Mafia po polsku - ebook
Wiedza zawarta w tej książce może porażać. Tajemnice polskiej mafii, a także obecność jej struktur praktycznie w całym kraju jeszcze nigdy nie były ukazane z taką dokładnością. Znany dziennikarz śledczy i prawnik z wykształcenia, gospodarz i pomysłodawca kanału Podejrzani na YouTubie tworzy najpełniejszy, a także najbardziej aktualny od czasów Alfabetu mafii Ewy Ornackiej i Piotra Pytlakowskiego leksykon polskich zorganizowanych grup przestępczych, działających od lat 90. XX wieku do czasów współczesnych. Historia działalności kilkudziesięciu gangów, rejestr dokonanych przestępstw i zbrodni, kartoteka przywódców i członków poszczególnych grup przestępczych, a także kronika walki o wpływy i problemów wymiaru sprawiedliwości w walce z bezwzględnymi kryminalistami.
Patryk Szulc zabiera nas do świata, o którym wiedzieć nie chcemy, tak bardzo jest przerażający i okrutny. Przy okazji jednak jest bliżej niż myślimy.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8343-590-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Już jako nastoletni chłopak wiedziałem, co chciałbym robić w życiu – pracować jako dziennikarz. Choć potem zaczynałem w tym względzie od sportu, po godzinach oglądałem kultowy program dokumentalny Alfabet mafii, pierwszy ukazujący kulisy działalności gangsterów terroryzujących Polskę w latach dziewięćdziesiątych.
Nie imponował mi półświatek, nie imponowali też wspomniani gangsterzy. Imponowali mi tacy dziennikarze, jak prowadzący program – Ewa Ornacka i zmarły niedawno Piotr Pytlakowski. Byli dociekliwi, odważni, nie bali się stanąć oko w oko z niebezpiecznymi ludźmi i zadać im niewygodnych pytań.
Nazywam się Patryk Szulc. Od dekady sam zajmuję się tematyką przestępczości zorganizowanej jako dziennikarz, ale nie tylko. Jestem też prawnikiem i na tym gruncie skupiałem się na analizie motywacji członków zorganizowanych grup przestępczych do przyjmowania statusu świadka koronnego i podobnych statusów.
Na gruncie dziennikarskim zaczynałem zaś od realizacji cyklu o najbardziej znanych gangach lat dziewięćdziesiątych dla jednego z portali internetowych. Cykl ten nazwałem _Mafia to nie tylko Pruszków_. Na pierwszy ogień poszła łódzka „ośmiornica” z racji tego, że sam jestem łodzianinem od urodzenia. Później ten cykl realizowałem i w zasadzie cały czas realizuję na własnym kanale YouTube – _Podejrzani_.
Od początku zakładałem jednak, że historie te prędzej czy później stworzą coś na kształt encyklopedii polskiej przestępczości zorganizowanej. Teraz ten czas wreszcie nadszedł, z czego bardzo się cieszę. Podsumowując dekadę mojej pracy dziennikarskiej, nadałem całości tytuł _Mafia po polsku_.WSTĘP
Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to transformacja ustrojowa. Z jednej strony położyła kres takim zjawiskom jak nielegalny handel walutą, czym trudnili się cinkciarze. Z drugiej zaś władze nie do końca radziły sobie z nową rzeczywistością – od najniższych szczebli (w policji czy Urzędzie Ochrony Państwa, który zastąpił niesławną Służbę Bezpieczeństwa) po wyższe (jak ministrowie, premierzy czy nawet prezydent). W przeciwieństwie do nich przestępcy, w których szeregach byli także wszelkiej maści dotychczasowi cinkciarze, oszuści, złodzieje czy bramkarze z lokali rozrywkowych, widzieli w gospodarce wolnorynkowej pole do zarobienia dużych pieniędzy. Aby to jednak zrobić, konieczne było posiadanie układów z funkcjonariuszami policji, UOP, opłacanie dobrych adwokatów, ale i doradców, choćby do „spraw księgowych”. Tego nie dało się zrobić w pojedynkę.
Dlatego przestępcy zaczęli się grupować, dzieląc między sobą role, zadania i zyski. Zwykle na czele wyrastających niczym grzyby po deszczu gangów, liczących nawet po kilkuset członków, stawali doświadczeni recydywiści, a szczebel niżej znajdowali się szefowie podgrup wyspecjalizowanych w konkretnych kategoriach przestępstw, zaś najniżej trafiali wykonawcy poszczególnych czynów zabronionych. Oczywiście im niżej w strukturze, tym mniejsze miało się z tego profity finansowe.
Lata dziewięćdziesiąte to czasy początków polskiej mafii – ze wszystkimi jej imponującymi, ale i przykrymi symbolami. Piękne kobiety, luksusowe samochody, ogromne pieniądze, a z drugiej strony haracze, pobicia, porwania i co gorsza – krew płynąca po ulicach.
Dokładnie tak powstawała i funkcjonowała znakomita – choć w tym kontekście lepiej chyba użyć słowa „przytłaczająca” – większość zorganizowanych grup przestępczych.
Gdy lata te minęły, Jarosław S. (dziś Ł.) pseudonim „Masa”, były gangster słynnej „grupy pruszkowskiej”, a od sierpnia 2000 roku świadek koronny, na potrzeby przedstawienia prokuraturze budowy gangu posłużył się modelem, który łączył w sobie organizację włoskiej mafii i… klasycznej korporacji. Tak więc bossowie całego gangu, recydywiści, inaczej określani „starymi”, mieli należeć do zarządu grupy. Szefowie podgrup to kapitanowie, a najniżej postawieni – żołnierze. Podgrupy były czymś w rodzaju działów firmy – jeden zajmował się kradzieżami samochodów, drugi handlem narkotykami, kolejny wymuszeniami haraczy, a następny rozwiązaniami siłowymi, czyli pobiciami, porwaniami i zabójstwami.
Mogło się wydawać, że po rozbiciu dwóch największych organizacji przestępczych w naszym kraju, czyli grupy „pruszkowskiej” i „wołomińskiej” (a właściwie „ząbkowsko-praskiej”), era przestępczości zorganizowanej odeszła do lamusa. Szybko okazało się, że wcale nie. Ten czas był szansą dla mniejszych gangów, które pozostawały w cieniu „Pruszkowa”, współpracując z nim bądź po prostu oddając część zysków z własnej przestępczej działalności. Pomniejsi do tej pory gangsterzy uznali, że aby sięgnąć po władzę, zyskać poważanie i zająć miejsce po mafii pruszkowskiej trzeba wyróżnić się brutalnością jeszcze większą niż ta, która cechowała dotychczasowe gangi. A jak brutalność to oczywiście zabójstwa, więc ofiary wciąż liczono w dziesiątkach. Zwykłym, bojącym się ludziom dawało to znikomą, ale jednak nadzieję na to, że wobec bezsilności policji przestępcy sami zrobią ze sobą porządek.
W pewnym sensie tak się stało, z tym że porządki wyeliminowały jedynie najsłabsze ogniwa. Pozostali mogli zacząć dyktować własne warunki, narzucać je mniejszym strukturom, wejść w dotychczas niedostępne dla nich obszary półświatka i zacząć zarabiać na tym naprawdę duże pieniądze.
Policja jednak również nie stała w miejscu. Im bardziej szła do przodu, tym więcej gangsterów trafiało za kratki, by ich miejsce… znów zajmowali młodsi – coraz częściej już w garniturach i z aktówkami, a nie kijami bejsbolowymi w rękach.
Z jednej strony do dziś mówi się o dalszym istnieniu choćby „grupy markowskiej”, sięgającej swoimi korzeniami jeszcze lat dziewięćdziesiątych. Z drugiej zaś dawni bossowie „mafii pruszkowskiej”, Andrzej Z. pseudonim „Słowik”, Leszek D. pseudonim „Wańka” czy Janusz P. pseudonim „Parasol”, z zaskakującą regularnością wciąż wracają do aresztów – jako podejrzani o wyłudzenia, handel narkotykami czy wymuszenia. Akurat kiedy piszę te słowa, od kilku tygodni przebywają na wolności.
Te wszystkie mechanizmy pokazują, że przestępczość zorganizowana wciąż istnieje i zapewne ma się całkiem nieźle, tyle że i gangsterzy, i policjanci to już inni ludzie, stosujący inne metody.GANG „AL CAPONE” Z GABONIA
Gaboń to wieś w województwie małopolskim, licząca blisko tysiąc czterystu mieszkańców. W latach dziewięćdziesiątych wielu młodych ludzi chciało tam zarobić szybko i dużo, a to popychało ich w stronę przestępstwa. Jedni dopuszczali się drobnych kradzieży, a inni szli dalej – dokonując napadów czy wymuszeń.
Dokładnie tym zajęli się dwaj bracia Ch., urodzeni w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych – Władysław i o trzy lata młodszy od niego Ryszard. Zanim zaczęto uważać ich za szefów niebezpiecznego gangu, byli to raczej niegrzeczni chłopcy, którzy po prostu lubili chuliganić. Władysław, mając szesnaście lat, pobił nauczyciela – ten nie zgłosił jednak sprawy ówczesnej milicji. Ryszard był natomiast pierwszy raz notowany niedługo potem.
Starszemu z braci udało się ukończyć szkołę zawodową o profilu ogrodniczym. Zajął się potem biznesem, otwierając sklepy w Gaboniu – nie miały one jednak związku z jego wykształceniem. Jednocześnie chciał skutecznie pozbyć się konkurencji – inne okoliczne sklepiki zaczęły raz za razem płonąć (początkowo w wyniku podpaleń, a potem eksplozji ładunków wybuchowych). Ci, którzy mieli dosyć takich sytuacji, sprzedawali firmy, domy i przeprowadzali się gdzieś indziej. Pozostali, co bardziej odważni, montowali jedynie drzwi antywłamaniowe albo kraty w oknach.
Władysław powoli organizował wokół siebie grupę, która wkrótce stała się prawdziwym gangiem – handlującym narkotykami, lewym spirytusem czy wymuszającym haracze od przedsiębiorców z różnych branż, choć szczególnie z gastronomicznej czy rozrywkowej. W grupie nie brakowało tak zwanych żołnierzy, a sam boss, Władysław, nie musiał już osobiście brudzić sobie rąk.
To wtedy zyskał przezwisko „Al Capone”, od legendarnego amerykańskiego gangstera włoskiego pochodzenia, choć wołano na niego też bardziej po polsku – „Duży” albo „Wielki Władek” czy „Gabończyk”.
Grupa Władysława Ch. podporządkowywała sobie kolejne tereny w Małopolsce – szczególnie jeśli chodziło o handel narkotykami, kontrolowanie agencji towarzyskich czy kradzieże samochodów. Podobno mieli nawet plan, by wejść do Krakowa i tam przejąć rynek, ale ostatecznie się to nie udało. Mniejsze gangi i drobni przestępcy z Małopolski musieli jednak otrzymać od „Ala Capone” zgodę na swoją działalność, a potem oddawać mu część zysków. Kto się z tym nie zgadzał, był wywożony do lasu i tam brutalnie bity.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych policja intensywnie rozpracowywała już grupę „Ala Capone”. Śledczy wiedzieli, że gang ma na swoim koncie między innymi porwanie dla okupu właściciela kantoru, napad z 1993 roku, podczas którego pewnej kobiecie skradziono porcelanową zastawę, czy napad z 1996 roku na pracownicę poczty, której skradziono gotówkę.
W 1998 roku Władysław Ch. został zatrzymany, kiedy z rodziną jechał samochodem przez Stary Sącz. Rok później usłyszał wyrok ośmiu lat pozbawienia wolności – głównie za rozboje i wymuszenia. Wpadł też jego młodszy brat, Ryszard. Miał jednak więcej szczęścia, bo odzyskał wolność zaledwie po kilku miesiącach. Przez pewien czas stosowano jeszcze wobec niego wolnościowy środek zapobiegawczy w postaci dozoru policyjnego, który jednak w styczniu 2000 roku ostatecznie uchylono. Wtedy Ryszard zaczął kontaktować przebywającego za kratkami „Ala Capone” z kompanami, których nie zatrzymano. Gang mógł dalej działać.
Rola Ryszarda Ch. bez wątpienia wzrosła – na wolności to on kierował wtedy grupą. Szybko wymyślił nowy sposób na zarobek – napady na przykościelne plebanie. Podczas jednego z takich skoków udało im się ukraść przeszło 100 tysięcy złotych.
Później, bliżej końca roku 2000, wyszło na jaw, że gang „Ala Capone” dopuszczał się rzeczy zdecydowanie gorszych niż wymuszenia czy napady. Policja trafiła na ciała czterech osób, zakopane w lesie pod Nowym Sączem. Jak ustalono, pierwszą z ofiar był Piotr G. pseudonim „Jonson”, który skonfliktował się niegdyś z „Alem Capone”. Zginął w lipcu 1996 roku, kiedy miał rzekomo dokonać z innymi gangsterami kolejnego napadu. Był to przemyślany i dokładnie zaplanowany spisek. Mężczyznę pobito, zakuto w kajdanki i wrzucono do lokalnej rzeki – Dunajca. Potem ciało zabrano i zakopano.
W nocy z 27 na 28 maja 1999 roku w Nowym Sączu przy ulicy Tuwima (od drugiej strony bloku to ulica Kołłątaja), gdy wracał z dziewczyną do domu, zastrzelony został Leszek J. pseudonim „Lechman”. To lokalny gangster, który zorganizował własną grupę i nie podporządkował się „Alowi Capone”, nie zamierzał mu oddawać części swoich zysków. W zamach zaangażowanych było kilka osób – Michał D. jako wykonawca, Waldemar J. pseudonim „Góral” jako jego pomocnik (do tej postaci jeszcze wrócimy), Marek S., czyli kierowca, który zapewnił sprawcom możliwość ucieczki z miejsca zdarzenia, oraz sam „Al Capone” – zlecając egzekucję, kiedy przebywał już w zakładzie karnym. Co ciekawe, posłużył mu do tego telefon komórkowy dostarczony przez funkcjonariusza Służby Więziennej.
Trzecia ofiara to Bogdan P., doświadczony przestępca, który wielokrotnie dokonywał napadów z ludźmi „Ala Capone”. Podejrzewali go jednak o to, że ich oszukuje. Na domiar złego skonfliktował się z Ryszardem Ch. o kobietę. Zamach wyglądał podobnie jak ten na Piotra G. w 1996 roku – wymyślono napad, w którym miał wziąć udział, ale zamiast tego pojawił się Ryszard Ch. i zaczął do niego strzelać. Następnie inicjatywę przejął bliżej nieznany Ukrainiec. Ciało samochodem do Gabonia przewiózł Krzysztof Ł. pseudonim „Łyli”, który potem opowiedział śledczym o kulisach tych wydarzeń. Władysław i Ryszard Ch. zabrali z domu potrzebne rzeczy – łopatę, kwas, a nawet nasiona trawy. Wszyscy pojechali później do lasu, gdzie bracia najpierw nieśli, a potem ciągnęli ciało. Wrzucili je do przygotowanego wcześniej dołu, a Ryszard dodatkowo po nim skakał. Dół zalano kwasem i całość zasypano ziemią. Na wierzchu posadzono trawę.
Ofiar było dużo więcej. Gangster Grzegorz C. pseudonim „Korab” nie chciał podporządkować się „Alowi Capone”, a wręcz jego kompani kilka razy atakowali ludzi Władysława Ch. Gdy na „Koraba” wydano wyrok, uciekł na Ukrainę i wrócił po zatrzymaniu braci Ch. To go nie uratowało – dwudziestego maja 2000 roku zginął w miejscowości Kasina Wielka razem z innym gangsterem, Ryszardem G. pseudonim „Wolwo”. Prokuraturze te informacje ujawnił właśnie Krzysztof Ł. pseudonim „Łyli”.
Ich los podzielili też: w 1999 roku barman Tomasz M., który na własną rękę handlował lewym alkoholem, za co przygotowano na niego zamach w Maszkowicach; Jerzy W., któremu bracia Ch. po prostu nie ufali, czy Andrzej K. – okradziony z niedużej gotówki, choć wydawał się sprawcom majętny. Za część tych egzekucji odpowiadali bezpośrednio Ryszard Ch. razem z Michałem D.
Po ich ujawnieniu Ryszard uciekł z jeszcze jednym przestępcą, Sebastianem W., do Nowego Jorku. Tam posługiwali się fałszywymi dokumentami, zmienili wygląd i rozpoczęli pracę w firmie budowlanej. Dokładne miejsce ich pobytu udało się ustalić dzięki podsłuchom. W lutym 2001 roku wydano za nimi międzynarodowe listy gończe, a do sprawy włączyły się Interpol oraz FBI. Gangsterów udało się zatrzymać, a potem, we wrześniu 2001 roku, ekstradować do Polski.
Kilka miesięcy wcześniej, 20 maja 2001 roku, w Sądzie Okręgowym w Nowym Sączu rozpoczął się proces w sprawie zabójstwa „Lechmana”. Podjęto dodatkowe środki bezpieczeństwa – budynku i okolicy pilnowali antyterroryści oraz funkcjonariusze z psami policyjnymi. Niespełna rok później, 13 lutego 2002 roku, sąd skazał „Ala Capone” i Michała D. na 25 lat pozbawienia wolności, a pozostałym oskarżonym wymierzył niższe kary. W postępowaniu zeznawali świadek koronny Piotr O. oraz Krzysztof Ł. pseudonim „Łyli”, którego wersję wydarzeń uznano za obiektywnie spójną. Prokuratura na tym etapie przygotowywała akt oskarżenia o kolejne pięć zabójstw dokonanych przez grupę „Ala Capone”. On sam mówił wtedy na sali sądowej, że jest niewinny, starał się też podważać wiarygodność „Łyliego”. Nie chciał pokazywać się w zakładzie karnym rodzinie – „zakuty w kajdanki jak zwierzę”.
W listopadzie 2003 roku pięciu członków grupy, w tym Władysława i Ryszarda Ch., którym poza kierowaniem zorganizowaną grupą przestępczą o charakterze zbrojnym, napadami czy wymuszaniem haraczy udowodniono zabójstwa, skazano na kary dożywotniego pozbawienia wolności. Bracia Ch. o warunkowe, przedterminowe zwolnienie mogli wnioskować nie wcześniej niż po 40 latach. W 2005 roku w innym procesie, dotyczącym kolejnych zabójstw, znów skazano ich na dożywotnie pozbawienie wolności. Pozostali gangsterzy, w tym Tomasz K., który miał pomagać w zamachu na „Koraba” i „Wolwo”, usłyszeli wyroki od sześciu i pół do dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności. Swoją drogą Tomasz K. został też w innych procesach rozliczony z napadów na plebanie, za co usłyszał wyroki pięciu i dwunastu lat więzienia.
W lutym 2007 roku wyroki dożywotniego pozbawienia wolności wobec Ryszarda Ch. i piętnaście lat za kratkami dla Sebastiana W. uchylono, bo dotyczyły one innych przestępstw niż te określone we wniosku o ich ekstradycję ze Stanów Zjednoczonych. Nowy proces rozpoczął się w grudniu 2008 roku – Ryszarda Ch. ponownie skazano na dożywocie, a potem wyrok uchylono raz jeszcze z przyczyn proceduralnych. Luty 2011 roku przyniósł jednak kolejne dożywotnie pozbawienie wolności dla Ryszarda Ch., co potwierdził następnie Sąd Apelacyjny w Krakowie. Sąd Najwyższy niewiele później uchylił orzeczenie i zdecydował, że cztery osoby z grupy „Ala Capone”, w tym on sam i jego brat Ryszard Ch., staną przed sądem raz jeszcze. Wszystko dlatego, że sędzia Sądu Okręgowego w Nowym Sączu, który wydawał w ich sprawie wyrok, wcześniej przez chwilę występował w postępowaniu w roli prokuratora.
W marcu 2018 roku, kiedy gangsterzy byli już skazani między innymi za siedem zabójstw, Sąd Okręgowy w Nowym Sączu poza jednym wyrokiem dożywocia połączył kilka wyroków wobec Władysława Ch. pseudonim „Al Capone” i orzekł wobec niego karę dożywotniego pozbawienia wolności z możliwością ubiegania się o warunkowe, przedterminowe zwolnienie po trzydziestu latach. Obrońca przebywającego już za kratkami od dwudziestu lat gangstera wystąpił z apelacją, by oba wyroki dożywocia, które na nim ciążą, połączyć, dzięki czemu mógłby wyjść na wolność już za dziesięć lat. Sąd Apelacyjny w Krakowie nie zgodził się na takie rozwiązanie. Oznacza to, że nawet jeśli spełni się warunek do opuszczenia więziennych murów po trzydziestu latach z wyroku łącznego dożywocia z marca 2018 roku, „Al Capone” będzie miał do odbycia jeszcze jedną karę dożywotniego pozbawienia wolności.
Część z członków grupy „Ala Capone” odbyła już zasądzone im kary. Nie tak dawno dziennikarze _Superwizjera_ TVN ujawnili, że dotyczy to między innymi wspominanego już Waldemara J. pseudonim „Góral” – skazanego niegdyś na trzynaście lat pozbawienia wolności za udział w gangsterskiej egzekucji „Lechmana”. Dziś to znany w Tarnowie społecznik, który zdaniem reporterów miał w ostatnich latach stworzyć swoisty „układ tarnowski”.
Według ustaleń _Superwizjera_ „Góral” opuścił więzienne mury po siedmiu latach. Nieoficjalnie miało się to stać dzięki łapówce wręczonej za pośrednictwem adwokata osobom decyzyjnym w takim sprawach. Waldemar J. na wolności miał zacząć udzielać lichwiarskich pożyczek, a gdy jego klienci ich nie spłacali ze względu na horrendalne odsetki – przejmował ich nieruchomości. Na dokumentach pożyczkowych zamiast Waldemara J. figurowała jego żona. Z czasem „Góral” otworzył lombard, choć nie wpisał go do Rejestru Działalności Lombardowej Komisji Nadzoru Finansowego i nie założył nawet w tym zakresie działalności gospodarczej. Stał się za to działaczem charytatywnym i sponsorem wydarzeń sportowych. To właśnie z tych środowisk, mieszanych sztuk walki, mieli rekrutować się żołnierze „Górala”, którzy uczestniczyli potem w lichwiarskim biznesie. A ten w dużej mierze opierał się na zastraszeniach – na przykład wybijaniu okien w domach. Kilku z nich, w tym niejaki Kamil Ł., usłyszało zresztą zarzuty dotyczące lichwy. Innym współpracownikiem „Górala” miał być Grzegorz S., skazany niegdyś za uderzenie innego mężczyzny siekierą w plecy. Po wyroku S. został zawodnikiem w tarnowskim klubie sztuk walki, gdzie organizowano też zajęcia dla dzieci – i Grzegorz S. również się na nich pojawiał.
W kwietniu 2018 roku zaginęła pięćdziesięciopięcioletnia Anna B. z miejscowości Zawada. Kobieta pracowała, ale nie należała do zamożnych, samotnie wychowała dwóch synów. Krótko przed zaginięciem obawiała się, że ktoś chce ją uciszyć. W kwietniu 2020 roku podczas prac geodezyjnych w jednym z pustostanów w okolicach Tarnowa odnaleziono jej ciało. Jeden z synów Anny B. wziął pożyczkę od osób związanych z Waldemarem J. pseudonim „Góral”. Gdy jej nie spłacał, gangsterzy chcieli przejąć dom kobiety. Początkowo uciekła ona przed nimi z budynku, ale po namowach syna wróciła. Lichwiarze zawieźli ją do notariusza, gdzie przepisała na nich nieruchomość. Została z niej później wymeldowana i trafiła na ulicę. To wtedy zaginęła. Ostatecznie śledczym nie udało się ustalić, czy do zgonu Anny B. przyczyniły się osoby trzecie.
Według obecnej wiedzy śledczych Waldemar J. pseudonim „Góral” stoi na czele niebezpiecznego gangu lichwiarzy, który dokonuje wymuszeń, zastrasza świadków, a do tego ma kontakty z funkcjonariuszami policji, prokuratorami czy sędziami. Śledztwo w tej sprawie wszczęto w maju 2020 roku. Właśnie ze względu na możliwe powiązania z wymiarem sprawiedliwości z tarnowskiej prokuratury przeniesiono je do katowickiej delegatury Prokuratury Krajowej. W aktach sprawy wprost pisano, że ustalono działającą od wielu lat na terenie Tarnowa grupę przestępczą, na której czele stoi Waldemar J. pseudonim „Góral”, a która to grupa kontroluje przestępczość narkotykową, lichwę, prostytucję, handel nielegalnym spirytusem czy tytoniem. Z dokumentów wynika, że na każdą inicjatywę przestępczą w mieście trzeba uzyskać zgodę właśnie „Górala”. Powiązania z biznesmenami czy urzędnikami częściowo miały wynikać z opłacania tych osób przez gangsterów, a po części – z ich zastraszania. Odgrażano się im na przykład ujawnieniem kompromitujących materiałów, a tych podobno nie brakowało – to „Góral” i jego ludzie mieli w prezencie urodzinowym zapewnić komendantowi policji prostytutkę, a na imprezach u komornika, gdzie grano w pokera, to Waldemar J. pożyczał wszystkim pieniądze.
Gangsterów w toczących się przeciwko nim sprawach miał natomiast reprezentować adwokat Konrad K. Sam na pewnym etapie usłyszał zarzuty dotyczące udziału w zorganizowanej grupie przestępczej i zastraszania ofiar gangsterów. Pomimo tego wciąż prowadził kancelarię.
Do grona znajomych „Górala” należy też Piotr Górnikiewicz – pochodzący z Tarnowa poseł z ramienia „Polski 2050 – Trzeciej Drogi”, zasiadający w sejmowej komisji administracji i spraw wewnętrznych. „Góral” zamieszczał w mediach społecznościowych wiele zdjęć z Górnikiewiczem w sytuacjach mniej lub bardziej oficjalnych – od spotkania przedświątecznego środowisk politycznych, po spotkanie ze znajomymi w restauracji, podczas którego nie brakowało też alkoholu. Mieli też wspólnie bywać na meczach żużlowych. Wtedy w ich towarzystwie pojawiali się też ówczesny komendant tarnowskiej policji i mężczyzna, który po wyborach został szefem państwowych zakładów azotowych w Tarnowie.
Tak powstał „układ tarnowski”.
Kilka dni po publikacji reportażu _Superwizjera_ z maja 2024 poseł Górnikiewicz wydał oświadczenie, w którym stanowczo zaprzeczył, aby brał udział w jakichkolwiek działaniach organizacji przestępczych i był z nimi powiązany. Określił się mianem „ofiary oszczerczej i brutalnej kampanii medialnej” i zapowiedział podjęcie kroków prawnych w celu oczyszczenia swojego dobrego imienia.
Tymczasem ze stanowiska komendanta miejskiego policji w Tarnowie po siedmiu latach odwołano inspektora Mariusza Dymurę, przenosząc go na stanowisko szefa policji w Limanowej. Jego następcą w Tarnowie na zaledwie miesiąc został młodszy inspektor Marcin Sak, dotychczasowy komendant z… Limanowej.
Sam Waldemar J. pseudonim „Góral” w programie _Raport regionu_ na antenie Tarnowskiej TV, przedstawiany jako prezes Fundacji uGórala J., odniósł się do materiału _Superwizjera_. Uznał, że było to nierzetelne śledztwo i został pomówiony. Twierdził też, że sprawa lichwy dotyczyła innego lombardu w Tarnowie, który nie należał do niego. Jego zdaniem cała sprawa to odwet tarnowskiej prokurator, która kilka lat wcześniej miała trafić na bilbordy oskarżana o kradzież majtek. O całą akcję z bilbordami miała podejrzewać właśnie „Górala”.GANG „ARTUSIA”. GDYNIA
Początek lat dziewięćdziesiątych, Gdynia, dzielnica Obłuże – typowe blokowisko, jakich wiele w całym kraju. Mieszka tam z rodzicami Artur B. – od imienia nazywany „Artusiem”, a od wagi „Grubym”. Waży w tamtym czasie aż dwieście czterdzieści pięć kilogramów, boryka się z bulimią. Już jako kilkunastoletni chłopak interesuje się pieniędzmi. Jego rodzina jest dość dobrze sytuowana, ojciec zawodowo pływa. Matka poza pracą troszczy się o dom i wszystkich wokół – nie tylko o Artura, ale też o jego kolegów. Gdy do niego przychodzą, wszyscy dostają obiad. „Artuś” podbiera matce gotówkę. W 1992 roku kończy osiemnaście lat. Zajmuje się wtedy sprowadzaniem do Polski elektroniki z Zachodu, a przy okazji drobnym przemytem. Rok później poddaje się jednej z pierwszych w kraju operacji zmniejszenia żołądka, dzięki czemu przez kolejne lata wyraźnie traci na wadze. Długo jeszcze je zbyt dużo, a potem próbuje oczyszczać organizm – przyjmując końskie dawki coli.
W końcu przyłącza się do grupy osiedlowych chuliganów i staje się wśród nich istotną postacią. Jeszcze będąc na etapie, kiedy robi wrażenie swoją posturą, w 1995 roku próbuje z kolegami wymusić haracz z lokalnego klubu Oskar. Żąda od właściciela dwóch tysięcy dolarów, a potem pięciuset dolarów miesięcznie za ochronę. W przeciwnym razie klub zostanie spalony. Przedsiębiorca jednak nie bierze tego na poważnie – przekazuje „Artusiowi” i jego kompanom tysiąc złotych, a do tego pocięte strony gazety, po czym zawiadamia policję.
Wymuszenie nie przynosi więc zamierzonego efektu, ale Artur ma alternatywny plan. Dokonuje oszustw przy różnych zakupach z ogłoszeń prasowych, kradnie telefony komórkowe, wyłudza sprzęty na faktury z odroczonym terminem płatności. Poznaje też Dariusza R. pseudonim „Rusił”, a ten ma kontakty, choćby w Warszawie, którymi otwiera „Artusiowi” drzwi do świata handlu hurtowymi ilościami narkotyków.
Artur B. w związku ze sprawą haraczy trafia jednak do aresztu. Rozpoczyna tam głodówkę i po dziesięciu miesiącach odzyskuje wolność – lekarze oceniają jego stan psychiczny jako zagrażający zdrowiu lub życiu. Diagnoza brzmi: depresja.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych „Artuś” w Gdyni nie jest już anonimową postacią. Sprzedaje niewielkie ilości kokainy, a cena za gram waha się między 300 a 400 złotych. Powodzi mu się dobrze, jeździ rzucającym się w oczy hummerem. Musi mimo wszystko uważać, bo działa na terenie niejakiego Sławomira M. pseudonim „Turysta”, ale bez jego wiedzy – a za to gangsterzy mogą naliczyć mu surową karę finansową i przy okazji zabrać na wycieczkę do lasu.
Od 1999 roku i na początku lat dwutysięcznych największe grupy przestępcze w Polsce mają poważne problemy. Policja bierze się do rozbijania gangów pruszkowskiego, wołomińskiego, ząbkowsko-praskiego czy nieco mniejszych, ale też liczących się w środowisku – jak łódzka „ośmiornica”. Zginęli już Ireneusz J. pseudonim „Gruby Irek” z Łodzi, Nikodem S. pseudonim „Nikoś” z Trójmiasta, Andrzej K. pseudonim „Pershing” związany z „Ożarowem” i „Pruszkowem”, a Jarosław S. pseudonim „Masa” został świadkiem koronnym.
Dla „Artusia” i „Rusiła” to pięć minut, które mogą wykorzystać. Ten pierwszy ma sprowadzać narkotyki z Ameryki Południowej i wprowadzać je do obrotu (jak się potem okaże – niekoniecznie w Polsce), a tym samym zarabiać potężne pieniądze. Ma zasadę, by nigdy nie przyjmować środków, które sprzedaje. Drugi natomiast udostępnia swoje kontakty i korzysta z uroków życia. Podział zysków – pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
Artur B. oficjalnie prowadzi różne firmy, a pieniądze pierze w kantorach, które należą do znajomych, a jeden nawet do jego partnerki. Interesują go tylko pieniądze.
Kryzys przychodzi w 2005 roku. To wtedy organy ścigania rozbijają grupę Roberta B. pseudonim „Kirył”, który w kraju do tej pory był największym klientem „Artusia”. Do tego sąd skazuje w końcu Artura na karę dwóch i pół roku pozbawienia wolności za próbę wymuszenia haraczu z 1995 roku. „Artuś” nie trafia jednak za kratki, bo czuje, że robi się wokół niego gorąco, i zapada się pod ziemię. Ma rację, bo policja poszukuje go już na podstawie trzech listów gończych – za wyrok związany z wymuszeniem haraczu, za oszustwa i dlatego, że podejrzewa go o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą.
W 2006 roku przyjeżdża z wizytą do rodziców – jeździ wtedy porsche. Dostaje telefon od kogoś, kto zaparkował tuż za nim. Okazuje się, że to najprawdopodobniej Krzysztof K., wysoko postawiony funkcjonariusz Centralnego Biura Śledczego. Ostrzega „Artusia”, że polują na niego ludzie Jarosława W. pseudonim „Wróbel”, legendy gdyńskiego półświatka lat dziewięćdziesiątych. W tamtych czasach, w 1996 roku jego grupę rozbito, ale po kilku latach „Wróbel” wrócił do gangsterki, choć nie miał już takiej pozycji jak kiedyś. W przyszłości będzie jeszcze kilkakrotnie zatrzymywany – choćby przez Centralne Biuro Antykorupcyjne w 2008 roku.
„Artuś” wie, że informacja od policjanta CBŚ to nie żarty. Kiedyś musiał już płacić grupie „Wróbla” karę i nie było to nic przyjemnego. Pod koniec 2006 roku Artur B. ucieka do Ameryki Południowej – do Boliwii. Świadczy to o tym, że ma tam odpowiednie kontakty. W międzyczasie rozstaje się z żoną, zostawia ją z dwójką dzieci. Stara się jednak regularnie z nimi spotykać – zawsze za granicą. Wkrótce poznaje też Kaję K., byłą Miss Polski z 2003 roku. Mieszkają w Ekwadorze, potem w Hiszpanii, bywają w Holandii.
Jeden z byłych członków grupy „Artusia”, który zdecydował się na współpracę z prokuraturą, powie potem, że Artur B. w środki odurzające z Ameryki Południowej zaopatrywał przede wszystkim inne kraje, nie Polskę. Z dwudziestu czy trzydziestu kilogramów kokainy może pięć trafiało do kraju, pozostała ilość do Wielkiej Brytanii czy Szwecji. W 2007 roku „Artuś” posiadał w Skandynawii hurtowy rynek zbytu. W środowisku szeroko mówiło się o przemycie, który zorganizował pewnego razu do Hiszpanii. Podobno drogą morską przypłynęła wtedy tona kokainy. Artur B. miał sprowadzić płetwonurków z Trójmiasta, którzy wyławiali pakunki z wody.
Tymczasem dziewiętnastego grudnia 2007 roku do Gdańska ze Szwecji przylatują Daniel Jansson i Martin W. – oficjalnie biznesmeni, choć podejrzewa się ich o związek z napadami na konwoje, z których pieniądze trafiały do Polski. Jansson chce zapewne odebrać swoją część. Ma jednak przy sobie około czterdziestu tysięcy euro w gotówce. Przyjeżdża do Gdyni na ulicę Świętojańską, do biura firmy deweloperskiej należącej do innego Szweda – Carla T. Potem okaże się, że to mężczyzna, który w latach dziewięćdziesiątych kierował w Szwecji gangiem dokonującym napadów na banki i poczty. Jansson spotyka się tam z dwoma Latynosami, z których jednego znał prawdopodobnie wcześniej – rozmawia z nim po szwedzku. Na spotkaniu obecny jest też Artur B. pseudonim „Artuś”, zajęty różnymi telefonami. Dyskusja rzekomo dotyczy transakcji w branży stolarskiej, a tak naprawdę – bezpiecznego przemytu narkotyków. Tyle że ślad po Danielu Janssonie się urywa. Do dziś uważa się go za zaginionego, choć wiele wskazuje na to, że w biurze Carla T. doszło do zabójstwa – ujawniono tam ślady krwi. Według szwedzkiej prokuratury właściciel firmy deweloperskiej mógł pomagać Janssonowi w praniu pieniędzy z napadów, a w końcu pokłócili się o podział zysków.
W 2008 roku „Artuś” i Kaja K. kursują między Hiszpanią a Holandią. Policja w Amsterdamie zaczyna się nim interesować, obserwuje wynajmowany przez niego dom. W lutym wpada transport siedemdziesięciu czterech kilogramów heroiny z Turcji – przez Rumunię i Ukrainę miał trafić do Polski oraz Anglii. Nie ma to związku z Arturem B., ale zatrzymany zostaje gangster o pseudonimie „Buffalo”. Ujawnia on śledczym, kto jest teraz numerem jeden w branży. To „Artuś”.
Czternastego lutego Artur B. przebywa razem ze spodziewającą się dziecka partnerką w hiszpańskiej miejscowości Calpe. Do ich domu nagle wpada siedmiu mężczyzn w mundurach lokalnej policji – zabierają Artura B. ze sobą. To nie aresztowanie, a uprowadzenie. Sprawcy przez kolejne kilka tygodni przetrzymują i biją „Artusia”. Żądają pół miliona euro okupu. Otrzymują pieniądze – na autostradowym moście przez otwarty dach samochodu wyrzucają je Roman K. i Marek Z., instruowani przez porywaczy. Uprowadzenie to inicjatywa Dariusza R. pseudonim „Rusił”, dawnego wspólnika „Artusia”, któremu ten był winien pieniądze i najwyraźniej nie zamierzał ich oddać.
Nieco ponad pół roku później, 19 września 2009 roku, do Amsterdamu przylatuje Artur B. Kilka dni później zjawia się tam Dariusz R. – spotykają się w jednym mieszkaniu, na miejscu jest jeszcze kilka osób. W nocy z 23 na 24 września dochodzi do awantury. Sąsiedzi słyszą krzyki, uderzenia, a potem długo włączoną wodę i odgłosy sprzątania. Widzą też dwóch mężczyzn, którzy w nocy wynoszą razem bardzo ciężką walizkę do samochodu.
W październiku policja wyławia ją z kanału w Amsterdamie. Zawartość: ciało Dariusza R. pseudonim „Rusił” – ze śladami pobicia i ranami kłutymi. Doszło do przecięcia tętnic płucnych. Nikt nie ma raczej wątpliwości, że za egzekucją stoi „Artuś”. W odnalezionym samochodzie policja zabezpiecza jego ślady DNA. Według świadków to on w mieszkaniu miał uderzyć „Rusiła” tak mocno, że ten rozbił sobie głowę o ścianę.
Artur B. niemal bezpośrednio po tym zdarzeniu organizuje z kolegami małą imprezę – wszyscy świetnie się bawią. „Artuś” wydaje się zadowolony z odwetu za wcześniejsze uprowadzenie. Potem wraca z Holandii do Hiszpanii. W 2010 roku nie czuje się tam bezpiecznie, bo interesuje się nim Interpol.
Siedemnastego kwietnia 2012 roku Artur B. zostaje zatrzymany w regionie Costa del Sol w hiszpańskiej Andaluzji, kiedy jedzie samochodem marki Aston Martin o wartości co najmniej stu trzydziestu tysięcy euro. Ma na ręku luksusowy zegarek wart kolejne kilkadziesiąt tysięcy, a przy sobie fałszywe dokumenty – paszport, a nawet akt urodzenia. Udaje Irlandczyka, co w Hiszpanii idzie mu całkiem nieźle – dobrze zna angielski. Trudno go zresztą poznać – nie waży już 245 kilo ani nawet 150, jak przez pewien czas, ale niespełna 90.
Po dwóch miesiącach „Artuś” trafia do Polski i zostaje osadzony w Zakładzie Karnym w Sztumie, w pojedynczej celi na oddziale dla szczególnie niebezpiecznych przestępców. Na podstawie prawomocnego wyroku ma do odbycia karę za próbę wymuszenia haraczu z 1995 roku. Śledczy wiedzą już jednak o nim dużo więcej – w ich oczach to baron, który poza przemytami i handlem narkotykami ma związki z kartelami z Ameryki Południowej, skandynawskimi gangami, a prawdopodobnie także układ z funkcjonariuszem CBŚ i pełnił sprawczą rolę w egzekucji na Dariuszu R. pseudonim „Rusił”.
Artur B. jak pod koniec lat dziewięćdziesiątych podejmuje głodówkę, licząc, że lekarze znów stwierdzą u niego depresję i odzyska wolność. Tym razem ten fortel się nie udaje. „Artusia” przenoszą za to do Zakładu Karnego w Czarnem ze względu na zły stan zdrowia. To tam 5 sierpnia 2012 roku ostatni raz widzi się z rodzicami.
Nieco ponad tydzień później, 13 sierpnia, zeznaje przez sądem w Człuchowie jako świadek w procesie grupy narkotykowej z innej części kraju. Bez większych problemów utrzymuje się na nogach, choć jest osłabiony. Wraca do więzienia w Sztumie.
Piętnastego sierpnia rano, zamknięty w pojedynczej celi, schodzi z pryczy i siada na jej brzegu. Próbuje sięgnąć po butelkę z wodą, ale traci równowagę. Uderza głową o ścianę, a potem, upadając – o podłogę. Taki bieg wydarzeń potwierdzać ma monitoring. Służba Więzienna i lekarze początkowo nie reagują – myślą, że „Artuś” symuluje. Gdy w końcu ktoś próbuje mu udzielić pomocy, przestępca ma już porażenie czterokończynowe, wymaga intubacji. Trafia do szpitala w Bydgoszczy, gdzie nawet specjalistów zaskakuje jego stan. Pytają, czy skakał na główkę do pustego basenu. Dwudziestego drugiego sierpnia przed południem Artur B. umiera. Miał trzydzieści osiem lat.
Wokół tego zdarzenia od razu narastają wątpliwości. W więźniarce, w której przewożono „Artusia” między sądem a zakładami karnymi, z użyciem światła ultrafioletowego ujawniono ślady krwi – które ktoś nie do końca skutecznie próbował zmyć. Lekarze, a za nimi rodzice Artura B. zwracają uwagę, że odniósł on takie obrażenia, jakby został poważnie pobity – między innymi trzeba było wykonać trepanację czaszki. Ostatnia, najmniej realna teoria zakłada, że „Artuś” żyje, ale został świadkiem koronnym, ma nowe personalia, a organy ścigania ukrywają go za granicą.
W związku ze śmiercią najpierw Dariusza R., a potem Artura B. ich wzajemne wątki porwania tego drugiego, a potem zabójstwa pierwszego prokuratura umarza.
Pozostali nie unikają jednak odpowiedzialności. W grudniu 2014 roku zarzuty uprowadzenia „Artusia” śledczy przedstawiają sześciu osobom – Jackowi W. pseudonim „Samuraj”, Markowi Sz., Bogdanowi G., Łukaszowi D. pseudonim „Czosnek”, Jackowi P. pseudonim „Nosek” i Arkadiuszowi B. Jeden z nich później usłyszy za to wyrok ośmiu lat pozbawienia wolności. Względem pozostałych sprawa wciąż się toczy – w maju 2020 roku do sądu trafił akt oskarżenia wobec Bogdana W., który również miał brać udział w porwaniu „Artusia”. Zatrzymano go w 2019 roku w Niemczech.
Natomiast w lipcu 2016 roku w Ekwadorze policja zatrzymuje niejakiego Romana G., który następnie został ekstradowany do Polski. Dwudziestego czwartego listopada 2017 roku prokuratura stawia mu zarzut zabójstwa Dariusza R. pseudonim „Rusił”, czego miał dokonać razem z „Artusiem”. Proces trwa.GANG „CARRINGTONA” I GANG „LELKA”. WOJNA ZGORZELECKA
Za sprawą mediów w latach dziewięćdziesiątych słysząc hasło „polska mafia”, większość ludzi myślała o gangach pruszkowskim i wołomińskim. Tymczasem w ich cieniu, z dala od stolicy, siłą i brutalnością milionowe interesy budowali inni gangsterzy. Tak było choćby na Dolnym Śląsku, w okolicach Zgorzelca i polsko-niemieckiego pogranicza. Masowo przemycano tam spirytus wart tyle, że wystarczyła błahostka, by dotychczasowi kompani stali się wrogami na śmierć i życie. Tak wybuchła „wojna zgorzelecka” pomiędzy grupami Zbigniewa M. pseudonim „Carrington” i Jacka B. pseudonim „Lelek”. Ich konflikt pochłonął kilkadziesiąt ludzkich istnień. Części ofiar porachunków do dziś nie odnaleziono – wciąż figurują w policyjnych bazach jako osoby zaginione. W 2019 roku kulisy tych wydarzeń w rozmowie ze mną ujawnił Dariusz Z. – świadek koronny, który pogrążył gang „Carringtona”. Jego relacje znajdują teraz namacalne potwierdzenie – przeszło ćwierć wieku od serii gangsterskich zabójstw na pograniczu część spraw dociera do finału. Funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego Policji mieli ujawnić zwłoki co najmniej jednej ofiary przestępczej egzekucji. Wiedzą też, gdzie mogą trafić na kolejne ciała. W śledztwie pojawił się nowy, obok Dariusza Z., duży świadek koronny i kilku małych. Pod zarzutem zabójstwa do aresztu trafili między innymi Ryszard M. pseudonim „Azja” (brat „Carringtona”) czy Sebastian K. pseudonim „Ryży” – bohater jednej ze strzelanin w Jeleniej Górze. Samobójstwo przy próbie zatrzymania przez kontrterrorystów popełnił zaś Jacek B. pseudonim „Lelek”. Zacznijmy jednak od początku.
Zbigniew M. pseudonim „Carrington” (noszący faktycznie inne nazwisko niż to powtarzane w mediach) urodził się w 1966 roku. Mieszkał w Zawidowie pod Zgorzelcem na Dolnym Śląsku – nieopodal niemieckiej granicy. Ukończył zasadniczą szkołę zawodową, a później założył kilka firm transportowych, z których, co ciekawe, część pozostaje zarejestrowana do dzisiaj. Zbigniew M. razem z bratem, Ryszardem, zaczynał od drobnych zleceń na przemyt papierosów przez Nysę Łużycką. Około 1995 roku mieli już stworzyć własny gang, skupiający się z czasem na przemycie spirytusu, głównie z Niemiec i Włoch. W skład grupy weszli między innymi brat „Carringtona”, Ryszard M. pseudonim „Azja” (pseudonim nawiązuje do bohatera literackiego noszącego bardzo podobne nazwisko do braci M.), Jacek B. pseudonim „Lelek”, Jarosław J. pseudonim „Jakubek” czy Dariusz P. pseudonim „Pomyk” (pseudonim od nazwiska, nie „Płomyk”, jak pisały wówczas gazety). „Carrington” miał wyrastać na rezydenta mafii pruszkowskiej na tamtych terenach, o czym wspominano w programie dokumentalnym _Alfabet mafii_ telewizji TVN z 2004 roku. To nie do końca prawda. „Carrington” nie miał zbyt wiele wspólnego z „grupą pruszkowską”. Bliżej, choćby przy okazji handlu narkotykami, było mu do konkurencji „Pruszkowa”, czyli gangu ząbkowsko-praskiego, któremu szefować mieli bracia Henryk N. pseudonim „Dziad” i Wiesław N. pseudonim „Wariat”, czy do często mylonego z nimi gangu wołomińskiego – z Ludwikiem A. pseudonim „Lutek” i Marianem K. pseudonim „Klepak” na czele. „Carrington”, który na co dzień nie dopuszczał do siebie zbyt wielu osób i tworzył swoją strukturę jako bardzo hermetyczną, dość bliskie relacje jak na siebie utrzymywał z łódzką „ośmiornicą”, do której trafiał niemal cały przemycany alkohol. Ludzie Zbigniewa M. mieli też kontakty z poznańskim gangiem Zbigniewa B. pseudonim „Orzech” – to u nich swego czasu przed atakiem ze strony „Lelka” miał schronić się Dariusz Z., późniejszy świadek koronny.
Przemyt spirytusu był bardzo dobrze zorganizowany. Wykorzystywano do tego celu między innymi most techniczny w Sękowicach pod Gubinem. Za dnia budowano tam terminal graniczny, a nocą właśnie przemycano spirytus. Gangsterzy korzystali z pomocy przekupionych celników, mieli skanery do podsłuchiwania pozostałych służb.
Tiry z trefnym towarem przejeżdżały do Polski co tydzień – nie pojedynczo, a po kilka naraz. Łapówka dla celnika za taki transport wynosiła około pięćdziesięciu tysięcy marek niemieckich. Była to zapłata za otwarcie granicy na czas przejazdu tirów – bez kontroli jakichkolwiek dokumentów i samego towaru. Dlatego znów wbrew temu, co sugerowało wiele reportaży, nie trzeba było barwić spirytusu na niebiesko, by udawał płyn chłodniczy czy płyn do spryskiwaczy, a dalej w laboratoriach przywracać go do czystej postaci. Alkohol po prostu rozlewano do beczek i tak ładowano na ciężarówki, które wyruszały dalej w głąb kraju.
Pewnego razu przemyt na własny rachunek chciał zorganizować wspomniany już Dariusz P. pseudonim „Pomyk”. Niestety, kierowca uszkodził jedną z maszyn na moście technicznym. Złe wieści dotarły do „Carringtona”. Był wściekły, bo jego człowiek chciał go oszukać, a w dodatku niemal doprowadził do wpadki całej grupy i upadku lukratywnego interesu. To zdarzenie, właśnie w połączeniu z kwestiami finansowymi, stało się przyczyną rozłamu w gangu. Trzeba tu dodać, że przemyt spirytusu był bardzo opłacalnym procederem. Według ustaleń śledczych gang „Carringtona” miał przemycić dwa miliony litrów spirytusu, a Skarb Państwa nie otrzymał blisko stu pięćdziesięciu milionów złotych z tytułu niezapłaconych należności podatkowych. „Ile tego spirytusu przemycono, tak naprawdę wie chyba tylko sam »Carrington«. On, jak miał dobry tydzień, to potrafił zarobić milion marek” – twierdził w jednej z naszych rozmów świadek koronny Dariusz Z.
Lata 1997–1998, kiedy „Carrington” skonfliktował się z „Lelkiem”, a szczególnie okres od wiosny 1998 roku, był bez wątpienia czasem najbardziej dochodowym dla nich obu, ale i najbardziej brutalnym – dlatego nazwano go „wojną zgorzelecką”. Wcześniej, już w 1997 roku, wiele osób w Zgorzelcu zaginęło. Dwa razy próbowano pozbyć się też „Carringtona”. Po wybuchu bomby ukrytej pod kratką przed wejściem do klatki schodowej w bloku, w którym mieszkał, twarz Zbigniewa M. pokryły blizny, które da się zauważyć u niego nawet dziś.
W gangu „Carringtona” do rozwiązania każdego, nawet najmniejszego problemu wykorzystywano tę samą metodę – zabójstwo. Najmniejszego, to znaczy nawet tak nieistotnego, jak sfaulowanie szefa podczas gry w koszykówkę. Zdarzało się też, że ktoś ginął przez pomyłkę, nie będąc wcale stroną konfliktu „Lelka” i „Carringtona”. Tak było chociażby we wrześniu 1998 roku, kiedy na drodze z Leśnej do Bożkowic Valerian K. pseudonim „Kim”, myśląc, że jest śledzony, zastrzelił pięciu mężczyzn.
Ofiary gangsterskich porachunków zwykle zakopywano potem w lasach, zasypując kilkoma workami wapna. Niekiedy też ciała mielono. Te metody okazały się niezwykle skuteczne – wielu ciał wciąż nie odnaleziono, a ofiary nadal figurują w policyjnych bazach jako zaginione. Powoli zaczyna się to zmieniać. Śledczy mają coraz większą wiedzę na temat tego, kto, kiedy i gdzie został zamordowany. W części przypadków mają nawet ustalone miejsce ukrycia zwłok, choć i to nie gwarantuje sukcesu. Raz bowiem to ogromny obszar leśny, innym razem miejsce, w którym od lat znajduje się już autostrada, a jeszcze kolejnym filar mostu z zabetonowanymi zwłokami – bez możliwości ich wydobycia bez zburzenia mostu.
„Wojna zgorzelecka”, według oficjalnej wersji, pochłonęła co najmniej kilkanaście ofiar. W praktyce było ich dużo więcej – tym bardziej że tylko w dwóch strzelaninach śmierć poniosło dziewięć osób i w tych przypadkach wszystkich udało się zidentyfikować. „Trupów było około 30, a o 26 wiem na pewno” – tłumaczył świadek koronny Dariusz Z.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki