Magia Grecji - ebook
Magia Grecji - ebook
Tabita i Kairos są małżeństwem od pięciu lat. Nie mają dzieci i oddalili się od siebie uczuciowo. W noworoczny poranek Tabita, która ma dość życia w samotności i wzajemnej obojętności, oświadcza mężowi, że chce rozwodu. Myśl, że może stracić żonę, zmusza Kairosa do podjęcia próby uratowania ich związku. Zabiera żonę na grecką wyspę, by tam ją przekonać, że nie jest dla nich za późno…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2861-9 |
Rozmiar pliku: | 703 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kairos spoglądał smętnie w stronę pięknej, rudowłosej kobiety, siedzącej po przeciwnej stronie baru, która nie spuszczała z niego oka i uśmiechała się zapraszająco. Była rzeczywiście urodziwa i ponętna. Emanowała seksem, nie kryła się, nie dostrzegał w jej zachowaniu żadnej fałszywej skromności. Gdyby tylko zechciał, mógłby ją mieć. Znajdowali się na najbardziej ekskluzywnym przyjęciu noworocznym w Petras, wszyscy goście zostali prześwietleni przez odpowiednie służby, nie dopuszczono przedstawicieli prasy, mógł więc mieć tę kobietę bez cienia ryzyka. A i ona nie robiłaby problemu z powodu obrączki ślubnej na jego palcu.
W zasadzie on sam nie powinien się już przejmować swoim stanem cywilnym. Z żoną tak naprawdę nic ich nie łączyło. Od tygodni nie dotknęła go nawet przypadkiem, od miesięcy praktycznie nie rozmawiali. Od Bożego Narodzenia stała się zupełnie obcą osobą. Być może usłyszała przypadkiem fragment rozmowy, w której żalił się bratu z powodu ich złych relacji. Nie mówił przecież nieprawdy…
Życie byłoby prostsze, gdyby istotnie mógł spędzić tę noc na przykład z rudowłosą, chętną pięknością z baru. Problem w tym, że jego ciało pragnęło jedynie bliskości Tabity, lodowatego uroku małżonki.
Jaka szkoda, że nie łączyło ich wzajemne uczucie…
Seksowy rudzielec nie wytrzymał w końcu dystansu i nie śpiesząc się, podszedł do stolika Kairosa.
‒ Jesteś dziś samotny, królu – wyszeptała.
Nie tylko dziś, pomyślał z żalem.
‒ Królowa nie miała nastroju na wyjście – skłamał.
Nie powiedział Tabicie, dokąd idzie. Dotychczas dbali wspólnie o pozory i przy okazji każdych świąt pokazywali się publicznie razem. Teraz nie zamierzał już udawać.
Ruda nie odpuszczała. Pochyliła się nad nim i ocierając się przymilnie o jego ucho i kołnierzyk wyszeptała:
‒ Przypadkiem wiem, że nasz gospodarz przygotował specjalne pokoje dla gości, którzy pragną odrobinę więcej prywatności.
Przekaz był całkowicie jednoznaczny.
‒ Jest pani niezwykle bezpośrednia – odpowiedział – przecież ogólnie wiadomo, że jestem żonaty!
‒ Zgadza się, ale znane są też pewne pogłoski…
Przed opinią publiczną nic się nie ukryje.
‒ Mam do zrobienia dużo ciekawszych rzeczy niż czytanie plotkarskich artykułów na temat pary królewskiej – odparował.
Chyba wystarczy, że żył swym nieudanym życiem małżeńskim. Czy miał jeszcze o nim czytać?
Zaśmiała się.
‒ Jeśli chce się pan oderwać od rzeczywistości, przez parę najbliższych godzin jestem dostępna. Możemy razem powitać Nowy Rok.
Oderwać się od rzeczywistości. Kuszące. Zatrząść światem Tabity, spowodować, że spojrzy na niego inaczej. Że nie będzie go już taka pewna, zobaczy w nim człowieka, zawodnego, słabego…
Sprawdzić, czy w ogóle zareaguje… Bo może wszystko się dawno skończyło.
Nie zrobił jednak nic. Odsunął się jedynie od kobiety, która stanowiła pokusę.
‒ Obawiam się, że dzisiaj odmówię.
‒ Szkoda. Byłaby niezła zabawa.
Zabawa? A co to takiego?
‒ Nie znam się na zabawie. Znam swoje obowiązki.
Miał ochotę zniknąć natychmiast z tego przyjęcia, chociaż nawet do północy było jeszcze daleko. Normalnie towarzyszyłby mu brat, który chętnie zaopiekowałby się zawiedzionym rudzielcem, i każdą inną kobietą krążącą bezskutecznie wokół Kairosa. No ale brat się ożenił. Mało tego! Andres się zakochał i to z wzajemnością. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw.
Ostatecznie Kairos postanowił rzeczywiście wyjść z klubu. Wsiadł do swojej limuzyny zaparkowanej pod klubem i kazał szoferowi jechać z powrotem do pałacu.
I tak oto mijał kolejny rok, a w rodzinie królewskiej nie przybywało potomstwa. Po raz pierwszy pomyślał, że być może on i Tabita nigdy nie zostaną rodzicami. To dobrze, że Andres założył rodzinę. Petras potrzebuje następcy tronu.
Gdy dojechali pod pałac, Kairos, nie czekając na nic, wbiegł do środka. Powinien był w zasadzie skierować się prosto do sypialni żony i przekonać ją, że jeszcze raz muszą zacząć starać się o dziecko. Nie wiedział jednak, czy wytrzyma jej kolejne lodowate przyjęcie. Nawet kiedy z nią sypiał, towarzyszyło mu przeświadczenie, że jest od niego oddalona o tysiące kilometrów. Miał serdecznie dość tej farsy. Postanowił, że wypije samotnego drinka w swoim gabinecie.
Gdy otworzył drzwi, przystanął. W ciemnym pomieszczeniu ktoś rozpalił ogień w kominku.
Na fotelu naprzeciw biurka siedziała Tabita. Miała zupełnie nieruchomą twarz. Zachowywała się, jakby w ogóle nie zauważyła jego nadejścia. Reakcja Kairosa była zgoła odwrotna. Zabrakło jej, kiedy w klubie zainteresowała się nim obca kobieta… Wzdrygnął się na myśl o głębi własnego nieodwzajemnionego uczucia.
‒ Wychodziłeś? – zapytała nieobecnym głosem, który zawsze mroził jego zapał i namiętność.
‒ A byłem tutaj?
‒ Przecież nie przeczesywałam całego zamku. Skąd mam wiedzieć. Może zaszyłeś się w którymś z kamiennych zakątków.
‒ Jeśli nie było mnie ani tutaj, ani w mojej sypialni, to możesz zaryzykować stwierdzenie, że wychodziłem.
W międzyczasie wyjął z barku mocno nadwątloną – prawdopodobnie przez piękną intruzkę – butelkę szkockiej i odmierzył sobie przyzwoity kieliszek.
‒ Czy ten oschły, sarkastyczny ton jest naprawdę niezbędny, Kairos? Jeżeli wychodziłeś, to powiedz po prostu, że wychodziłeś… ‒ Spojrzała z zaciekawieniem na jego szyję, a jej głos zlodowaciał jeszcze bardziej. – I co właściwie takiego robiłeś?
‒ Byłem na przyjęciu noworocznym. To co zazwyczaj ludzie robią w Nowy Rok…
‒ Odkąd to chadzasz na przyjęcia?
‒ Od zawsze, czyli dużo za często i zwykle mi towarzyszysz.
‒ Chodziło mi o imprezy… rekreacyjne. Nie zaprosiłeś mnie.
‒ Przecież to nie było przyjęcie oficjalne.
‒ No właśnie. – Wstała nagle i energicznie sięgnęła po plik papierów, który leżał na biurku.
‒ Jesteś zła, bo chciałaś ze mną pójść? – zapytał zrezygnowany; od dawna nie starał się już nawet nadążyć za tokiem myśli swej małżonki.
‒ Nie. Ale niepokoją mnie trochę ślady szminki na twoim kołnierzyku.
Gdyby od lat nie uczył się panować doskonale nad swymi reakcjami, pewnie by przeklął. Zupełnie nie pomyślał, że po ustach rudzielca szepczącego mu do ucha mogły pozostać niezaprzeczalne, szkarłatne dowody.
‒ To zupełnie nic – odpowiedział beznamiętnie.
‒ Nawet gdyby to było coś, jest mi to obojętne.
Zdziwił się, że jej słowa zrobiły na nim tak ogromne wrażenie, chociaż dobrze wiedział, co czuła. Nie miał złudzeń, kiedy przy każdej próbie kontaktu odruchowo odsuwała się czy kuliła. W najlepszym razie był jej obojętny, w najgorszym – brzydziła się nim. Z pewnością ucieszyłaby się, gdyby znalazł ukojenie w ramionach innej kobiety. Wyobrażał sobie, że wytrzymała z nim tak długo tylko w nadziei poczęcia dziecka. Niestety ta perspektywa również stawała się coraz bardziej wątpliwa po pięciu latach małżeństwa. Od paru miesięcy nawet nie próbowali.
Postanowił z niczego się nie tłumaczyć. Po co, jeśli było jej wszystko jedno.
‒ A co tu właściwie robisz? – zmienił temat – Poza tym, że wypijasz moją szkocką?
‒ Wzięłam tylko trochę – odrzekła z wahaniem.
Niepewność w jej głosie była rzadkością. Tabita wyróżniała się mistrzostwem w panowaniu nad wszelkimi emocjami. Nawet przed małżeństwem, gdy wiele lat wcześniej pracowała jako jego asystentka.
‒ W każdej chwili możesz wezwać służbę i przyniosą ci alkohol do twojego pokoju.
‒ Do mojego pokoju! – zaśmiała się pogardliwie. – Nie ma sprawy, następnym razem się poprawię. Ale tym razem… czekałam na ciebie.
‒ Mogłaś zadzwonić.
‒ I na pewno byś odebrał?
Jedyna uczciwa odpowiedź na to pytanie nie była niestety zadowalająca. Rzeczywiście, kiedy czymś się zajmował, często ignorował jej telefony. Zresztą od dawna nie rozmawiali prywatnie, nie dzwoniła, żeby usłyszeć jego głos. W rezultacie nieodbieranie telefonów od żony przestało mieć dla niego wymiar osobisty.
‒ Nie wiem.
Zmusiła się do uśmiechu.
‒ Pewnie nie.
‒ Ale teraz jestem. Co jest aż tak istotne, że musimy się tym zajmować o północy?
Niespodziewanie cisnęła w niego plikiem dokumentów, które odruchowo zdołał złapać.
‒ Papiery! – wykrzyknęła.
Po raz pierwszy od miesięcy zobaczył na jej twarzy rumieńce, oznakę gotujących się w niej emocji. Bezradnie zerknął na teczkę, nie będąc w stanie ocenić, jakie papiery wymagają dyskusji w sylwestrową noc.
‒ Ale dlaczego?
‒ Dlatego. Chcę rozwodu.ROZDZIAŁ DRUGI
Tabita czuła się, jakby przemawiała do Kairosa z głębin morskich. Być może nadmiar alkoholu dodawał całej scenie wymiaru surrealistycznego. Butelka ukochanej szkockiej męża towarzyszyła jej w wielogodzinnym, samotnym oczekiwaniu. Wreszcie zjawił się… ze śladami szminki na kołnierzyku.
Wtedy ucieszyła się, że jest podpita, bo łatwiej było spojrzeć prawdzie w oczy. Ich małżeństwo się rozpadło. Przez cały czas jego trwania Kairos oczekiwał od niej tylko jednego. Zawiodła go. Trzeba zakończyć tę farsę. Jednak nie spodziewała się po nim – beznamiętnej opoce rozsądku i odpowiedzialności – chodzenia na boki… dla przyjemności.
Czy naprawdę wierzyłaś, że będzie czekał w nieskończoność, skoro przestałaś go wpuszczać do łóżka? Jej wewnętrzny głos nie dawał dziś za wygraną. A ona? Owszem, uważała, że jest zimny jak ryba z natury i dopóki są małżeństwem, pozostanie wierny. Małżeństwem? Jakim znowu małżeństwem? Czy do nas w ogóle stosują się jakiekolwiek reguły dotyczące prawdziwych związków małżeńskich?
‒ Chcesz rozwodu? – Ostry ton głosu Kairosa natychmiast przywołał ją do rzeczywistości.
‒ Chyba słyszałeś!
‒ Nie rozumiem! – wysyczał przez zaciśnięte zęby; nigdy nie podejrzewałaby go nawet o tyle emocji.
‒ Przecież nie jesteś głupi… ‒ Alkohol bardzo ją ośmielał. – Rozumiesz znaczenie słów: „chcę rozwodu”.
‒ Nie rozumiem, co znaczą w twoich ustach, Tabita! Jesteś moją żoną. Złożyłaś mi pewne obietnice, zawarliśmy układ.
‒ Taak… nie żeby się kochać, szanować i cieszyć, ale reprezentować wspólny front dla dobra ojczyzny i produkować potomstwo. I jak dobrze wiesz, nie jestem w stanie począć. Po co to ciągnąć? Nie jesteśmy szczęśliwi.
‒ Odkąd nasz układ obejmował poczucie szczęścia?
Skuliła się odruchowo.
‒ Niektórzy ludzie zgodziliby się ze mną, że szczęście ma sporo wspólnego z życiem małżeńskim.
‒ Ci ludzie z pewnością nie są parą królewską stojącą na czele państwa. Nie masz prawa mnie opuścić.
Tego było już za wiele. Tabita eksplodowała. Bez namysłu cisnęła w Kairosa kieliszkiem szkockiej, na szczęście go nie trafiając. Szkło przeleciało obok i rozbiło się o ścianę, pozostawiając tam plamę po alkoholu.
Mężczyzna, rozwścieczony, usunął się na bok i zapytał:
‒ Co ty wyprawiasz, do cholery?
Nie wiedziała, bo nigdy przedtem nie zrobiła czegoś podobnego. Pogardzała tego typu zachowaniami. Były emocjonalne i żałosne. Ceniła sobie opanowanie. Stanowiło to nawet jeden z wielu powodów, dla których zgodziła się wyjść za Kairosa. Szanowała go i – dawno, dawno temu – czuła się dobrze i pewnie w jego towarzystwie. Ich relacja opierała się na wzajemnym szacunku. Wrzaski i rzucanie w siebie przedmiotami absolutnie nie wchodziły między nimi w grę.
Ale teraz już nie panowała nad całą sytuacją, ani przede wszystkim nad sobą.
‒ O! – udała szczere zdziwienie. – Zauważyłeś mnie!
Zanim się zorientowała, doskoczył do niej, złapał za nadgarstki i z całej siły przygniótł do biurka. Na jego twarzy malowało się więcej emocji, niż widziała w ciągu pięciu lat ich małżeństwa.
‒ Owszem, zwróciłaś moją uwagę! Jeśli celem twego napadu szału było właśnie zwrócenie uwagi, uznaj cel za osiągnięty!
‒ Nie dostałam żadnego napadu szału! To rezultat przemyślanych działań i wizyty u prawnika. Te papiery są prawdziwe. Nie stosuję pustych gróźb, taka jest moja decyzja i koniec!
Złapał ją za podbródek, odwrócił w swoją stronę i zmusił, by patrzyła mu prosto w oczy.
‒ Nie miałem świadomości, że możesz podejmować decyzje dotyczące nas obojga.
‒ Na tym polega czar rozwodu, Kairos. Małżonkowie spuszczają się nawzajem ze smyczy. To znaczy, że mam teraz prawo do podejmowania samodzielnych decyzji.
Mężczyzna stawał się coraz bardziej napastliwy.
‒ Daruj, królowo, ale nie wiedziałem, że masz władzę również nade mną.
Nigdy przedtem tak do niej nie mówił. Nigdy przedtem tak jej nie dotykał. Powinna była się po prostu wściec. Zamiast tego poczuła pożądanie. Na samym początku znajomości zanosiło się między nimi na jakąś namiętność. Z biegiem lat wszystko się jednak wyciszyło. Dystans i narastająca obojętność zrobiły swoje. Myślała, że na dobre. Myliła się.
‒ Daruj, królu, lecz nie wiedziałam, że stałeś się dyktatorem.
‒ A nie jesteśmy u mnie w pałacu? Nie jesteś moją żoną?
‒ A jestem? W jakikolwiek znaczący sposób? – Wyrwała mu się i złapała go równie napastliwie za kołnierzyk pobrudzony szminką. – Bo to świadczy, że nie.
Znowu ją uścisnął.
‒ Czyli tak mnie osądzasz? Że byłem z inną kobietą?
‒ Czerwone ślady sugerują, że dotykała ustami twojej koszuli. Śmiem więc zakładać, że dotykała też innych miejsc na ciele.
‒ Naprawdę uważasz mnie za człowieka, który łamie przysięgę?
‒ A skąd mam wiedzieć? Przecież ja cię w ogóle nie znam.
‒ Nie znasz mnie? Jestem twoim mężem!
‒ Doprawdy? Wybacz… myślałam, że jesteś po prostu… moim ogierem…
Zamiast dalej przyduszać ją bezmyślnie do biurka, przytulił się. Poczuła, że jest podniecony. Nią, jej odmienionym zachowaniem. Jej powściągliwy mężulek, który kochał się zawsze bezszelestnie, nagle podniecił się nietypową, niekontrolowaną sytuacją.
‒ A to ciekawe, kochanie – wyszeptał – przecież od trzech miesięcy wcale mnie do siebie nie dopuszczasz.
‒ Ja cię nie dopuszczam czy może ty przestałeś przychodzić?
‒ Mężczyzna szybko się męczy, uprawiając seks z męczennicą.
‒ Widocznie to zaraźliwe…
Przysunął się jeszcze mocniej do jej bioder.
‒ Czujesz, żebym był cierpiętnikiem?
‒ Zawsze myślałam, że tylko wiara w świetlaną przyszłość Petras naprawdę cię podnieca.
‒ Tak! – wykrzyknął, nieoczekiwanie rozdzierając jej sukienkę na plecach. – Widok twego nagiego ciała absolutnie nic dla mnie nie znaczy! – dodał, ściągając z niej ocalały przód i wpatrując się w obnażone piersi w przezroczystym staniku. – Taki twój los!
Sekundę później zaczął ją całować jak szalony. Z wielką, nieznaną przyjemnością oddała się nowym doznaniom.
‒ Z kim jeszcze się tak dzisiaj zabawiałeś? Z właścicielką czerwonej szminki? Czyżbym korzystała z jej inwencji? – drażniła się z nim.
Po chwili, nie panując już zupełnie nad wszechogarniającym pożądaniem i nagromadzonymi emocjami, zaczęła zdzierać z męża jedwabną koszulę. W kompletnej ciszy, przerywanej jedynie ich westchnieniami i jękami, usłyszeli uderzenie eleganckich guzików o marmurową posadzkę.
Gdy skończyła, zatrzymała się nagle i cofnęła o krok, by móc podziwiać swe dzieło. Kairos był piękny, monumentalny jak posąg, perfekcyjny, o idealnych proporcjach. Zakochała się w nim na zabój od pierwszego wejrzenia. Młoda naiwna dziewiętnastolatka. Po raz pierwszy na dłużej z dala od domu. Jej szef, gdy odbywała praktyki, zauroczył ją zupełnie. Oczywiście nie wyobrażała sobie, że młoda Amerykanka na wymianie zagranicznej z królestwem Petras mogłaby mieć szansę u tak bogatego biznesmena, który przy okazji okazał się następcą tronu niewielkiego państewka.
Kairos był obecnie chyba jeszcze bardziej pociągający, niż gdy go poznała, a przecież sypiała z nim od pięciu lat, widywała go więc rozebranego. Trudno uwierzyć, by coś się mogło ukryć przed jej wzrokiem. W sypialni jednak nie było fajerwerków. Nie miała zresztą porównania, ponieważ mąż był jej pierwszym i jedynym kochankiem.
To on miał doświadczenie i wracał do domu ze szminką na kołnierzyku. W duszy Tabity wściekłość nadal mieszała się z pożądaniem. Powinna się go brzydzić… a zamiast tego była spragniona, wręcz nienasycona. Postanowiła wymazać z jego umysłu i ciała wszystkie inne kobiety, zrobić to, czego nie potrafiła przez pięć lat: sprawić, by za nią szalał.
I wtedy dopiero go zostawi!
Rzuciła się na niego, a on nie pozostał dłużny. Resztki rozdartej sukienki opadły na posadzkę koło biurka. Nie rozpoznawała w tym momencie ani siebie, ani męża. Chciała ukarać go za ich nieudane pięć lat, ukarać… pożądaniem. Tak długo i skrzętnie skrywaną namiętnością.
Być może z nim było podobnie. Od dawna szukał ujścia dla swego gniewu.
Teraz oboje wiedzieli, że żadne z nich nie zejdzie z pola walki bez szwanku.
‒ Miałeś kogoś poza mną? – wyszeptała.
Zagłębiony w jej miękkim ciele, nie zwracał uwagi na pytania.
‒ No odpowiedz… ‒ upierała się.
‒ Chciałabyś wiedzieć, czy byłem z inną? A co to zmieni? I tak chcesz się kochać ‒ sapał.
‒ Więc mi nie powiesz? Bo boisz się odrzucenia?
‒ Tabita… przywykłem już, że mnie odrzucasz… zresztą… z nikim nie byłem… owszem, padła taka propozycja… szeptem na ucho… stąd szminka. Nie zgodziłem się…
Jęknęła tylko przeciągle i przywarła do niego mocniej, jakby podświadomie go pośpieszając. Bo nie miała już dłużej cierpliwości. Ani chęci udawania, że potrafi się zawsze kontrolować. Istniał tylko on i ta chwila. I przyjemność, która nawet jemu odebrała rozum. Cieszyło ją to, ale pragnęła więcej. By nigdy nie zapomniał tej nocy i zawsze za nią tęsknił. Nieważne, kto nastanie po Tabicie, kto urodzi mu dzieci – Kairos ma zawsze myśleć o swej pierwszej żonie i żałować bezpowrotnie straconych lat. Bo to wyłącznie jego wina…
Ta noc była naprawdę wyjątkowa. Stanowiła dla obojga całkowicie nowe doświadczenie. Tabita miała ochotę szlochać, przenieść się w przyszłość, najlepiej odległą, gdy wyleczy się z ran po nieudanym małżeństwie. Do chwili, kiedy będzie znowu po prostu Tabitą, niezależną Amerykanką, nie zaś Tabitą, królową Petras, małżonką króla Kairosa. Z drugiej zaś strony pragnęła, by ta noc trwała w nieskończoność i by nigdy nie skończył się wszechmocny uścisk jego ramion. Zawsze na swój sposób po cichu wierzyła, że jest między nimi niesamowita chemia, lecz nie zdobyli się, aby ją rozbudzić. Dlaczego zrobili to tej nocy? Ich ostatniej wspólnej nocy!
Gdy po długim czasie ucichli, nadal siedzieli objęci. Poczuła, że nie ma w niej już nic. Ani gniewu, ani namiętności, a tylko pustka i beznadziejny smutek. Spojrzała na mężczyznę, który trzymał ją mocno, człowieka, któremu parę lat wcześniej złożyła przysięgę, a który w gruncie rzeczy był obcy.
‒ Nienawidzę cię – wyszeptała.
Po policzku popłynęła jej łza.
‒ Za te pięć straconych lat, za bycie moim mężem i niebycie nim wcale, za brak dziecka, za to, że pragnę cię nawet wtedy, kiedy cię nienawidzę! Ale na szczęście nie będziemy się już musieli widywać!
‒ Obawiam się, że jesteś w błędzie, moja droga. Rozwody królewskie nie są takie proste. Obecność prasy, korowody w sądzie…
‒ Podpisaliśmy intercyzę, doskonale pamiętam warunki, nic nie dostanę… Dostałam już wystarczająco…
Nie poruszył się nawet. Nie sięgnął po ubrania. Nie odwrócił wzroku, kiedy podnosiła swoje i szybko się ubierała. To był koniec.
Powoli, chwiejnie ruszyła do drzwi.
‒ Tabita… ‒ powiedział szorstko – chcę, żebyś wiedziała, że ja… wcale cię nie nienawidzę!
‒ Nie? – Odwróciła się i wpatrywała w jego nieodgadnioną twarz.
‒ Nie. Czuję… ‒ zawahał się. – Nic nie czuję – wyznał.
Zamarła. Wydawało jej się, że dźgnął ją nożem prosto w serce. Wszelką przyjemność czy satysfakcję, jaką przeżyła przed chwilą, zastąpiła udręka. Kairos nie czuł niczego. Nawet po tym, co się między nimi stało. Chwilę później powrócił gniew.
‒ Właśnie przeleciałeś mnie na swoim biurku! – krzyknęła. – Zaryzykowałabym stwierdzenie, że to mogło wywołać w tobie jakieś uczucia!
Nie wiedziała za bardzo, czy się śmiać, czy płakać.
Wyraz jego twarzy pozostał nijaki.
‒ Nie jesteś pierwszą kobietą, z którą zrobiłem to na biurku – oznajmił.
Przełknęła głośno, starając się powstrzymać łzy. A więc dokonała właściwego wyboru. Gdyby na nią wrzeszczał, darł się, że też jej nienawidzi, mogłaby się jeszcze zastanowić. Lecz te czarne, nieruchome, bezduszne oczy nie kłamały! On nic nie czuł. Nawet w tym momencie pozostała mu obojętna.
Tabita słyszała gdzieś, że nienawiść jest zabójcza. W jej opinii obojętność była gorsza niż nienawiść i to ona mogła wszystko zabić. Czuła się teraz właśnie tak, jakby została śmiertelnie zraniona.
‒ Życzę powodzenia w poszukiwaniu odpowiedniej żony, Wasza Wysokość! – powiedziała i odwróciła się od niego. Po chwili wyszła z salonu, z zamiarem zniknięcia z pałacu i królewskiego życia raz na zawsze.