Magia pocałunku - ebook
Magia pocałunku - ebook
Nic nie jest tak proste – a równocześnie tak skomplikowane – jak jeden doskonały pocałunek
Poznajcie naszego bohatera…
Gareth St. Clair jest w kropce. Ojciec, który go nienawidzi, za wszelką cenę chce zadłużyć posiadłość St. Clair i zrujnować jego dziedzictwo. Jedynym majątkiem Garetha jest stary dziennik rodzinny, który być może kryje sekrety przeszłości… oraz klucz do przyszłości młodego człowieka – ukryty skarb. Problem w tym, że napisano go po włosku, a Gareth ani w ząb nie zna tego języka.
Poznajcie naszą bohaterkę…
W zgodnej opinii socjety nie ma drugiej takiej jak Hiacynta Bridgerton. Jest to dziewczyna szatańsko inteligentna, wyjątkowo wygadana, a według Garetha – należy ją zażywać w małych dawkach. Jednak jest w niej coś— coś czarującego i niepokojącego — co go ujęło i nie chce dać spokoju…
Poznajcie biednego pana Mozarta…
Albo nie. Jednak bądźcie pewni, że przewraca się w grobie, kiedy drogi Garetha i Hiacynty skrzyżują się na corocznym – i jak zwykle pełnym fałszów – koncercie rodzinnym Smythe-Smithów. Hiacynta każde słowo Garetha przyjmuje jak wyzwanie; proponuje mu przetłumaczenie dziennika, mimo że jej włoski nie jest całkiem doskonały. Jednak w miarę zagłębiania się w tajemniczy tekst oboje zaczynają odkrywać, że odpowiedzi leżą nie w dzienniku, lecz w każdym z nich …
„Julia Quinn z niezwykłym polotem opisuje życiowe próby i miłosne udręki romantycznego rodzeństwa Bridgertonów. Umiejętnie buduje napięcie, a burzliwe romanse i gorące sceny erotyczne wybrzmiewają niezwykle naturalnie. Tak pisałaby dzisiaj Jane Austen”.
„Rolling Stone”
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-743-3 |
Rozmiar pliku: | 943 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 1815. Dziesięć lat wcześniej, zanim opowieść rozpocznie się na dobre…
Istniały cztery podstawowe zasady określające kontakty Garetha St. Claira z ojcem. Gareth, pragnąc zachować dobry humor i zdrowy rozsądek, ściśle ich przestrzegał.
Po pierwsze: nie wdawać się w konwersację, jeśli nie jest to absolutnie konieczne.
Po drugie: jeśli jednak zajdzie taka konieczność, rozmawiać jak najkrócej.
Po trzecie: z wyjątkiem najbardziej zdawkowych powitań czy pożegnań, rozmawiać zawsze przy świadkach.
I wreszcie po czwarte: by jak najlepiej wypełniać powyższe zasady, zadbać o jak największą liczbę zaproszeń i spędzać każdą wolną chwilę w towarzystwie szkolnych kolegów.
Innymi słowy, nie w domu rodzinnym. Wyrażając się jeszcze ściślej: z dala od ojca.
Ogólnie rzecz biorąc, myślał Gareth — o ile miał czas i ochotę zastanawiać się nad tym, a ostatnio rzadko mu się zdarzały takie chwile, doprowadził bowiem do perfekcji taktykę unikania ojca — stosowanie się do tych zasad wychodzi na dobre. Było także korzystne dla ojca, ponieważ Richardowi St. Clairowi równie mało przyjemności sprawiało towarzystwo młodszego syna, jak synowi kontakty z nim. I właśnie dlatego Gareth zdumiał się tak bardzo, gdy nieoczekiwanie wezwano go ze szkoły do domu.
A w dodatku pilnie.
Wiadomość od ojca nie pozostawiała żadnych wątpliwości: Gareth miał się niezwłocznie stawić w Clair Hall.
Diablo irytujące! Do ukończenia Eton pozostały mu zaledwie dwa miesiące. Życie szkolne, bogate i satysfakcjonujące, stanowiło upajającą mieszaninę zajęć akademickich i sportowych, okraszoną od czasu do czasu wypadami wieczorową porą do pobliskiej oberży; nie stronił wówczas od trunków ani od damskiego towarzystwa.
Prowadził więc życie, o jakim mógłby marzyć każdy osiemnastoletni młodzieniec. Gareth miał nadzieję, że — jak długo będzie schodził ojcu z oczu — następne lata okażą się równie szczęśliwe. Jesienią, w gronie najbliższych przyjaciół, zamierzał rozpocząć studia w Cambridge i pragnął szczerze oddawać się tam z równym zapałem studiom i życiu towarzyskiemu.
Teraz, stojąc w przedsionku Clair Hall, westchnął głęboko; był zdenerwowany. Czegóż, u licha, życzył sobie baron — tak najczęściej określał w myślach ojca. Przecież już dawno temu powiedział wprost, że umywa ręce, jeśli chodzi o młodszego syna! I że ponosi koszty jego wykształcenia tylko dlatego, że jest to ogólnie przyjęty obowiązek rodzicielski.
To znaczyło, oczywiście, że sąsiedzi i znajomi spoglądaliby na St. Claira krzywym okiem, gdyby nie posyłał Garetha do „właściwych” szkół. Kiedy ścieżki barona i młodszego syna krzyżowały się od czasu do czasu, lord St. Clair skarżył się zazwyczaj, jakim rozczarowaniem jest dla niego ten chłopak. A to mobilizowało Garetha do robienia ojcu na przekór.
Jeśli już ma taką fatalną opinię, nie może przecież zawieść jak najgorszych oczekiwań!
Teraz postukiwał niecierpliwie nogą, czekając, aż majordomus powiadomi ojca o jego przybyciu. W domu rodzinnym czuł się jak niepożądany gość. Przez ostatnie dziewięć lat nieczęsto tu zaglądał. Clair Hall było dla Garetha jedynie kupą kamieni; własnością ojca, która z czasem przejdzie w posiadanie pierworodnego syna, George’a. Żadna rzecz z tego domu ani nic z majątku St. Clairów nie miało nigdy należeć do Garetha. Dobrze wiedział, że musi samodzielnie torować sobie drogę w świecie. Prawdopodobnie po ukończeniu Cambridge wstąpi do armii. W jego sytuacji oprócz kariery wojskowej miał otwartą drogę jedynie do stanu duchownego… a od takiej przyszłości, Boże broń!
Zachował niewiele wspomnień o matce, która zginęła w wypadku, gdy miał pięć lat. Pamiętał jednak, jak pieszczotliwie mierzwiła mu włosy i jak bawiło ją to, że dla młodszego synka wszystko było okazją do psot.
„Mój mały diabełku — mówiła do niego, dodając szeptem: — Nie trać tej cechy. Cokolwiek by się stało, nie zmieniaj się pod tym względem!”
Gareth nie zmienił się istotnie. Toteż bardzo wątpił, by duchowieństwo anglikańskie życzyło sobie kogoś takiego jak on w swoim szacownym gronie.
— Paniczu Gareth!
Podniósł wzrok, słysząc głos majordoma. Jak zwykle wypowiedź Guilfoyle’a była stwierdzeniem faktu. Żadnych wątpliwości, żadnych pytań.
— Jego Lordowska Mość przyjmie teraz panicza — oznajmił z namaszczeniem. — Czeka w swoim gabinecie.
Gareth skinął głową i skierował się w stronę gabinetu barona. To pomieszczenie było mu szczególnie niemiłe. Tu właśnie zawsze wysłuchiwał kazań ojca, który mówił wprost, że nigdy nic z niego, Garetha, nie będzie. I tu stwierdził lodowatym tonem, iż byłoby lepiej, gdyby młodszy syn w ogóle się nie narodził. Naraża tylko rodzinę na niepotrzebne wydatki i plami jej honor.
Zapukał do drzwi.
— Wejść!
Pchnął ciężkie dębowe drzwi i wszedł do środka. Ojciec siedział za biurkiem i coś pisał. Świetnie się trzyma, pomyślał mimo woli Gareth. Baron zawsze dobrze się prezentował. Może łatwiej byłoby się z nim dogadać, gdyby z czasem przekształcił się we własną karykaturę… Ale lord St. Clair w wieku pięćdziesięciu kilku lat pozostał krzepki i sprawiał wrażenie młodszego o dwadzieścia lat.
Wyglądał na kogoś, kto w sercu osiemnastoletniego chłopaka powinien budzić miłość i szacunek. I właśnie dlatego ból odrzucenia Gareth odczuwał jeszcze bardziej dotkliwie.
Czekał cierpliwie, aż ojciec podniesie wzrok. Gdy tego nie uczynił, chłopak kaszlnął cicho.
Żadnej reakcji. Zakasłał głośniej. Nic.
Chłopak zacisnął zęby. To było typowe dla ojca! Ignorowanie, dając ostentacyjnie do zrozumienia, jak bardzo syn jest niegodny jego uwagi.
Gareth miał już powiedzieć „sir…” albo „milordzie”. Przemknęło mu nawet przez głowę „ojcze”. W końcu jednak oparł się tylko o framugę drzwi i zaczął pogwizdywać.
Ojciec natychmiast spojrzał na niego.
— Przestań! — warknął.
Gareth uniósł brew i przerwał gwizdanie.
— I wyprostuj się! — rzucił karcącym tonem baron. — Dobry Boże! Ile razy mam ci powtarzać, że pogwizdywanie jest w złym tonie?
— Czy powinienem na to odpowiedzieć, czy było to pytanie retoryczne?
Twarz ojca poczerwieniała.
Gareth z trudem przełknął ślinę. Nie powinien był tak się odzywać. Dobrze wiedział, że kpiący ton rozwścieczy barona… ale czasami nie mógł utrzymać języka za zębami. Przez całe lata usiłował zdobyć przychylność ojca… w końcu jednak uznał swoją porażkę i zrezygnował.
Jeśli więc jedyną satysfakcję mógł osiągnąć, zatruwając życie staremu, tak jak ojciec zatruwał jemu… Cóż, niech i tak będzie. Trzeba się zadowolić tym, co osiągalne.
— Jestem doprawdy zaskoczony, widząc cię tutaj — stwierdził ojciec.
Gareth aż zamrugał.
— Przecież sam mnie wezwałeś.
Żałosna prawda wyglądała tak, że nigdy dotąd nie sprzeciwił się rozkazom ojca. Nie stanął okoniem w żadnej istotnej sprawie. Drażnił barona, prowokował go, odzywał się i zachowywał bezczelnie, ale ani razu nie pozwolił sobie na jawne nieposłuszeństwo.
Przebrzydły tchórz.
Tylko w wyobraźni stawał z nim do otwartej walki; mówił ojcu bez ogródek, co o nim myśli. W rzeczywistości jednak jego sprzeciw ograniczał się do pogwizdywania i nadąsanych min.
— Istotnie, wezwałem cię — odparł ojciec, odchylając się nieco do tyłu. — Niemniej jednak, wydając ci polecenie, nigdy nie mogę liczyć na to, że zareagujesz właściwie. Bardzo rzadko ci się to zdarza.
Gareth nic nie odpowiedział.
Baron podniósł się z fotela i podszedł do stolika, na którym znajdowała się karafka koniaku. Napełnił kieliszek.
— Zastanawiasz się pewnie, o co chodzi? — zagadnął.
Gareth skinął głową, ale ojciec nawet nie rzucił na niego okiem, więc dodał:
— Tak jest, sir.
Baron delektował się bursztynowym trunkiem, każąc synowi czekać na wyjaśnienie. W końcu odezwał się, obrzucając go chłodnym, taksującym spojrzeniem.
— Odkryłem wreszcie sposób, w jaki możesz stać się użyteczny dla rodziny.
Zdumiewające, pomyślał Gareth.
— Doprawdy, sir?
Ojciec przełknął kolejny łyk koniaku i odstawił kieliszek.
— Tak jest. — Odwrócił się do syna i po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy. — Ożenisz się.
— Ja, sir? — wykrztusił Gareth.
— Jeszcze tego lata — uściślił ojciec.
Chłopak przytrzymał się oparcia masywnego krzesła, żeby nie upaść. Miał przecież zaledwie osiemnaście lat, na litość boską! I co z Cambridge? Czy może studiować, założywszy rodzinę? I co wówczas będzie z żoną? A przede wszystkim, z kim ojciec chce go ożenić?!
— To bardzo korzystne małżeństwo — kontynuował baron. — Posag twojej żony ocali nas od ruiny.
— Od ruiny, sir? — Gareth zrobił wielkie oczy. Lord St. Clair nie spuszczał z niego wzroku.
— Na naszym majątku ciąży mnóstwo długów hipotecznych — powiedział ostrym tonem. — Jeszcze rok, a nie zostanie nam nic prócz tego, czego nie da się sprzedać, gdyż objęte jest majoratem.
— Ale skąd… Jak do tego doszło?
— Studia w Eton do tanich nie należą — rzucił baron.
Bez wątpienia… ale to jeszcze nie powód, żeby cała rodzina poszła z torbami, pomyślał Gareth z rozpaczą. Niemożliwe, żeby znowu on był wszystkiemu winien!
— Zawiodłeś pokładane w tobie nadzieje — mówił dalej ojciec. — Ja nie zaniedbałem jednak swoich obowiązków wobec ciebie. Otrzymałeś edukację godną dżentelmena. Nie brakło ci nigdy koni, odpowiedniej garderoby ani dachu nad głową. I oto nadeszła chwila, byś się odwdzięczył za to i postąpił jak mężczyzna.
— Z kim? — szepnął Gareth.
— Słucham?
— Z kim mam się ożenić? — spytał nieco głośniej.
— Z Mary Winthrop — odparł ojciec rzeczowym tonem. Garethowi krew odpłynęła z twarzy.
— Z Mary…?
— Z córką Wrothama — dodał całkiem bez potrzeby baron. Jakby Gareth tego nie wiedział!
— Przecież Mary…
— Okaże się doskonałą żoną — dokończył za niego ojciec. — Potulna dziewczyna. Będziesz mógł pozostawić ją na wsi, a samemu rozbijać się po mieście w gronie kolegów.
— Ależ ojcze, Mary…
— Już wyraziłem w twoim imieniu zgodę na to małżeństwo — oświadczył baron. — Sprawa załatwiona. Podpisaliśmy z jej ojcem intercyzę.
Gareth z trudem chwytał powietrze. To nie mogła być prawda. Ojciec nie może zmusić go do małżeństwa! W dzisiejszych czasach?!
— Wrotham życzy sobie, żeby ślub się odbył w lipcu. Odpowiedziałem, że nie mamy nic przeciwko temu.
— Ale… Mary. Nie mogę się przecież ożenić z Mary! — wydusił Gareth.
Ojciec zmarszczył krzaczaste brwi.
— Właśnie, że możesz! I zrobisz to.
— Ależ ojcze! Ona… ona jest…
— Przygłupia? — dokończył ojciec i roześmiał się. — Jakież to ma znaczenie w łóżku?! A poza tym nie musisz sobie zawracać nią głowy. — Podszedł do syna niepokojąco blisko. — Żądam od ciebie tylko jednego: masz się zjawić w kościele! Zrozumiano?
Gareth milczał, żadnej reakcji. Oddychał ciężko.
Znali się z Mary Winthrop przez całe życie. Była od niego o rok starsza, a posiadłości rodzin graniczyły ze sobą od ponad stu lat. W dzieciństwie bawili się razem; wkrótce jednak stało się jasne, że Mary jest upośledzona psychicznie. Ilekroć Gareth przebywał w ojcowskim majątku, zawsze bronił Mary. Poturbował niejednego z małych i większych drani, którzy obrzucali wyzwiskami upośledzoną dziewczynkę lub usiłowali wykorzystać jej dobroć i naiwność.
Ale ożenić się z nią? Nigdy! Mary jest jak… jak dziecko. To byłby grzech. A nawet jeśli nie, Gareth nie mógłby się do tego zmusić. Jak miałby wyjaśnić takiemu prostodusznemu stworzonku, na czym polegają obowiązki żony?
Nigdy nie poszedłby z nią do łóżka. Za nic!
Wpatrywał się więc tylko w ojca, całkiem oniemiały. Po raz pierwszy w życiu zabrakło mu ciętej odpowiedzi czy gładkiej wymówki.
Żadne słowo nie byłoby stosowne w takiej chwili.
— Widzę, że się porozumieliśmy — stwierdził baron z uśmiechem, gdy syn nadal milczał.
— Nie! — wybuchnął Gareth. Udało mu się rozpaczliwie wyksztusić tę jedną jedyną sylabę. — Nie! Nie!
Baron zmrużył oczy.
— Zrobisz to, choćbym miał cię skłonić siłą!
— Nie! — Gareth czuł, że się dusi. Udało mu się jednak wykrztusić następne słowa: — Mary przez całe życie będzie tylko nierozgarniętym dzieckiem. Wiesz o tym, ojcze. Nie mogę się z nią ożenić! To byłoby niegodziwe!
Baron roześmiał się; napięcie nieco opadło. Odsunął się czym prędzej od syna.
— Czyżbyś usiłował mnie przekonać, że ty, właśnie ty, masz skrupuły moralne?
— Nie, ale…
— Nie ma o czym dyskutować — uciął ojciec. — Wrotham wspaniale ją wyposażył. Trudno się zresztą dziwić; któż bez odpowiedniej zachęty obarczyłby się tą idiotką?
— Nie mów tak o niej — powiedział cicho Gareth.
Nie zamierzał poślubić Mary Winthrop, ale ona nie zasługiwała na takie zniewagi.
— Będzie to najrozsądniejszy postępek w całym twoim życiu. — Lord St. Clair pokiwał głową. — Wrotham jest wyjątkowo hojny, a ja zadbam o to, byś miał stałą pensję i mógł żyć na odpowiednim poziomie.
— Pensję? — powtórzył Gareth bezdźwięcznym głosem.
Ojciec znów się roześmiał.
— Nie łudzisz się chyba, że pozwolę ci samodzielnie dysponować całym posagiem?
Gareth z trudem przełknął ślinę.
— A moje studia?
— Możesz sobie studiować — przyzwolił łaskawie baron. — Prawdę mówiąc, tylko dzięki pieniądzom twojej żony będzie to możliwe. Bez jej posagu nie stać by mnie było na takie zbytki!
Gareth stał bez ruchu, starając się oddychać normalnie. Ojciec doskonale wiedział, ile dla niego znaczyły studia w Cambridge. To była jedyna rzecz, co do której się zgadzali: dżentelmenowi jest niezbędne należyte wykształcenie. Nieważne, że Garethowi zależało na samych studiach jako takich, no i ze względów towarzyskich, podczas gdy baron dbał przede wszystkim o zachowanie pozorów. W każdym razie zostało ustalone przed laty, że Gareth będzie studiować i uzyska tytuł naukowy.
Teraz jednak wyglądało na to, że lord St. Clair dobrze wiedział, iż nie stać go na dalsze kształcenie syna. Kiedy zamierzał mu o tym powiedzieć? Gdy Gareth będzie już gotów do wyjazdu?
— To małżeństwo jest konieczne — oświadczył ojciec ostrym tonem. — I właśnie ty musisz je zawrzeć. George jest jedynym moim spadkobiercą, dziedzicem tytułu. Nie mogę pozwolić, by skaził czystość rodowej krwi. A zresztą — dodał, sznurując usta — nie będę go narażał na coś równie niemiłego!
— Ale mnie tak?
Czemu baron tak bardzo go nienawidził? Czemu tak nim gardził? Spojrzał prosto w twarz ojcu.
— Czemu tak mnie nienawidzisz? — usłyszał własny głos, przypominający skargę zranionego zwierzęcia; brzmiał żałośnie i bezradnie. — Czemu? — powtórzył.
Ojciec milczał. Stał, zaciskając ręce na krawędzi stołu tak mocno, że knykcie mu zbielały. Gareth skupił spojrzenie na jego zaciśniętych palcach.
— Jestem przecież twoim synem — mówił szeptem, nie podnosząc wzroku. — Jak możesz zmuszać rodzonego syna do czegoś takiego?
I wówczas ojciec, który był mistrzem lodowatych przycinków, bardziej raniących niż wybuch gniewu, nie wytrzymał. Oderwał ręce od stołu i nie panując już nad sobą, wykrzykiwał z furią:
— Do kata! Że też do tej pory nie zdołałeś się tego domyślić! Nie jesteś moim synem! Nigdy nim nie byłeś! Ty bezużyteczny przypłodku, skundlony bękarcie! Diabli wiedzą, z kim spłodziła cię twoja matka pod moją nieobecność!
Wściekłość aż z niego buchała — zajadła, desperacka, tym straszliwsza, że dotąd tłumiona i ukrywana. Uderzyła w Garetha niczym spieniona fala, pozbawiając go tchu.
— Niemożliwe! — Kręcił głową z rozpaczliwą determinacją. To wszystko wydawało się absurdalne, przerażające i nieprawdopodobne. Było między nimi rodzinne podobieństwo; mieli nawet takie same nosy. A poza tym…
— Karmiłem cię i odziewałem. — Histeryczny ton głosu barona przeszedł w cichy i twardy. — Uznałem cię za swojego syna. Ktoś inny wyrzuciłby cię na ulicę. Najwyższy czas, żebyś mi się odwdzięczył.
— To niemożliwe — powtórzył Gareth. — To nieprawda.Jestem do ciebie podobny!
Lord St. Clair zamilkł na sekundę. Potem rzucił z goryczą:
— Zwykły zbieg okoliczności, zapewniam cię.
— Ależ…
— Mogłem cię nie uznać, gdyś tylko się urodził! — przerwał mu baron. — I wyrzucić z domu twoją matkę, żebyście oboje zdechli w rynsztoku. Nie zrobiłem tego. — Podszedł znów do Garetha i stali bardzo blisko, twarzą w twarz. — Uznałem cię, jesteś więc legalnym potomkiem, musisz mi się odwdzięczyć! — zakończył wściekłym szeptem.
— Nie — odpowiedział Gareth z niezwykłą u niego stanowczością, która odtąd miała go już zawsze cechować. — Nie zrobię tego!
— Wyklnę cię! — ostrzegł baron. — Nie dostaniesz już ode mnie ani grosza. Możesz zapomnieć o Cambridge, o swoich…
— Nie! — powtórzył Gareth dobitnie, przerywając mu, ale teraz zabrzmiało to inaczej.
On sam poczuł się jak odmieniony. W tym momencie skończyło się jego dzieciństwo. A teraz się zaczęło…
Bóg jeden wie, czego to miał być początek.
— Skończyłem z tobą! — wycedził ojciec. Nie, nie ojciec! — Raz na zawsze.
— A niech tam! — rzucił Gareth.
I odszedł.
1
Minęło dziesięć lat… Młoda dama Hiacynta Bridgerton nie należy do nieśmiałych i słodkich kwiatuszków. Znajdujemy się w salonie rodziny Smythe-Smithów, którzy rok w rok organizują wieczór muzyczny. Mniej więcej za dziesięć minut wielki Mozart przewróci się w grobie.
Czemu same się skazujemy na podobne katusze? — zastanawiała się głośno Hiacynta Bridgerton.
— Ponieważ należymy do osób życzliwych i wyrozumiałych — odparła jej bratowa, siadając, Boże, zlituj się! w pierwszym rzędzie.
— Można by pomyśleć — obstawała przy swoim Hiacynta, spoglądając na wolne krzesło obok Penelopy tak, jakby zaproponowano jej, by usiadła na jeżu — że dostałyśmy wystarczającą nauczkę w zeszłym roku. Albo w poprzednim. A może nawet jeszcze dawniej!
— Hiacynta! — przerwała jej Penelopa.
Ta zerknęła na nią, unosząc pytająco brew.
— Siadajże wreszcie!
Szwagierka westchnęła. Ale usiadła.
Wieczór muzyczny u Smythe-Smithów! Na szczęście odbywał się tylko raz w roku. Jej uszy potrzebowały pełnych dwunastu miesięcy, żeby dojść do siebie po tym wydarzeniu.
Westchnęła jeszcze głośniej.
— Wcale nie jestem pewna, czy się zaliczam do „życzliwych i wyrozumiałych”!
— Ja również mam co do tego wątpliwości, ale postanowiłam nie tracić wiary w ciebie — odparła Penelopa.
— Bardzo to ładnie z twojej strony — odburknęła Hiacynta.
— Też tak uważam.
Hiacynta zerknęła na bratową spode łba.
— No cóż… nie miałaś, rzecz jasna, innego wyjścia.
Penelopa obróciła się na krześle i przymrużyła oczy.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Colin stanowczo odmówił pójścia z tobą na tę imprezę, nieprawdaż?
Colin i Penelopa pobrali się przed rokiem. Usta bratowej zacisnęły się w twardą linię.
— Bardzo lubię mieć rację — stwierdziła z triumfem Hiacynta. — I na szczęście przeważnie ją miewam.
Penelopa ledwie na nią spojrzała.
— Jesteś doprawdy nieznośna.
— Ma się rozumieć! — Pochyliła się ku bratowej z diabolicznym uśmieszkiem. — Ale i tak mnie kochasz. Musisz to przyznać.
— Nie przyznam, póki się ten wieczór nie skończy.
— Kiedy obie ogłuchniemy na dobre?
— Kiedy się przekonam, że potrafisz być grzeczna.
Hiacynta roześmiała się.
— Należysz już do naszej rodziny, więc musisz mnie kochać. To twój święty obowiązek!
— Jakoś sobie nie przypominam takiego punktu przysięgi małżeńskiej.
— To dziwne — odparowała szwagierka — bo ja pamiętam go doskonale!
Penelopa roześmiała się.
— Nie mam pojęcia, jak ty to robisz. Irytujesz mnie okropnie… ale potrafisz być przy tym naprawdę urocza!
— To moja główna zaleta — odparła skromnie Hiacynta.
— No cóż… zyskałaś nieco w moich oczach, kiedy się zgodziłaś dotrzymywać mi towarzystwa na tym wieczorku — przyznała Penelopa, klepiąc szwagierkę po ramieniu.
— No widzisz. Mimo nieznośnego zachowania jestem uosobieniem dobroci i uprzejmości!
Sytuacja mnie do tego zmusza, dodała w duchu, obserwując scenę rozgrywającą się na niewielkim, skleconym naprędce podwyższeniu. Kolejny rok, kolejny występ muzyczny Smythe-Smithów. Kolejna okazja do przekonania się, na jak wiele różnych sposobów można kaleczyć arcydzieła muzyczne. Co roku Hiacynta przysięgała sobie, że noga jej nigdy już nie postanie na tej imprezie… i za każdym razem zjawiała się na następnym wieczorku, dodając uśmiechem odwagi czwórce dziewcząt na podium.
— W ubiegłym roku mogłam przynajmniej siedzieć z tyłu. — Westchnęła.
— Pamiętam — odparła Penelopa, spoglądając na nią podejrzliwie. — Jak ci się to udało? Felicyta, Eloise i ja siedziałyśmy wszystkie w pierwszym rzędzie.
Hiacynta wzruszyła ramionami.
— W stosownej chwili udałam się do damskiej toalety.
Prawdę mówiąc…
— Nie waż się powtórzyć tej sztuczki dziś wieczorem! Jeśli zostawisz mnie tu samą…
— Bez obawy! — wtrąciła Hiacynta. — Jestem tu i pozostanę. Ale… — dodała, wymachując wskazującym palcem, co matka z pewnością uznałaby za gest, który nie przystoi dobrze wychowanej pannie — mam nadzieję, że nie zapomnisz o tym dowodzie mojej przyjaźni.
— Ciekawe czemu — rozważała Penelopa — nasuwa mi się podejrzenie, że zamierzasz to wykorzystać i ni stąd, ni zowąd rzucisz się na mnie, domagając się rewanżu?
Hiacynta spojrzała na nią niewinnym wzrokiem i zamrugała.
— Dlaczego miałabym ni stąd, ni zowąd rzucać się na ciebie?
— Popatrz, kto tu idzie. — Penelopa zmieniła temat, spojrzawszy przedtem na szwagierkę jak na wariatkę. — Lady Danbury!
— A, pani Bridgerton — odezwała się, a raczej wymruczała stara hrabina. — I panna Bridgerton!
— Dobry wieczór, milady — powiedziała Penelopa. — Zarezerwowałyśmy dla pani miejsce w pierwszym rzędzie.
Lady D. zmrużyła oczy i stuknęła ją lekko laską w kostkę.
— Zawsze myślisz o innych, co?
— Oczywiście! — odparła skromnie Penelopa. — Jakżebym mogła…
— Ha! — Lady Danbury skinęła głową.
Powtarzała to z upodobaniem, jak zauważyła Hiacynta, podobnie jak mrukliwe „hm”.
— Posuń się, Hiacynto — zarządziła stara dama. — Usiądę pomiędzy wami.
Hiacynta posłusznie przesiadła się na wolne krzesło stojące z lewej strony.
— Zastanawiałyśmy się właśnie, co nas skłoniło do przyjścia na ten wieczorek — odezwała się, gdy lady Danbury usadowiła się na krześle. — W każdym razie ja nie mam pojęcia, co mnie tu przywiodło!
— Nie mogę się wypowiadać w twoim imieniu — odpowiedziała lady D. — Ale ona… — energicznym skinieniem głowy wskazała Penelopę — …znalazła się tu z tego samego powodu co ja!
— Z miłości do muzyki? — spytała Hiacynta z nieco przesadną układnością.
Lady Danbury zwróciła ku niej twarz wykrzywioną w czymś w rodzaju uśmiechu.
— Zawsze cię lubiłam, Hiacynto Bridgerton!
— Ja panią również! — odwzajemniła się Hiacynta.
— Pewnie dlatego zjawiasz się od czasu do czasu, żeby mi poczytać — stwierdziła stara dama.
— Co tydzień! — przypomniała jej Hiacynta.
— Od czasu do czasu czy raz na tydzień. Co za różnica? — Lady Danbury machnęła ręką. — Co innego, gdyby chodziło o codzienne odwiedziny!
Hiacynta uznała, że lepiej się nie odzywać. Lady D. z pewnością zdołałaby jakimś pokrętnym sposobem skłonić ją do przyrzeczenia codziennych odwiedzin!
— I muszę dodać — zauważyła hrabina z wyraźną pretensją w głosie — że postąpiłaś bardzo nieładnie w ostatnim tygodniu, przerywając czytanie w momencie, gdy nieszczęsna Priscilla chwieje się na skraju przepaści!
— A co panie czytają? — zainteresowała się Penelopa.
— Powieść Panna Butterworth i szalony baron — odparła Hiacynta. — A nieszczęsnej Priscilli nic się nie stanie, bez obawy!
— Czyżbyś podejrzała zakończenie? — Lady D. była oburzona.
— Skądże znowu! — zaprotestowała Hiacynta i wywróciła oczami. — Nietrudno się tego domyślić. Panna Butterworth omal już nie wypadła z okna na piętrze. A na drzewie gałąź się pod nią załamała…
— I mimo to nadal żyje? — zdumiała się Penelopa.
— Złego diabli nie wezmą — mruknęła pod nosem Hiacynta. — A szkoda!
— Tak czy owak — wtrąciła lady Danbury — nieładnie, że zostawiłaś mnie w takiej niepewności.
— W tym właśnie miejscu kończył się rozdział — odparła Hiacynta bez cienia skruchy. — Cierpliwość na pewno jest cnotą i warto ją ćwiczyć, nieprawdaż?
— Bzdury! — stwierdziła z naciskiem hrabina. — A jeśli naprawdę tak myślisz, to mniej w tobie kobiecości, niż sądziłam.
Nikt nie pojmował, czemu Hiacynta odwiedzała starą zrzędę w każdy wtorek i bawiła się w jej lektorkę. Jednakże popołudnia spędzone w towarzystwie tej kobiety sprawiały dziewczynie prawdziwą przyjemność. Lady Danbury była dziwaczką i zawsze, bez ogródek, mówiła prawdę w oczy.
Hiacynta przepadała za nią.
— We dwie mogłybyście się stać zagrożeniem dla świata — odezwała się Penelopa.
— Moją życiową ambicją — oświadczyła lady D. — jest sianie popłochu wśród tępych prostaczków, toteż uważam pani słowa za najwyższy komplement, łaskawa pani Bridgerton!
— Ciekawe, czemu — zastanawiała się na głos Penelopa — zwraca się pani do mnie tak oficjalnie, milady, kiedy chce udzielić mi reprymendy?
— Jakoś to lepiej brzmi. — Hrabina stuknęła głośno laską o podłogę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki