Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Mag bitewny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 kwietnia 2025
5732 pkt
punktów Virtualo

Mag bitewny - ebook

Oto nastał czas najwyższej próby, a brzemię odpowiedzialności każdy musi unieść sam.

Tym, kto stoi pomiędzy królową a buntem magów, który wybuchnie lada chwila, jest Falko. Falko- słabeusz w świecie wojowników, umierający na tajemniczą chorobę syn szaleńca i zdrajcy. Nie tak wyglądają bohaterowie.

A jednak królowa ma świadomość, że czas na wahania się kończy. Oto nadchodzi moment, gdy będzie musiała ulec i poświęcić osobiste szczęście dla dobra poddanych. Magowie bitewni robią, co mogą by wzmocnić armię w walce z siłami ciemności. Do walki dołączają jednak kolejne piekielne kreatury, jeszcze silniejsze i potężniejsze. Zło zatruwa serca przerażeniem, kolejni ludzie zasilają szeregi Opętanych. Upadek Furii wydaje się nieunikniony.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8375-179-5
Rozmiar pliku: 7,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Rycerz zamrugał, by pozbyć się spod powiek krwi i łez klęski. Okręcił konia, uniósł przyłbicę i rozejrzał się po polu bitwy. Widział, jak w całej dolinie illicyjskie wojska szły w rozsypkę, próbując ratować się przed doszczętnym rozgromieniem.

Zostali pokonani.

Rycerz czuł na języku słony smak łez. Powinni byli poradzić sobie z armią Opętanych. Powinni byli zwyciężyć – i może by zwyciężyli, gdyby nie pojawił się demon. Ukrył się przed ich oczami, a kryjówkę opuścił dopiero w ostatniej chwili, gdy było już zbyt późno, by przywołać maga bitewnego.

Nie. To była ich bitwa. I przegrali ją.

Nie czuł wstydu, bo tylko nieliczni mogli oprzeć się mocy takiego przeciwnika. A jednak stawili mu czoła. Przez niemal godzinę żołnierze Illicji trzymali szyk. Lecz teraz zbliżał się koniec.

Spojrzał na wroga z wysokości wzgórz. Demon górował nad Opętanymi, wojownikami, którzy byli kiedyś ludźmi. Moc nie z tego świata. Piekielna siła. Rycerz wiedział, że nie zdoła go zabić. Mógł tylko żywić nadzieję, że umrze, zanim pochłonie go strach. Ostatnim wysiłkiem woli popędził wierzchowca naprzód, mając nadzieję, że odwaga nie opuści go, nim przyjdzie koniec. A jednak gdy jechał na spotkanie śmierci, nie myślał o sobie, ale o wszystkich, których zawiódł. Armia Opętanych przebiła się przez illicyjski szyk. Zaraz ruszy w góry, a tam trudno będzie za nią podążyć. Wymknie się spod miecza wojskom Clemoncé i weźmie na cel królestwo Valencji, słynące niegdyś z odwagi i wprawy swoich wojowników, lecz którego siła na przestrzeni ostatnich pokoleń stopniała. Popędzając konia do szarży, zaczął się zastanawiać, czy w ogóle coś jeszcze ostało się z niegdysiejszej chwały królestwa.

Miał nadzieję, że tak.

Przez wzgląd na dusze ich wszystkich.1
Syn szaleńca

Słońce dźwigało się zza horyzontu, opromieniając leżące daleko na północy Valencji górskie miasteczko Caer Dour. Chłodne, rześkie powietrze wypełniało otwartą przestrzeń, a ponad basowym pomrukiem bydła i beczeniem kóz niosło się rytmiczne dzwonienie kowalskiego młota. Woń nawozu dobiegająca od stajni mieszała się z aromatem świeżo upieczonego chleba i dymu, który bił w niebo z tysiąca palenisk.

Ten poranek niczym nie różnił się od innych. Nie nosił skazy strachu i nie sposób było doszukać się niczego, co mogłoby sugerować śmiertelne niebezpieczeństwo. W powietrzu dźwięczała raczej ekscytacja, oto bowiem nastał dzień prób, ważny i uroczysty, kiedy mieszkańcy Caer Dour mogli popisać się przed emisariuszem królowej sprawnością wojowników.

Choć było jeszcze wcześnie, mieszczanie już tłoczyli się na brukowanych ulicach, zmierzając ku zachodniemu skrajowi miasteczka, gdzie na skaliste wzgórze wspinał się szlak do Clemoncé. To właśnie tą drogą nadjedzie emisariusz z Furii.

Co dwa lata królewski wysłannik wyruszał ze stolicy Clemoncé, by zbadać bitewną sprawność wojowników Caer Dour. Ci, którzy wykażą się siłą i sprytem, wrócą z nim do Akademii Sztuki Wojennej w Furii. Ten wyczekiwany przez wszystkich dzień zawsze budził wielkie emocje, lecz nigdy tak wielkie jak dziś. Emisariusz przybywał bowiem do Caer Dour z uczniem, który ukończył trening. I nie był to pierwszy lepszy rycerz czy fechtmistrz, ale mag bitewny, pierwszy od ponad czterdziestu lat, który narodził się z łona Caer Dour. Jego powrót nie mógł przypaść na lepszą godzinę.

Zaledwie dwa tygodnie temu patrole graniczne doniosły, że ferocka armia przedarła się przez illicyjskie szyki i zapuściła na teren Valencji. Już zdążyła puścić z dymem parę wiosek, a teraz zaledwie kilka dni drogi dzieliło ją od Caer Dour. Na czele armii Opętanych kroczył demon, a na jego pokonanie bez maga bitewnego w swoich szeregach armia Caer Dour nie mogła liczyć. Lecz oto właśnie dzisiaj wracał w rodzinne strony czempion, w którym całe Caer Dour pokładało wiarę, mieszkańcy nie obawiali się więc Opętanych i ich diabelskiego wodza, choć może mimo wszystko powinni. Zamiast trząść się ze strachu lub pakować dobytek, wstali z samego rana, by przygotować się na mający rozegrać się dziś na ich oczach spektakl. Ludzie kłębili się na wzgórzu i wisieli w oknach, żywiąc nadzieję, że uda im się choćby tylko przelotnie zobaczyć królewskiego wysłannika.

Dwaj młodzieńcy posunęli się nawet o krok dalej – wspięli się na pokryty czerwoną dachówką dach willi na obrzeżach miasta. Jeden z nich, Malaki de Vane, był synem kowala – wysokim i muskularnym młodzieńcem o gęstych brązowych włosach i z charakterystycznym czerwonym znamieniem po lewej stronie twarzy. Drugi niemal dorównywał mu wzrostem, lecz był znacznie szczuplejszy, wręcz wątły w porównaniu z towarzyszem. Jego włosy były proste i ciemne, a cera chorobliwie blada. Rysy twarzy potrafiły ucieszyć oko, choć policzki miał zapadnięte, jakby nie dojadał. Nazywał się Falko Danté i o jego sile mówiło jedynie spojrzenie soczyście zielonych oczu.

– Uważaj, Falko, bo spadniesz!

– Kiedy nie widzę… – odparł Falko, przesuwając się na skraj dachu.

– Cierpliwości, wszystko zobaczymy. Tylko zejdź do mnie, tu jest bezpieczniej. – Malaki rozpaczał w duchu nad skłonnością do ryzykanctwa, którą przejawiał przyjaciel. – Ja cię nie będę łapał, jak zlecisz!

– Będziesz, będziesz. – Falko się uśmiechnął. Wiedział, że Malaki za nic nie pozwoli mu spaść.

Kowal postanowił zmienić taktykę.

– Połamiesz dachówki – rzucił. – A wtedy Symeon złoi ci skórę.

Symeon le Roy był właścicielem willi, na której dach się wdrapali. Falko służył mu, odkąd czternaście lat temu śmierć zabrała mu ojca.

– Solidne są, nic im nie będzie – rzucił Falko. – Nie jestem półtonowym wołem jak ty.

– Jak sobie chcesz, tylko nie przychodź do mnie z płaczem, jak już Symeon spierze cię na kwaśne jabłko.

– Symeon nigdy ręki na mnie nie podniósł – syknął Falko, przerzuciwszy nogę przez szczyt dwuspadowego dachu. Jego ramiona drżały już z wysiłku, a wątła pierś unosiła się w chrapliwym oddechu.

– Może powinien – zaripostował Malaki. – Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby sługa miał w życiu tak łatwo.

To ostatnie stwierdzenie było dalekie od prawdy, bo życie Falka Dantégo nigdy nie należało do łatwych. Był słabeuszem w świecie rządzonym przez wojowników, a co gorsza – był synem szaleńca.

– No i? – spytał Malaki niecierpliwie.

– No i co?

– Widzisz coś?

Rzężenie Falka zaczynało budzić niepokój. Rześkie poranne powietrze źle mu robiło na płuca. Mimo to się uśmiechnął.

– Wszyściutko, aż do rozszczepionej skały.

– Czekaj – powiedział Malaki. – Idę.

Pomimo swoich rozmiarów chłopak wspiął się na górę zadziwiająco sprawnie. Nie minęła chwila, a już siedział okrakiem na szczycie za plecami przyjaciela. Razem sięgali wzrokiem w kierunku wielkiego rozpłatanego kamienia, gdzie brukowana droga chowała się za wzgórzem.

– Myślisz, że wraz z nim przyjadą jacyś magowie? – spytał Malaki, mając na myśli emisariusza.

– Zawsze ma przy sobie przynajmniej jednego – odparł nonszalancko Falko. – Żeby sprawdził umiejętności uczniów.

– Wiem przecież! – zaperzył się Malaki. – Ale czy myślisz, że tym razem przyjedzie ich więcej? A może nawet odprawią rytuał przywołania?

– Nie wiem – skłamał Falko. Próbował brzmieć nonszalancko, ale tak naprawdę wiedział, że do miasteczka zmierza cały oddział magów. Skąd w nim ta pewność, że dziś odbędzie się przywołanie?

– Mam nadzieję, że odprawią – wydyszał Malaki. – Wyobraź to sobie… Nie dość, że mag bitewny, to jeszcze wraz ze smokiem. Prawie mi żal tych biednych Ferocjan.

– Niepotrzebny nam smok, żeby rozprawić się z Opętanymi – odrzekł Falko. – Darius sobie z nimi poradzi.

Każdy wiedział, jak jest. Dobrze wyszkolona armia miała spore szanse na pokonanie wojsk Opętanych o podobnej liczebności, lecz jeśli Opętanymi dowodził demon, żadne normalne wojsko nie mogło liczyć na zwycięstwo. Żołnierzy ogarniał wówczas paraliżujący strach. Tylko mag bitewny był zdolny przeważyć szalę na ich stronę.

Nie chodziło jedynie o to, że mag bitewny był biegły zarówno w sztuce wojennej, jak i w wiedzy tajemnej – sama obecność jego duszy i płomienia wiary rozpraszała mroki przerażenia i była fundamentem odwagi zwykłych śmiertelników, garnących się pod jego skrzydła. Już sam mag bitewny był uważany za potężnego sprzymierzeńca, a kiedy jeszcze dosiadał swojego smoka, stawał się niszczycielskim żywiołem, zdolnym oprzeć się każdemu przeciwnikowi.

– Ale powiedz, nie chciałbyś zobaczyć smoka? – naciskał Malaki. – Choć raz?

– Nie – skłamał ponownie Falko. Więzy przyjaźni łączyły go z Malakim od dzieciństwa, ale nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się, jak bardzo pragnie ujrzeć smoka na własne oczy. Bo nie chciał, by ktoś domyślił się, co zamierza zrobić.

Malaki przeszywał wzrokiem wąskie plecy przyjaciela, jego przygarbione ramiona i pochyloną głowę.

– Chodzi o twojego ojca, tak? – powiedział cicho.

Falko milczał, ale potwierdził skinieniem. Udawał brak zainteresowania, ale wstyd, jaki odzywał się w jego sercu na wspomnienie ojca, był najzupełniej prawdziwy.

Dwaj chłopcy siedzieli w ciszy. Słońce złociło dachy Caer Dour.

– Gdzie oni są, u licha? – zrzędził Malaki. – Słońce już dawno na niebie. Powinni już tu być.

Falko milczał. Czuł, jak powoli spływa z niego całe zdenerwowanie.

– Pojęcia nie mam, czemu jestem taki podekscytowany – podjął Malaki. – Przecież nie będę się starał o przyjęcie do akademii.

– Weźmiesz udział w eliminacjach – rzucił Falko przez ramię. – W dodatku jesteś faworytem. Może pozwolą ci się zaprezentować.

– Jasne – prychnął Malaki. – Zaraz po tym, jak stado świń wyfrunie mi z tyłka.

Falko nagrodził skromność przyjaciela wybuchem śmiechu. Wiedział, że w całym regionie nie ma kadeta, który mógłby pokonać Malakiego w walce na miecze.

– Wyobraź sobie, że bierzesz udział w próbach – dodał Malaki poważniej. – Że przedstawiają cię królowej Catherine na dworze Furii.

Falko dziękował losowi za to, że Malaki nie widział teraz jego twarzy. Usta wykrzywił mu uśmiech człowieka, który podjął decyzję, a w jego oczach pełgał zielony ognik. Niech diabli porwą magów i prawa szlacheckiej krwi; jeśli sprawy ułożą się po jego myśli, Malaki otrzyma szansę, by zaimponować królewskiemu emisariuszowi. Ale nie chciał mu jeszcze o tym mówić. Już miał skierować rozmowę na inne tory, gdy ich uwagę zwrócił dochodzący z domu pod nimi krzyk.

– Co to było, do diaska? – spytał Malaki.

Falko nie odpowiedział. Nasłuchiwał.

Z willi dał się słyszeć kolejny krzyk: wrzask przerażenia, który zaraz ustąpił niepokojącemu jękowi. Malaki wciąż siedział osłupiały na dachu, ale Falko już przerzucił nogę przez szczyt i zaczął złazić na dół.

– Kto tak krzyczy? – spytał Malaki, dołączywszy do niego w niższej partii dachu.

– To Symeon – odrzekł Falko. Wsparł nogę na rynnie i bokiem przeszedł w kierunku werandy po drugiej stronie budynku.

– A ty dokąd?

– Chcę zobaczyć, czy nic mu nie jest.

– Ale przegapimy przyjazd emisariusza.

– Chcę tylko sprawdzić.

Malaki wywrócił oczami, a potem ruszył za przyjacielem. Jęki zmieniły się w powarkiwanie, później rozległy się szepty. Dwaj młodzieńcy zeskoczyli na werandę i zajrzeli do środka przez uchylone okiennice.

– Co mu jest? – spytał Malaki.

Falko spojrzał w dół, na ciemny zarys opiekuna.

Symeon le Roy leżał w łóżku w skołtunionej pościeli. Drżał i trząsł się, samymi ustami wymawiał słowa, których nie rozumieli. Jęki i szlochy przerywały gwałtowne powarkiwania, jakby starzec z kimś się siłował.

– Coś mu się śni – orzekł Falko.

– Wszechmatko… – zaklął Malaki. – Ale co?

– Może piekło.

Malakiemu przebiegł po plecach dreszcz przerażenia, ale Falko ledwie zmrużył oczy na widok rzucającego się w pościeli Symeona, którego cierpienie zbudziło upiora jego własnych nocnych strachów.

„Nigdy byś się nie odważył. Nigdy nie znalazłbyś w sobie siły”.

Szyderczy głos odbijał się echem w jego umyśle. Świat wokoło pociemniał, jakby burzowa chmura przyćmiła słońce.

– Może go obudźmy? – spytał Malaki, wyrywając przyjaciela ze snu na jawie.

– Nie – odpowiedział Falko. – Poczekam, aż sam to zrobi. To zwykle mija.

Malaki łypnął na niego kątem oka. Dosłyszał w jego głosie tę znajomą nutę, dojrzałość, zdecydowany ton, który budził w nim niepokojącą myśl, że może wcale nie zna swojego przyjaciela tak dobrze, jak mu się wydaje.

– Czy często nawiedzają go koszmary?

– Nie. Ale niektóre noce są gorsze od innych.

– Można coś na to poradzić?

Falko pokręcił głową.

– To klątwa, która spada na magów bitewnych – odparł – ale zarazem ich siła. Gdy na polu bitwy stają twarzą w twarz z demonem, przestają się go bać.

– Jak to? – wydyszał Malaki.

– Bo ten strach nie jest już dla nich niczym nowym. Śnią o nim od dziecka.

Malaki chciał dowiedzieć się więcej, lecz wiedział, że nie warto zanadto ciągnąć Falka za język. Symeon był magiem bitewnym przez wiele lat. Walczył z Opętanymi w czasach, gdy wróg był jeszcze dalekim i mglistym zagrożeniem. Ale jego wieloletnia służba królestwom Furii dobiegła raptownie końca jakieś czternaście lat temu, gdy ojciec Falka zwariował i zabił połowę wszystkich magów w mieście.

Malaki zawiesił wzrok na przyjacielu, a potem wrócił spojrzeniem do widocznego przez okiennice Symeona, który brał się za bary ze wszystkimi diabłami piekieł.

Raptem rześkie ranne powietrze rozdarł dźwięk dzwonu. Obaj chłopcy aż podskoczyli.

– Już tu jest! – zawołał Malaki, przełażąc przez barierkę i szukając stopą rynny. Potężny młodzieniec błyskawicznie wspiął się na dach. – Widzę go! I Dariusa też!

Falko poderwał wzrok na przyjaciela i uśmiechnął się, ale gdy raz jeszcze zerknął do wnętrza domu, zobaczył, że Symeon już nie wije się przez sen, ale siedzi na skopanej pościeli ze wzrokiem utkwionym prosto w twarz Falka. Snop światła padł na jego oblicze, wydobył z mroku straszną, pokrzywioną maskę. Skóra jego twarzy była poznaczona bliznami i oparzelinami, jasne słońce wypełniło cieniem puste oczodoły.

Symeon le Roy był ślepy.

– Chłodne powietrze poranka przywiedzie cię do zguby, Falko Danté. – Chłopak uśmiechnął się na tę taktowną reprymendę pana. – Lepiej zmaż ten uśmieszek z twarzy, chłystku jeden.

Ale uśmiech tylko się poszerzył. Symeon może i stracił wzrok, ale wciąż widział więcej niż inni. Ostatnie pozostałości strachu i zaaferowania zniknęły, gdy były mag bitewny dźwignął się z łóżka i narzucił szlafrok na szerokie ramiona. Odgarnął z czoła długie siwe włosy i związał je jedwabnym sznurkiem. Był już starcem, co najmniej sześćdziesięcioletnim, ale choć wyraźnie utykał, a pewna sztywność nie chciała opuścić jego rąk i nóg, wciąż miał postawę wojownika. Podszedł do okna i otworzył okiennice.

– Ilu magów, panie de Vane? – zawołał głosem donośnym jak huk walącego się dębu.

Ani Falka, ani Malakiego nie zdumiało jego rozeznanie w sytuacji. Nie wszystkie moce maga bitewnego wiązały się z darem wzroku.

– Chwileczkę! – zawołał Malaki ze swojego stanowiska na dachu. – Nie widzę przez mgłę.

– Czterech – wyszeptał Falko tak cicho, że był pewien, iż jego głos utonął we wrzawie. Nie widział, jak twarz Symeona obraca się ku niemu i jak marszczy się w namyśle poorane bliznami czoło.

Na chwilę zaległa cisza, Malaki czekał, aż przerzedzi się mgła. A potem…

– Czterech – orzekł. – Czterech magów.

W głosie przyjaciela Falko dosłyszał rozczarowanie, ale Symeon tylko skinął głową.

– Hmmm – mruknął z głębi gardła, jakby to budził się ze snu niedźwiedź w gawrze. – Wliczając trzech z Caer Dour, siedmiu. A więc jednak doczekamy się przywołania.

Falko próbował nie zdradzić się z własną reakcją na słowa opiekuna. Pozornie wydawał się znudzony, wręcz zblazowany, ale w duchu drżał z podniecenia. Dzisiaj, gdy już skończą się próby, Darius Voltario podejmie próbę przywołania smoka, a on, Falko, ujrzy to na własne oczy.2
Równowaga w przyjaźni

Tylko czterech magów! – wykrzyknął Malaki, dołączywszy do Falka i Symeona na werandzie.

– Dzień dobry, Malaki – przywitał się Symeon.

– Dzień dobry, panie le Roy – odparł potulnie Malaki. Raptem uświadomił sobie z całą dosadnością, że włażenie skoro świt na dach domu szlachcica nie jest czymś, za co matki chwalą swoje dzieci, lecz wiedział przecież, że Symeon różni się od innych szlachciców w mieście. Był bardziej przystępnym, prawie normalnym człowiekiem. Zwykle Malaki wykazałby się większą powściągliwością, ale dzień był tak ekscytujący, że nie zdołał się powstrzymać. – Dlaczego tylko czterech? – zapytał z zapałem. – Myślałem, że przybędzie przynajmniej siedmiu, żeby razem z naszymi dobić do pełnej dziesiątki.

Symeon odwrócił się do Falka, zapraszając go do udzielenia odpowiedzi, lecz ten nie chciał na niego spojrzeć.

– Jeśli odpowiednio się przygotują, siedmiu w zupełności wystarczy, żeby obłaskawić smoka – wyjaśnił Symeon.

– Obłaskawić? – indagował Malaki. – Ale ja myślałem, że smoki są po naszej stronie. Dlaczego mielibyśmy je obłaskawiać?

Symeon raz jeszcze łypnął na Falka, ale ten ani myślał włączyć się do rozmowy.

– Większość smoków gotowa jest oddać życie za maga bitewnego i za wolne ludy Furii.

– Więc w czym problem?

– Problem polega na tym, że zawsze istnieje możliwość, że na wezwanie odpowie czarny smok.

– A co jest takiego nadzwyczajnego w czarnych smokach? – Malaki patrzył na niego jak urzeczony. Pierwszy raz słyszał, by ktoś tak swobodnie opowiadał o tych tajemniczych stworzeniach.

– Niezależnie od ich początkowego koloru wszystkie z czasem stają się czarne. I te właśnie są najstarszymi i najpotężniejszymi przedstawicielami swojego rodzaju.

– A więc to chyba dobrze, jeśli czarny smok stawi się na wezwanie magów, prawda?

– Byłoby tak – ciągnął Symeon – gdyby nie jeden szczegół.

– A jaki?

– Czarne smoki są obłąkane. Prędzej zwrócą się przeciw człowiekowi, niż staną w jego obronie. Wpadają w szał i niszczą wszystko na swojej drodze, dopóki ktoś ich nie zabije lub nie przepędzi za Nieskończone Morze.

Malaki rozdziawił usta i obrzucił spojrzeniem Falka, jakby chciał powiedzieć: „I ty o tym wszystkim wiedziałeś?”.

Falko udawał, że nie dostrzegł pytania w oczach przyjaciela. Oparł się o barierkę werandy i potoczył wzrokiem ponad dachami miasta. W odróżnieniu od Malakiego nie miał ochoty na wykład o naturze smoków.

– Jest tak od czasów Wielkiego Opętania – mówił dalej Symeon – gdy smoczy ród ugiął się pod naporem zła. Wygląda na to, że jakaś część tego zła przetrwała i odżywa w sercu czerniejącego smoka.

Malaki stał osłupiały.

– A jakie smoki pojawiały się na twoje wezwanie? – wypalił.

– Nie wszystkim magom bitewnym jest przeznaczone ruszyć do boju ze smokiem u boku – prychnął starzec.

Chłopak był wyraźnie zawiedziony. Zamilkł na krótką chwilę, jakby próbował poukładać sobie w głowie wszystko, czego się właśnie dowiedział. A potem znowu wziął na cel Falka.

– Czy właśnie to przydarzyło się twojemu ojcu? – zaczął. – Ludzie gadali, że jego smok był czarny jak smoła.

Gdy tylko słowa opuściły jego usta, młody kowal zorientował się, że przeholował. Falko odepchnął się od barierki i wszedł do pokoju Symeona. Ledwie przekroczył próg, za jego plecami rozległ się głos pryncypała:

– Falko!

Chłopak zatrzymał się, ale się nie odwrócił.

– Te komnaty należą do mnie, Falko Danté. – Symeon również nie zwrócił się ku rozmówcy. Malaki wodził wzrokiem od jednego do drugiego. – Możesz zejść na dół tą samą drogą, którą wlazłeś na górę. I zważaj baczniej, na co pozwalasz sobie w murach mojego domu.

Falko nie odpowiedział, ale wrócił zgarbiony na werandę i przerzucił nogę przez barierkę, by zejść na ziemię.

– Dziś mam chęć zakąsić wino chlebem i owocami – polecił Symeon tym samym władczym tonem.

Falko już osadzał stopę w rynnie, by ruszyć bokiem do okna, przez które wyszedł z Malakim na dach. Ale wtedy się zatrzymał.

– Tak, panie – powiedział cicho.

Symeon skinął wspaniałomyślnie głową, a Falko ruszył przed siebie.

– Ach, Falko – dodał po chwili starzec pobłażliwszym tonem. – Gdy już o to zadbasz, dopilnuj, żeby Fossetta przygotowała ci inhalację. Dyszysz jak spracowany muł. Nikomu się nie przysłużysz podczas prób, jeśli w międzyczasie wycharchasz własne płuca.

Na te słowa Malaki obrzucił Symeona przerażonym spojrzeniem, a potem zgromił przyjaciela oskarżycielskim wzrokiem. Wybełkotał pożegnanie, po czym ruszył w ślad za Falkiem. Dogonił go, gdy ten wszedł do budynku drugim oknem.

– Co on miał na myśli, mówiąc o twoim przysługiwaniu się w czasie prób? – rzucił wyzywająco Malaki. Przesadziwszy parapet okna, złapał przyjaciela za ramię, nim ten zdołał opuścić półpiętro.

Przesycone poczuciem winy spojrzenie Falka powiedziało mu wszystko.

– Zapłaciłem fortunę, aby się upewnić, że nie będziesz służył na próbach!

– Zwrócę ci – odparł Falko. Strącił z siebie rękę Malakiego i zszedł po schodach do pokoi służby.

– Nie rozumiem – powiedział Malaki, idąc za nim. – Bellius będzie w swoim żywiole. Na pewno będzie próbował upokorzyć cię dla przykładu.

– Wiem. – Falko pchnął drzwi do kuchni.

Bellius Snidesson miał koneksje w rodzinie królewskiej, zarówno w Caer Laison, jak i w Furii. Był nie tylko najpotężniejszym szlachcicem w regionie, ale też największym draniem, jakiego nosiła ziemia. Pomijając uprzykrzanie życia wszystkim naokoło, Bellius troszczył się tylko o trzy rzeczy: bogactwo, władzę i swojego syna Jarega, okrutnego i zepsutego młodzieńca, który na plecach ojca piął się w górę szlacheckiej hierarchii i znęcał nad Falkiem przy byle okazji. Chłopak nie pamiętał już, ile razy został przez niego pobity. Nawet przybycie ferockiej armii było w oczach młodego szlachcica okazją do umocnienia swej władzy i Malaki nie miał wątpliwości, że dzisiaj, akurat dzisiaj Bellius przywdzieje najohydniejszą ze wszystkich swoich masek. Zdumienie i irytacja popchnęły Malakiego do pójścia za przyjacielem.

Gdy weszli obaj do wielkiego, wyłożonego kamieniami pomieszczenia, otuliła ich chmura ciepłego powietrza pachnącego pieczonym mięsiwem, czosnkiem i ziołami. Woń sprawiła, że ślina napłynęła im do ust. W jednej ze ścian ziała otwarta jama kominka, na jego gzymsie i na kołkach wokoło wisiały gliniane garnki i rozmaite kuchenne utensylia. Obok stał piec z czarnego żelaza, a przy nim uwijała się krągła kobieta o skrytych pod białą chustą, związanych na potylicy siwych włosach.

– No i jak? – spytała Fossetta. – Widzieliście ich?

Gospodyni Symeona nie odrywała wzroku od dwóch patelni na palnikach.

– Dzień dobry, pani Pieroni – przywitał się Malaki. – Ma się rozumieć, że widzieliśmy.

Było jasne, że chłopcy myśleli teraz o czymś innym, lecz gdy Falko nie odpowiedział słowem na jej pytanie, Fossetta przeniosła na niego wzrok i odprowadziła go spojrzeniem do spiżarni.

– Dzień dobry, Malaki – odpowiedziała kowalowi, przypatrując się, jak służący piętrzy na cynowym talerzu owoce i chleb. – To ilu tych magów przyprowadził ze sobą emisariusz?

– Czterech – odparł Malaki. Olbrzymi młodzian zajął miejsce za dębowym stołem na środku pomieszczenia i wpatrzył się rozmarzonym wzrokiem w stojący na blacie talerz ze świeżym chlebem i kiełbasą.

Fossetta zdjęła patelnie z ognia. Podchodząc do stołu, wytarła ręce o fartuch i podsunęła Malakiemu talerz i nóż.

– A więc – podjęła, gdy chłopak opromienił ją uśmiechem wdzięczności – przywołanie się odbędzie.

Malaki prychnął, odrywając z bochenka solidny kawał chleba i krojąc kiełbasę.

– Czy tylko ja w tym mieście nic nie wiem o smokach?

Fossetta postawiła przed kowalem cynowy kubek i wypełniła go po brzegi wodą z dzbana.

– Nauczysz się tego i owego, jeśli będziesz kiedyś przez dwie dekady prowadził dom maga bitewnego.

Falko z powodzeniem oddalił się poza zasięg rozmowy, ale Fossetta kątem oka patrzyła, jak na tacy obok talerza z jedzeniem stawia karafkę z winem, po czym napełnia dzbanek wodą, która gotowała się w garnku nad ogniem.

– Dzień dobry, Falko – powiedziała.

– Dzień dobry, Fossetto.

Falko może i miał parszywy humor, ale nie mógł być otwarcie nieuprzejmy. Fossetta była najbardziej zbliżoną do matki osobą, jaką miał na świecie. Przyniósł dzban z gorącą wodą i postawił go na stole. Ciche rzężenie wydobywające się z jego ust nie umknęło czujnemu słuchowi gospodyni. Kobieta podeszła, przyłożyła mu jedną dłoń do czoła, a drugą do miejsca między łopatkami.

– Oddychaj – rozkazała.

Falko wywrócił oczami, ale zrobił głęboki wdech. Fossetta mruknęła pod nosem, widocznie niezadowolona z tego, co wyczuła.

– Siadaj mi tu.

– Ale pan…

– Panem się nie przejmuj.

Lekko pchnęła Falka na krzesło i wypełniła miskę gorącą wodą, a potem dodała do niej kilka łyżek jakiejś nieznanej Malakiemu substancji. Pokój zaraz wypełnił się ostrą wonią lawendy, eukaliptusa i rumianku. Gospodyni wzięła ręcznik suszący się na stojaku przy palenisku, dłonią pochyliła Falka nad misą i zarzuciła mu materiał na głowę.

– Pilnuj, żeby nie wylazł. – Pogroziła palcem Malakiemu. – Zaraz wracam.

Kowal skinął jej głową, z trudem żując chleb i kiełbasę wypełniające mu policzki. Kobieta wzięła wodę, wino i śniadanie, po czym opuściła kuchnię.

Zapadła cisza. Słychać było tylko przeżuwanie Malakiego i powolne rzężenie Falka.

– Wybacz mi, że byłem taki drażliwy – dobiegł spod ręcznika przytłumiony głos.

Malaki w odpowiedzi nałożył jedzenie na talerz i wsunął go przyjacielowi pod złożoną na blacie rękę. Prawie się roześmiał, widząc, jak ten maca za kawałkiem chleba, który zaraz zniknął pod kurtyną ręcznika.

– Wciąż nie łapię, dlaczego chcesz służyć na próbach – nawiązał do tematu kowal. – Przecież w pawilonie będzie się roić od szlachty.

– Mam swoje powody – wybełkotał Falko, zajadając się chlebem.

– Czasem ni w ząb nie rozumiem, co się dzieje u ciebie pod kopułą.

Falko wyjrzał spod ręcznika i łypnął na przyjaciela.

– Wiem. – Uśmiechnął się.

Malaki potrząsnął głową i odwzajemnił uśmiech, a potem gestem nakazał Falkowi wrócić pod ręcznik. Dwaj młodzieńcy siedzieli w ciszy, którą w końcu przerwał chudzielec.

– Czerwony. Smok, który odpowiedział na wezwanie ojca, był czerwony.

Malaki przełknął i zaczął słuchać.

– Mówią, że był ciemny, już gdy się pojawił. Karmazynowy, jak krew żylna.

Falko wyprostował się i zdjął ręcznik z głowy. Malaki wstrzymał oddech. Rozmawiali już w życiu o wszystkim, ale nigdy o tym.

– Z biegiem lat kolor ciemniał, a magowie go obserwowali. Symeon mówi, że mój ojciec znał prawdę. Wiedział, że jeśli jego bestia zrobi się czarna, nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko ją zabić. Powiedział mi, że smok też ma świadomość tego, co musi się wydarzyć, i że poddaje się śmierci bez walki.

– Więc co się właściwie stało? – spytał cicho Malaki.

– Tego nikt nie wie – odparł Falko. – Mówią, że w miarę jak łuski smoka robiły się coraz ciemniejsze, ojciec stawał się coraz bardziej skryty. Coraz więcej czasu spędzał na samotnych polowaniach na Opętanych w Utraconych Ziemiach. Bez pomocy, bez wsparcia wojska, tylko Aquila Danté i jego smok.

Malaki czekał, aż przyjaciel wznowi opowieść. Słyszał już wcześniej fragmenty tej historii, ale ponieważ nikt nie chciał o tym rozmawiać, nie potrafił poskładać ich w całość. Był to rozdział w historii Caer Dour, o którym mieszkańcy najchętniej by chyba zapomnieli.

– Złościł się też coraz bardziej i w końcu jego gniew doprowadził do konfrontacji.

– Konfrontacji? Z kim?

– Z magami – odparł Falko. – Mój ojciec stawał się coraz bardziej nierozsądny, wręcz niezrównoważony. – Wypowiedział te ostatnie słowa, jakby kogoś cytował. – A potem jego smok stał się czarny.

– A czarne smoki są szalone – uzupełnił Malaki, Falko zaś potwierdził skinieniem.

– Magowie zdołali obłaskawić smoka. Ale mój ojciec, zamiast pomóc im go zabić, opowiedział się po jego stronie.

Malaki wwiercał się w niego jasnozielonymi oczami.

– Zabił sześciu magów i czterech najlepszych rycerzy Caer Dour – ponowił Falko. – Ostatecznie to Symeon go powalił.

– Myślałem, że byli przyjaciółmi.

– Bo byli. – Falko nie patrzył już na Malakiego. Spoglądał w przeszłość, której nie mógł pamiętać, przeszłość, o której mu tylko opowiadano. – Smok, zanim został zabity, zdołał jeszcze ostatni raz splunąć ogniem.

– To dlatego twarz Symeona… – wyszeptał Malaki, a Falko kiwnął głową.

– Ocalali magowie uratowali mu życie, ale smok zdążył jeszcze przed śmiercią odebrać mu wzrok.

Malaki zapatrzył się w przestrzeń, wyobrażając sobie tę straszną scenę. A potem raz jeszcze osadził wzrok na Falku.

– Ty zaś zostałeś oddany w służbę jako wynagrodzenie za grzechy ojca.

– Coś w ten deseń – odpowiedział chudzielec, ścierając z twarzy kropelki naparu.

W tym momencie do kuchni wróciła Fossetta.

– Przecież kazałam ci siedzieć pod ręcznikiem – skrzyczała chłopaka.

Podeszła do kredensu po drugiej stronie pomieszczenia, wyjęła białe ceramiczne naczynie i podstawiła je Falkowi.

– Splunąć, a zdrowo! – nakazała.

Falko westchnął, ale Fossetta była nieugięta. Chłopak, ku obrzydzeniu przyjaciela, charknął i splunął do misy. Gospodyni przyjrzała się plwocinie i pokręciła głową.

– Pod ręcznik! – zaordynowała.

Falko wiedział, że spieranie się nie ma sensu. Posłał Malakiemu przelotny uśmiech, by potwierdzić, że wszystko między nimi w porządku, a potem nakrył głowę.

– A ty nie powinieneś czasem pomagać ojcu? – powiedziała Fossetta, metodycznie oklepując Falkowi plecy. – Wojsko się mobilizuje, pewnie ma pełne ręce roboty.

– Pozwolił mi zobaczyć emisariusza – uspokoił ją Malaki.

– No to chyba już widziałeś. Dam głowę, że ojcu przyda się dodatkowa para rąk.

– Ale chcemy zobaczyć go w mieście – wymówił Falko rozedrganym od uderzeń głosem.

– Kto wie, może uda się nawet z nim porozmawiać? – dorzucił Malaki.

– Jesteście już dość duzi, żeby wiedzieć, jak to zwykle wygląda – powiedziała Fossetta. – Zje śniadanie ze szlachtą i magami, a potem pójdzie prosto na próby. Do samego miasta zapuści się dopiero po południu. A jeśli odbędzie się przywołanie, to cóż, może w ogóle tego nie zrobi.

– Chyba masz rację – zrejterował Malaki. Zebrał z talerza pozostałości jedzenia i wstał od stołu. – A co się tyczy ciebie, kaszlak – podjął, pstrykając kawałkiem skórki chleba w skrytą pod ręcznikiem głowę Falka – znajdę cię w pawilonie!

Falko wzdrygnął się i ułożył palce dłoni w obelżywy gest. Malaki prychnął śmiechem, a Fossetta zdzieliła rekonwalescenta w potylicę.

– No już, sio mi stąd! – pogoniła Malakiego.

Kowal ruszył do drzwi, ale zaraz osadził go w miejscu głos Fossetty:

– Połamania nóg na próbach.

– Dziękuję, pani Pieroni – odpowiedział Malaki, raz jeszcze wyszczerzył się promiennie i już go nie było.

Fossetta zawiesiła wzrok na pustej framudze drzwi. Przestała okładać plecy Falka.

– To dobry chłopak – powiedziała, zdejmując pacjentowi ręcznik i pozwalając mu się wyprostować.

– To prawda. – Falko otarł twarz rogiem tkaniny.

– I sprawny wojownik.

Chłopak potwierdził skinieniem. Napięcie, które czuł w głowie, zelżało i oddychanie nie sprawiało mu już takiego bólu.

– Szkoda, że nie może wziąć udziału w próbach – westchnęła Fossetta.

– Każdy zna zasady. Tylko szlachcie przysługuje ten przywilej.

– Niejednemu paniczykowi złoiłby skórę. Gdyby pokonał jakiegoś szlachcica, zdobyłby prawo do walki.

– Ach, tyle że najpierw potrzebowałby dwóch wotów zaufania – przypomniał Falko. – Jednego od szlachciców, drugiego od wojowników. A w całym regionie nie ma wysoko urodzonego, który wbrew Belliusowi przyjąłby wyzwanie od nisko urodzonego.

– No cóż, w każdym razie powinien się taki znaleźć! – Fossetta rzuciła ręcznik na blat i przyłożyła ucho do pleców Falka. – Demon z całą armią puka do naszych drzwi, a my się zastanawiamy, komu wolno, a komu nie wolno walczyć. Beznadzieja.

– Póki życia, póty nadziei – powiedział cicho Falko.

Gospodyni wyprostowała się i palcami ujęła chłopaka za podbródek. Uniosła mu twarz i zajrzała głęboko w oczy.

– Już ja znam ten ton, Falko Danté. Mam nadzieję, że nie zamierzasz zrobić jakiejś głupoty.

„Kto, ja?” – mówił wyraz jego twarzy.

Fossetta podejrzliwie uniosła brew, a potem puściła głowę Falka.

– Co za okropne chłopaczydła. Jeden wart drugiego, jak pragnę zdrowia.

Gospodyni wróciła do paleniska, a Falko odsunął na bok misę z parującą wodą.

– Nie jestem taki pewien, czy jestem go wart – zadumał się. – Jego życie byłoby o wiele prostsze, gdybym nigdy nie stanął mu na drodze.

Falko wcale nie użalał się nad sobą. W jego głosie brzmiała pewność, z jaką stwierdza się fakt.

– Nie zawsze był barczystym dryblasem, jakim jest teraz – rzekła Fossetta, pochylona nad patelniami, które znów wróciły na piec. – Wciąż pamiętam tego zasmarkanego chłopczyka, zalewającego się łzami, ilekroć ktoś go przezwał. – Zanurzyła palec w jednej z patelni i uniosła go do ust, a potem wsypała czubatą łyżkę cukru.

Falko napełnił dwa kubki wodą i nakrył do stołu. On też pamiętał, jak inne dzieci znęcały się nad Malakim z powodu znamienia na jego twarzy.

Czasem wołali na niego „Rumiany”. Innym razem „Czerwony Diabeł”. Ale szczególnie rozstrajało go inne przezwisko – „Truskawka”. Bo podawali wtedy w wątpliwość jego męskość.

Fossetta wróciła do stołu i wypełniła miski owsianką.

– I pamiętam kogoś jeszcze: chuderlawego mikrusa, który się za nim wstawiał. – Potrząsnęła głową, uśmiechając się do wspomnień. – Nigdy nie pojmę, skąd ty brałeś te wszystkie przezwiska, którymi obrzucałeś jego ciemiężycieli.

Falko sam się uśmiechnął.

– Duszone morele – powiedziała, nakładając do każdej miski solidną porcję.

Usiadła obok chłopaka i złapała za łyżkę.

– Nie raz i nie dwa zebrałeś solidne lanie za Malakiego de Vane’a – powiedziała. – Pamiętam, i on też to pamięta.

Falko utkwił wzrok w śniadaniu. Bez względu na to, ile zrobił dla przyjaciela, gdy byli dziećmi, w następnych latach Malaki odwzajemnił mu się po tysiąckroć. Czasem Falko wątpił, czy w ogóle dożyłby do chwili obecnej, gdyby nie imponujące rozmiary przyjaciela. Tak jest, szale tej przyjaźni były mocno przechylone na korzyść Malakiego. Lecz oto nadszedł dzień prób, a Falko postanowił, że zrobi wszystko, by je wyrównać.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij