ciał wciąż nie odna­le­ziono, a ofiary na­dal figu­rują w poli­cyj­nych bazach jako zagi­nione. Powoli zaczyna się to zmie­niać. Śled­czy mają coraz więk­szą wie­dzę na temat tego, kto, kiedy i gdzie został zamor­do­wany. W czę­ści przy­pad­ków mają nawet usta­lone miej­sce ukry­cia zwłok, choć i to nie gwa­ran­tuje suk­cesu. Raz bowiem to ogromny obszar leśny, innym razem miej­sce, w któ­rym od lat znaj­duje się już auto­strada, a jesz­cze kolej­nym filar mostu z zabe­to­no­wa­nymi zwło­kami – bez moż­li­wo­ści ich wydo­by­cia bez zbu­rze­nia mostu.

„Wojna zgo­rze­lecka”, według ofi­cjal­nej wer­sji, pochło­nęła co naj­mniej kil­ka­na­ście ofiar. W prak­tyce było ich dużo wię­cej – tym bar­dziej że tylko w dwóch strze­la­ni­nach śmierć ponio­sło dzie­więć osób i w tych przy­pad­kach wszyst­kich udało się ziden­ty­fi­ko­wać. „Tru­pów było około 30, a o 26 wiem na pewno” – tłu­ma­czył świa­dek koronny Dariusz Z.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij