Magenta - ebook
Edyta ma już to, o czym marzą jej koleżanki – stałego partnera, własne mieszkanie i ustabilizowane życie. A co, jeśli drogę dziewczyny przetnie tajemniczy malarz, na chwilę zaprosi ją do swojego fascynującego świata, a potem zniknie? "Magenta" to opowieść o namiętności, wolności i tęsknocie, o poszukiwaniu drogi innej od wszystkich. O odwadze, by zdobyć się na podróż do swojego wnętrza – i dojrzeć. Autorka stawia pytania zaczerpnięte wprost z codzienności. Element sensacyjny stanowi tu tylko pretekst do refleksji dotyczących życiowych wyborów wielu współczesnych kobiet. "Magenta" to barwa głębokiego, nasyconego różu - kolor miłości.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 470 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Płótno z gołębiami po raz pierwszy widzę na wrocławskim Rynku, gdzie liczni artyści i pseudoartyści wystawiają na sprzedaż to, co stworzą. Większość grafik i malunków jest wątpliwej jakości. Mimo to brzozy płaczące nad bezkresnymi polami, martwe natury z okrąglutkimi kulkami winogron i inspirowane pracami Piotra Michałowskiego, galopujące konie znajdują nabywców. Pośród pseudoartystów można natknąć się na studentów ASP, ale ich twórczość, najczęściej naturalistycznie szara albo zupełnie abstrakcyjna, ginie w feerii barw prac amatorów. Barw identycznych z tymi, których używają przedszkolaki, malując uśmiechnięte słońca albo marchewkowe nosy bałwanom – zbyt czystych i naiwnych, by wiernie odzwierciedlały rzeczywistość. Jeden obraz, umieszczony na sztaludze naprzeciw Pręgierza, pod ratuszowym zegarem, zwraca moją uwagę.
– Chyba nie mówisz serio? – Aśka opiera ręce na biodrach. Ma na sobie zamszowy płaszcz w kolorze kawy, który doskonale komponuje się z jej ciemną karnacją i czarnymi włosami.
– Całkiem serio!
Aśka ściąga brwi, natychmiast poważnieje. Nawet bez makijażu jest bardzo ładna dzięki wyrazistym rysom twarzy z miękko zarysowaną linią szczęki.
– Wiem, że jesteś zdesperowana, bo od rana łazimy za tym prezentem, ale nie poddawaj się jeszcze!
– Wcale się nie poddaję. Nie wiesz, że prezenty należy kupować zgodnie z gustem obdarowywanego, a nie własnym? Uważam, że mój kuzyn z przyszłą żoną będą bardzo zadowoleni z prezentu ślubnego w postaci obrazu olejnego z dwoma gołębiami, które będą symbolizowały ich dozgonną miłość.
– Edyta, przecież ty to… to… – przyjaciółka przełyka ślinę, niemalże krztusząc się. – Będziesz musiała podpisać prezent własnym nazwiskiem. Wyobraź sobie, że państwo młodzi powieszą to nad kanapą w pokoju stołowym i każdy gość, który do nich wpadnie na herbatę, dowie się, od kogo dostali ten ósmy cud świata!
– Myślisz, że skoro interesuję się sztuką, studiuję na dziennikarstwie i w ogóle jestem współczesną kobietą, to nie wypada mi kupić obrazka z dwoma gołębiami? – balansuję na granicy złośliwości i ironii. Zbyt dobrze znam Aśkę, żeby nie wiedzieć, że nigdy w życiu z własnej woli nie zerknęłaby na ten obraz, nie mówiąc o zakupie.
Tymczasem nie mam najmniejszego zamiaru traktować „Dwóch gołębi” poważnie. Wątpię jednak, żeby na żarcie poznała się większa część rodziny. Sądzę, że podejdą do obrazka na serio, ale jakoś niespecjalnie przykładam do tego uwagę.
Płacę sprzedawcy. Jest nim kilkunastoletni chłopiec ubrany w długi płaszcz i glany. Pieniądze chowa do zielonego plecaka z naszytymi pacyfkami. Zanim zwraca mi resztę, proponuje jeszcze dodatkowy rabat na pozostałe wyroby oraz pięćdziesięcioprocentową zniżkę na wyjątkowo okropny malunek przedstawiający bukiet maków i chabrów ozdobionych kłosami zboża. Dziękuję za promocję z rozbawieniem, a on mruga porozumiewawczo.
– Teraz brakuje tylko dedykacji: Żanecie i Tomkowi na nowej drodze życia, Edyta – żartuje Aśka.
– Da się załatwić! – twierdzi sprzedawca, wyjmując z kieszeni rękawiczki bez palców. – Pan Robert już kiedyś malował dedykacje na obrazach. On mieszka niedaleko, za Mostem Uniwersyteckim. Mogę dać paniom adres.
– Obejdzie się – chichoczę.
– Koleżanka chciała powiedzieć, że będziemy wdzięczne – oficjalnym tonem oświadcza moja przyjaciółka. Wyjmuje długopis i zapisuje na wierzchniej stronie dłoni numer bramy i mieszkania. Nazwę ulicy zapamiętujemy.
Brama, do której wiedzie adres, nie zachęca do odwiedzin kamienicy. Z piwnic rozchodzi się zapach stęchlizny i gnijących ziemniaków. Na klatce schodowej łuszcząca się farba odpada ze ścian razem z warstwą brunatnego grzyba. Balustrady chwieją się niebezpiecznie, w razie potknięcia zmurszałe drewno nie uchroniłoby przed upadkiem.
Wdrapujemy się na ostatnie piętro. Na drzwiach brakuje numeru, ale jest to ostatnie mieszkanie, więc uznajemy, że trafiłyśmy pod siedemnastkę.
– Pukaj! – rozkazuje Joaśka.
Drzwi przypominają wejście do szopy. Sklecone z desek, z żelaznym skoblem przymocowanym przy krawędzi, który swobodnie obija się o futrynę.
– Chłopak na Rynku zrobił z nas wariatki – obracam się na pięcie.
Aśka puka. Nikt nie otwiera. Zdenerwowana, że szłyśmy na marne, uderza pięścią w drzwi, a te uchylają się.
– Edyta, wracaj!
Przekroczywszy próg, znajdujemy się w pomieszczeniu o nieregularnym kształcie, pomalowanym na biało. Nad belkami stropowymi widać dachówki. Po prawej stronie, bezpośrednio na podłodze, leży szeroki materac, a na nim pomarszczona pościel i niestarannie zwinięty koc. Za stołem jest jedno krzesło z siedziskiem obitym atramentowym pluszem, przetartym przy krawędziach. Przy tacy, na której są ułożone świece, częściowo wypalone, znajduje się stos albumów. Te na wierzchu są poświęcone kubizmowi i impresjonizmowi.
– Dzień dobry! – donośnie mówi Aśka.
Raptem, zdecydowanym szarpnięciem, ktoś odsłania kurtynę dzielącą przestrzeń na dwie części. Mężczyznę oceniam na trzydzieści lat. Nachyla się nad sztalugą, zaciskając zęby na trzonku pędzla.
– O co chodzi? – pyta niewyraźnie, nie odrywając wzroku od płótna.
Aśka wyciąga przed siebie obrazek z gołębiami niczym wojownik tarczę w czasie bitwy.
– Sprzedawca powiedział, że może pan dodać na obrazie dedykację.
Pędzel stuka o szkło, lądując w słoiku z brunatną cieczą. Malarz prostuje się, podchodzi do Aśki i bierze od niej obraz.
– Jak ma brzmieć ta dedykacja?
– Żanecie i Tomkowi na nowej drodze życia, Edyta.
– W porządku. Proszę przyjść w środę o tej samej porze.
Płótno zostaje na stole. Czekam na Aśkę oparta o futrynę.
– Pospieszmy się, chcę kupić prezent, zanim pozamykają wszystkie sklepy – mówię, rzucając ostatnie spojrzenie na mężczyznę.
– A obraz?
– Gołębie będą dodatkiem satyrycznym.. ROZDZIAŁ II
Drzwi ze skoblem, dokładnie te same, przed którymi stałam dwa dni wcześniej, wydają mi się jeszcze bardziej obskurne. Zanim docieram tu, mijam na podwórku, podwórku bez trawy i kwiatów, dzieci skubiące wspólnie suchą bułkę. Biegają po rozkruszonych cegłach wbitych w ziemię, resztkach powojennego rumowiska, i dziwnie nie dostrzegają ziejącego zewsząd smutku. Odrzucam przygnębiające myśli, mówiąc sobie, że za moment opuszczę to ponure miejsce.
Obraz z dwoma mizdrzącymi się gołębiami nie jest mi do niczego potrzebny. Już postanowiłam, przyznając rację Aśce, że na pewno nie podaruję go państwu młodym. Obawiam się, że wychowany w tradycyjnej rodzinie kuzyn nie dostrzeże żartu. Wolę uniknąć sytuacji, w której osobliwy upominek byłby prezentowany jako prezent ślubny na prawach kompletu talerzy czy mikrofalówki z funkcją rozmrażania. Tak czy inaczej płótno postanowiłam odebrać od malarza i zapłacić mu za zleconą usługę. Chcę być uczciwa, nic poza tym. Nie będę więcej rozpamiętywać dokonanego zakupu.
Pcham drzwi, zapukawszy uprzednio, nie czekając jednak na zaproszenie. Pewnym krokiem zbliżam się do stołu i nabieram powietrza w płuca. Zachowuję się tak, by wyglądać na pewną siebie, bowiem na poddaszu zamieszkałym przez obcego mężczyznę nie czuję się zbyt bezpiecznie. Jestem sama, więc na wszelki wypadek z góry postanawiam wyglądać groźnie – jak kobieta z naostrzonymi pazurami.
– Czy namalował pan dedykację?
Kurtyna dzieląca poddasze zostaje poruszona, ale nie odsłonięta.
– Obraz jest na krześle – słyszę głos zza stylonowej płachty. – Może go pani zabrać.
– Ile jestem winna?
– Nic.
Łapię płótno pod pachę, nie oglądając go nawet.
– Podoba się?
Nie odpowiadam. Rzucony na stół banknot upada przy cukiernicy, a właściwie przy kubku wypełnionym cukrem. Zmierzam ku drzwiom.
Zza zasłony wychyla się mężczyzna, co dostrzegam kątem oka.
– Zapytałem, czy dedykacja jest w porządku. Nie wygląda pani na osobę, która nie potrafi odpowiedzieć na tak proste pytanie.
– A pan z góry ocenia ludzi po wyglądzie?
– Jestem malarzem. Najpierw zwracam uwagę na opakowanie. Nawet jeśli w dziełach wyrażam głębsze wartości, robię to za pomocą obrazów… Estetyki...
– Potrafię odpowiedzieć na wiele pytań, na jeszcze więcej nie. Do tych drugich dołączę pytanie o głębsze wartości w obrazku z gołębiami – ciskam ironią. Nie mam zamiaru czekać na ripostę, bo nie spodziewam się usłyszeć filozoficznych mądrości od domorosłego rzemieślnika, jak w myślach nazywam malarza.
Riposty nie ma. Ale w chwili, gdy podnoszę głowę i omiatam mężczyznę wzrokiem, pragnę cofnąć czas o kilkadziesiąt sekund, które minęły, odkąd popchnęłam obskurne drzwi. Złe, wredne słowa nie powinny były paść! Facet ma mądre oczy. Wpatruje się we mnie cierpliwie, jakby nie dotknęła go wyrażona pogarda, ale nie z litością. Czeka, jak czekają rodzice kilkulatka, aż dziecku przejdzie złość.
– Jeśli pani chce, znajdę jakieś wartości. Czyż nie tak robi się to w XXI wieku? Do każdego dzieła sztuki można dorobić ideologię.
– Ma pan jakieś propozycje?
– Owszem. Proszę zabawić się w artystkę. Kupi pani boa z różowych piór koguta, koniecznie w kolorze fuksji, ewentualnie ultramaryny, owinie je pani sznurem lampek choinkowych, najlepiej takich mrugających, a następnie przytwierdzi to pani do blejtramu w zastępstwie ramy.
– W ten sposób szuka pan przesłań w malarstwie?
– Nie. Dopasowuję obraz z gołębiami do wartości, które wedle pani on przedstawia.
Zamiast wycofać się, kiedy była na to pora, zabrnęłam dalej w tę rzekę gęstą od absurdów.
Nagły ból skuwa mi skronie. Nie fizyczny, jednak odczuwam go fizycznie. Krew sprawia wrażenie krzepnącej w tętnicach, żyłach i najdrobniejszych kapilarach. Karcę się w myślach za nieopanowaną chęć wyższości.
– Przepraszam, nie chciałam pana urazić. – Kładę płótno na stole. – Proszę dać to komuś, komu patrzenie na ten obraz sprawi przyjemność.
Mężczyzna wskazuje krzesło, układając kreskę ust w nieznaczny uśmiech.
– Zastanawiam się, czyj obraz zadowoliłby panią.
Opadam na siedzenie, szarpiąc się z długim szalikiem. Ciągle mam na sobie płaszcz i jest mi za gorąco.
– Jakie to ma znaczenie? Na dzieła sztuki, które mi się podobają, nie stać mnie.
– Niektórzy znaleźli dogodne rozwiązanie. Kupują reprodukcje mistrzów pędzla – stuka palcem w twardą oprawę albumu o kubizmie.
– Reprodukcje nie mają duszy. Prócz koloru na obraz składa się przecież jeszcze choćby struktura farby, splot płótna… – zaczynam się tłumaczyć, sama nie potrafię wyjaśnić dlaczego, bo mam ochotę jak najprędzej opuścić tę norę.
– Są ludzie… – wchodzi mi w słowo – …którzy za cenę reprodukcji chcą mieć prawdziwy obraz. Na materiale, z chropowatą farbą pękającą wraz z upływem czasu. Chcą wąchać zapach wysychających farb i zastanawiać się, co czuł artysta, kiedy rozstawał się ze swoim dziełem. Nawet jeśli przedstawia dwa gołębie.
Ciągle wlepia we mnie te okropnie mądre oczy, w których bezwiednie się zatracam. Są zielone i kryją tajemnicę. Zapada milczenie, które trwa do chwili, aż artysta dostrzega banknot. Bierze go w dwa palce i wsuwa mi do kieszeni płaszcza.
– Niech pani nie wyrzuca sobie krytycyzmu. Jeśli mogę pozwolić sobie na szczerość, zdradzę, że w zupełności zgadzam się z panią. Gołębie i pomarańczowo-różowe zachody słońca są tandetne.
Uśmiecha się leciutko, choć jego oczy pozostają skupione i poważne. Nie potrafię przeniknąć przez to spojrzenie i rozszyfrować, co się za nim kryje. Z każdą sekundą mój żołądek ściska coraz mocniejszy skurcz i zaczyna mi się kręcić w głowie.
– Więc dlaczego nie zajmie się pan ambitniejszymi tematami? – pytam, żeby rozładować napięcie.
– Proza życia.
Na pomocniku kotłują się dziesiątki tubek z farbami, małych metalowych i większych z plastiku. Mężczyzna sięga po błękit paryski, wyciska odrobinę na pędzel.
Fachowcy nigdy nie nabierają farby na pędzel wprost z opakowania – myślę.
Rozprowadza błękit na kartoniku przytwierdzonym do sztalugi za pomocą pinezki. Następny pędzel moczy w roztworze oleju i terpentyny, odsącza o bok naczynia, muska po niebieskiej plamie na kartonie. Zabiera się do cieniowania wazonu. Przez ramię zauważa, że wciąż tkwię przy stole.
– Z czegoś muszę się utrzymywać. Wolałbym z wysublimowanych abstrakcji, których zapewne nie krytykowałabyś tak dosadnie, ale klienci kupują głównie widoczki jak z pocztówek. Obrazy nabite przenośniami dostaniesz w galeriach – bez zbędnych konwenansów przechodzi na „ty”.
– Próbowałeś wystawiać coś w galeriach?
Wzrusza ramionami. Maluje, odwrócony do mnie tyłem. Sięgam do kieszeni i banknot ponownie ląduje na stole. Obrażona, kilkoma krokami pokonuję drogę do wyjścia. Idąc, czuję pękający pod podeszwą buta niewielki przedmiot. Nie zwracam na to uwagi.. ROZDZIAŁ III
Krzysiek pochłania kanapkę, nie bacząc na zaśmiecające dywan okruchy. Siedzi na zabytkowej sofie w stylu empire, która zdaje się jęczeć pod jego ciężarem, z łokciami opartymi na fikuśnym stoliku i oczami wlepionymi w telewizor ustawiony zaledwie trzy metry dalej. Elektroniczne pudło na cały regulator charczy transmisję sportową. Na stole leży więcej kanapek, z niektórych dżem spływa wprost na serwetę – koronkową serwetę, którą razem z mieszkaniem i meblami dostałam w spadku po babci.
– Krzysiek! – wrzeszczę, równocześnie wyłączając ryczącego potwora.
Chłopak natychmiast doskakuje do mnie jak oszalały. Ma w oczach agresję; ten szczególny jej rodzaj, który pojawia się w spojrzeniu mężczyzny tuż przed walką.
– Kobieto, mecz! – nerwowo rozgląda się za pilotem.
Tkwię na skraju dywanu zupełnie niewzruszona.
Z kanapki, którą Krzysiek wciąż trzyma w ręce, spada pomidor wraz z kleksem majonezu. Na kremowej sofie momentalnie robi się tłusta plama, ale on nie przejmuje się tym i nastawia na relację sportową przy pomocy klawiszy na telewizorze, następnie siada na pomidorze. Jakby tego było mało, ignoruje mnie.
Bez wahania udaję się do przedpokoju, gdzie w szafce z butami mieści się skrzynka bezpiecznikowa. Jednym pstryknięciem odłączam prąd w całym mieszkaniu.
– Co za oszołomy! – słyszę natychmiast, po czym pada seria niecenzuralnych słów. – Nie mogą naprawiać sieci nocą?
Krzysiek przebiega przez przedpokój, jak sądzę, ma zamiar zweryfikować skalę klęski, pytając sąsiadów, czy u nich też odcięto energię. Niespodzianie zamiera przy lustrze. Blednie w ułamku sekundy.
– Rany boskie! – wykrzykuje tak, że przechodzi mnie dreszcz. – Natychmiast dzwonię po pogotowie.
– Nie ma takiej konieczności – mówię spokojnie, sądząc, że chodzi mu o pogotowie energetyczne.
– Przecież zaraz wykrwawisz się!
– Wykrwawisz się? Nie! To ja wyłączyłam prąd… Zaraz, zaraz… Coś ty powiedział?
Celuje we mnie palcem. Spoglądam na spodnie. Moje najnowsze dżinsy z szerokimi, hipisowskimi nogawkami spływają czerwoną mazią.
Krzysiek już krąży po pokoju z telefonem.
– Nie działa! – rzuca słuchawką w szezlong. – Komórka! Daj swoją, bo moja jest rozładowana!
Sięgam do szafki i zmieniam pozycję bezpiecznika. Włączam światło, bo w mieszkaniu panuje półmrok, którego nie znoszę.
Krzysiek wygląda na skołowanego, kompletnie nie wie, co się dzieje. Jest wściekły z powodu przerwanego meczu i przerażony czerwoną plamą na moich spodniach.
– Gdzie jest bandaż? – pyta, wlepiając w moją nogę obłędny wzrok.
– Nieważne, nic mi nie jest.
– Ale…
– To farba. Czerwona farba – powtarzam dla pewności.
– Ale…
– Rozdeptałam tubkę z farbą, tak trudno to zrozumieć? – wzbiera we mnie złość.
Pojmuje, że kryzys minął, więc zmienia temat:
– Dlaczego wyłączyłaś mecz? Edyta, o co ci chodzi? Po co to przedstawienie?
– Rano posprzątałam całe mieszkanie, twoi rodzice zapowiedzieli, że jutro przyjdą na obiad.
– I?
Zagryzam zęby. Zbieram z kremowego obicia rozciapanego pomidora, resztki lądują w kubku po herbacie. Zrzucam z siebie płaszcz i zamykam się w sypialni.
Kulę się na łóżku, rozcierając farbę ze spodni na atłasowej narzucie. Jest mi wszystko jedno. Nie wiem, kiedy zaczynam płakać. Z bezsilności. A może dlatego, że cały świat mnie irytuje?
Rozlega się skrobanie do drzwi. Krzysiek uchyla je i wtyka głowę do pokoju. Nie wyganiam go, więc siada na łóżku. Ukradkiem ocieram łzy, potem odwracam się w jego stronę, ale nie patrzę na niego, lecz na nasze odbicie w lustrze zamontowanym w szafie. Dziwię się, że nigdy wcześniej nie zauważyłam łączącego nas fizycznego podobieństwa.
Jesteśmy podobnie ładni i podobnie brzydcy, po prostu przeciętni. Mamy włosy w mysioszarym kolorze, nie jesteśmy ani za wysocy, ani za niscy, a w naszych rysach twarzy nie występują cechy, którymi można by się zachwycić. Z łatwością wtapiamy się w tłum przechodniów wędrujących codziennie ulicami Wrocławia. Po domu zawsze chodzimy w rozwleczonych dresach, ja dodatkowo upodobałam sobie koszulki Krzyśka, w których na pewno nie wyglądam atrakcyjnie. Przywykliśmy do siebie i jedno dla drugiego nie stanowi już żadnej tajemnicy.
– Przepraszam, już posprzątałem – przytula mnie. – Tylko te plamy na sofie i serwetce… Nie wiem, jak się ich pozbyć. Na serwetce są malutkie…
Malutkie, ale z dżemu jagodowego – myślę. Kładę głowę na lekko zaokrąglonym brzuchu Krzyśka, na który wiecznie narzeka, ale zarazem nie ma wystarczającej motywacji, by wreszcie zapisać się na siłownię, choć nieraz usiłowałam go zaciągnąć na ćwiczenia.
– …nie gniewaj się, to był ważny mecz. Jakoś tak straciłem łączność z rzeczywistością.
Ważny mecz! Według mojego chłopaka każdy mecz jest ważny!