Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Magic. Życie Earvina "Magica" Johnsona - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Magic. Życie Earvina "Magica" Johnsona - ebook

Kompletna biografia legendy NBA i pokoleniowa saga

Kultowy uśmiech, który tchnął życie w podupadającą koszykówkę. Artyzm w grze, który sprawił, że drużynę Los Angeles Lakers określano słowem „Showtime”. Bezwzględność wobec rywali, oszałamiające no-look passy i urok osobisty, które spowodowały, że rozgrywki NBA zaczęły śledzić z ogromnym zainteresowaniem miliony kibiców na całym świecie.

Earvin „Magic” Johnson nadał koszykówce nowy blask. W 1991 roku, będąc u szczytu popularności, zaszokował świat, ogłaszając, że ma wirusa HIV. Później w ogromnym stopniu przyczynił się do zwiększenia świadomości opinii publicznej na temat AIDS. Był też graczem kultowego Dream Teamu na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku, gdzie ostatecznie pożegnał się z parkietem.

Roland Lazenby, autor znakomitych biografii Michaela Jordana i Kobego Bryanta, poświęcił wiele lat, analizując nieprawdopodobną karierę Johnsona. Przeprowadził setki wywiadów z jego trenerami, kolegami z drużyny, rywalami, przyjaciółmi i członkami rodziny, a także z samym koszykarzem. Efektem jego pracy jest pierwsza naprawdę pełna analiza ciemnych i jasnych stron życia Earvina „Magica” Johnsona – prawdziwej ikony sportu.

Ta książka to coś więcej niż biografia. To pokoleniowa saga obejmująca niemal trzy stulecia, która ujawnia wiele tajemnic, nie tylko dotyczących wyjątkowej koszykarskiej podróży Johnsona, ale i samej Ameryki.

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788381295345
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Książka de­dy­ko­wana pa­mięci Larry’ego John­sona i mi­lio­nów in­nych osób, które w la­tach 70. ubie­głego wieku za­an­ga­żo­wały się w walkę o de­se­gre­ga­cję ra­sową pod­czas kry­zysu au­to­bu­sów szkol­nych1 i wsparły sta­ra­nia o in­te­gra­cję edu­ka­cji pu­blicz­nej w Ame­ryce.

Pa­mięci Earvina John­sona se­niora.

Pa­mięci Mat­thew Pro­pheta ju­niora, który za­czy­nał jako sze­re­go­wiec w ar­mii ame­ry­kań­skiej, a osta­tecz­nie awan­so­wał do rangi pod­puł­kow­nika, słu­żył w Ko­rei i Wiet­na­mie, a po za­koń­cze­niu służby woj­sko­wej zo­stał na­uczy­cie­lem i ode­grał ważną rolę we wspo­mnia­nych sta­ra­niach o in­te­gra­cję.

Pa­mięci Geo­rge’a Foxa.

Pa­mięci Billy’ego Pac­kera, mo­jego przy­ja­ciela i men­tora.

------------------------------------------------------------------------

1 W la­tach 70. XX wieku au­to­busy do­wo­żące dzieci do bo­stoń­skich szkół pu­blicz­nych zna­la­zły się pod ku­ra­telą są­dów i w ra­mach walki z se­gre­ga­cją ra­sową miały nimi jeź­dzić ra­zem dzieci czar­no­skóre i białe.OD AUTORA

Ow­szem, to długa książka, ale Earvin John­son żył peł­nią ży­cia i jego bio­gra­fia ob­fi­tuje w nie­sa­mo­wite wy­da­rze­nia. Do tego stop­nia, że po pię­ciu la­tach pracy wciąż nie mo­głem jej skoń­czyć, a pra­cu­jąc nad osta­teczną wer­sją, sta­ra­łem się do­da­wać wciąż nowe in­for­ma­cje, jak ta, że John­son jest jed­nym z człon­ków naj­więk­szej grupy in­we­sty­cyj­nej w hi­sto­rii prze­jęć klu­bów spor­to­wych, pró­bu­ją­cej na­być dru­żynę NFL, Wa­shing­ton Com­man­ders, za sześć mi­liar­dów do­la­rów.

Czas spę­dzony na re­da­go­wa­niu książki zo­stał też na­zna­czony śmier­cią kil­korga naj­waż­niej­szych osób w ży­ciu John­sona i świad­ków jego ka­riery, mię­dzy in­nymi ojca, Earvina se­niora, i tre­nera ze szkoły śred­niej, Geo­rge’a Foxa.

Sam Fox był tak ła­skawy, że udzie­lił mi po­nad 50 wy­wia­dów, dzięki czemu mia­łem szansę za­nu­rzyć się w bo­gac­twie in­for­ma­cji na te­mat nie­zwy­kłego okresu doj­rze­wa­nia John­sona. Tak samo za­cho­wało się wiele in­nych osób, mię­dzy in­nymi asy­stent Foxa, Pat Hol­land, i men­tor John­sona, Char­les Tuc­ker. To mię­dzy in­nymi ich wspo­mnie­nia, wraz z opo­wie­ściami praw­nika Geo­rge’a An­drewsa i agenta Lona Ro­sena, zło­żyły się na po­nad 400 go­dzin wy­wia­dów, które, pra­cu­jąc nad hi­sto­rią John­sona, prze­pro­wa­dzi­li­śmy ra­zem z moim przy­ja­cie­lem, dzien­ni­ka­rzem zaj­mu­ją­cym się NBA, Ge­rym Wo­el­fe­lem.

Sama książka sta­nowi zwień­cze­nie mo­jej 45-let­niej ka­riery pi­sar­skiej, która roz­po­częła się od po­dróży che­vro­le­tem che­vette z 1984 roku przez kra­jo­brazy ame­ry­kań­skiej ko­szy­kówki. Re­la­cjo­no­wa­łem wtedy me­cze i ro­bi­łem wy­wiady z za­wod­ni­kami.

W 1992 roku nie mia­łem pie­nię­dzy, więc przy­go­to­wu­jąc spra­woz­da­nie z wy­stępu John­sona w Me­czu Gwiazd w Or­lando, spa­łem w wy­po­ży­czo­nym sa­mo­cho­dzie na par­kingu ho­telu dla dzien­ni­ka­rzy. Mia­łem akre­dy­ta­cję dzien­ni­kar­ską, a co za tym idzie – do­stęp do za­wod­ni­ków, z któ­rymi mo­głem ro­bić wy­wiady, ale ra­czej nie do­świad­czy­łem zbyt wiele rze­ko­mego bla­sku NBA.

W 2020 roku moja żona Ka­ren zdi­gi­ta­li­zo­wała po­nad 300 na­le­żą­cych do mo­jego ar­chi­wum ka­set z wy­wia­dami prze­pro­wa­dzo­nymi w la­tach 1982–2000, wśród któ­rych, jak się oka­zało, było wiele dawno za­po­mnia­nych na­grań z 1990 roku z roz­mów z Ma­gi­kiem John­so­nem, Pa­tem Ri­leyem, My­cha­lem Thomp­so­nem i in­nymi zna­nymi po­sta­ciami zwią­za­nymi z Los An­ge­les La­kers. Ni­gdy wcze­śniej nikt ich nie spi­sał, a te­raz oka­zały się bar­dzo ważne dla tej książki.

Za­czą­łem pi­sać o La­kers w 1988 roku i od tam­tego czasu wy­da­łem kilka ksią­żek, które z róż­nych per­spek­tyw opo­wia­dają hi­sto­rię tej dru­żyny.

Dzięki temu mia­łem oka­zję prze­pro­wa­dzić wy­wiady z wie­loma klu­czo­wymi po­sta­ciami tej or­ga­ni­za­cji, po­cząw­szy od Geo­rge’a Mi­kana i pierw­szych za­wod­ni­ków La­kers aż do wielu oso­bo­wo­ści ko­ja­rzą­cych się z cza­sami Show­time, mię­dzy in­nymi John­so­nem, Ka­re­emem Ab­dul-Jab­ba­rem, Jer­rym We­stem, Ja­me­sem Wor­thym, Mi­cha­elem Co­ope­rem, z któ­rych spora część – jak Jerry Buss, Jack Kent Co­oke, Chick He­arn czy Bill Shar­man – już nie­stety nie żyje.

Pra­cu­jąc nad tą bio­gra­fią, nie­rzadko opie­ra­łem się na tam­tych daw­nych wy­wia­dach, mo­ich wcze­śniej­szych tek­stach i ba­da­niach.

Ko­niec koń­ców wy­ko­rzy­sta­łem wszystko, co udało mi się wy­grze­bać, pró­bu­jąc opo­wie­dzieć nie­wia­ry­godną hi­sto­rię Ma­gica. Wy­so­kiego chło­paka, który nie bał się ko­zło­wać.PROLOG

Strach ro­dzi się w jed­nej chwili.

Ja­kim cu­dem tak wy­soki męż­czy­zna jest w sta­nie tak szybko się prze­miesz­czać, ko­złu­jąc wy­soko piłkę? Jak to moż­liwe, że skręca to w jedną, to w drugą stronę, wy­ko­nu­jąc każdy zwód w tak prze­ko­nu­jący spo­sób?

Mo­żesz to so­bie do woli oglą­dać na ka­se­tach wi­deo i nic nie wy­my­ślisz, nie znaj­dziesz ni­czego, co mo­głoby spra­wić, że ode­tchniesz z ulgą. Wy­gląda na to, że osta­tecz­nie on za­wsze spoj­rzy ci głę­boko w oczy tym swoim śmier­tel­nym spoj­rze­niem, tym nie­ru­cho­mym wzro­kiem, z za­gad­ko­wym wy­ra­zem twa­rzy, wy­wo­łu­ją­cym falę prze­ra­że­nia.

I co te­raz?

A po­tem ma miej­sce ten ośle­pia­jący, pe­łen prawdy blask, kiedy on na­ciera na cie­bie z góry w do­sko­nały spo­sób, a ty je­steś bez­radny i za­czy­nasz się co­fać, wkła­da­jąc ogromny wy­si­łek w próbę wy­ko­na­nia tego, do czego za­wsze pró­buje cię za­chę­cić we­wnętrzny głos.

Zo­stań przed nim.

A po­tem dzieje się to. Cała jego twarz wy­bu­cha, po­liczki na­dy­mają się po­wie­trzem, a jego spoj­rze­nie sku­pia się bez­li­to­śnie na to­bie. Nie­mal non­sza­lancko unosi piłkę po­nad ra­mię, do­strze­ga­jąc wolną prze­strzeń – ja­kim cu­dem on to w ogóle za­uwa­żył? – po czym dun­kuje po­nad tobą. Do­ciera do cie­bie, że wła­śnie zro­bił z tobą to, czego naj­bar­dziej chcia­łeś unik­nąć. Że są na to świad­ko­wie i nie masz się gdzie scho­wać. W końcu za­czy­nasz so­bie my­śleć: Co za skur­wy­syn. Gdzie są ka­mery? Prze­cież po tym zo­staną do­wody.

Tym­cza­sem le­gen­darny ko­men­ta­tor me­czów La­kers, Chick He­arn, pod­ska­kuje, cie­sząc się twoim nie­szczę­ściem, i ob­wiesz­cza, ubli­ża­jąc ci na uszach ca­łego świata: „Ani Bóg, ani wszy­scy jego apo­sto­ło­wie nie by­liby w sta­nie za­trzy­mać tej ak­cji!”.

Wy­star­czy, że prze­ży­jesz taką chwilę raz i na­wet je­śli ni­gdy wcze­śniej cze­goś po­dob­nego nie wi­dzia­łeś, od razu zro­zu­miesz, skąd wziął się jego przy­do­mek. Nie bę­dziesz miał już wię­cej py­tań.

Ma­gic.

Cza­ro­dziej.

Pod­czas jed­nego z or­ga­ni­zo­wa­nych przez sie­bie le­gen­dar­nych let­nich me­czów cha­ry­ta­tyw­nych z udzia­łem gwiazd w hali Pau­ley Pa­vi­lion na Uni­ver­sity of Ca­li­for­nia Earvin John­son pę­dzi wiel­kimi su­sami do kontr­ataku. Po pra­wej stro­nie pró­buje za nim na­dą­żyć Larry Bird, z cha­rak­te­ry­stycz­nymi po­wie­wa­ją­cymi blond wło­sami. Ma­gic gna pod kosz ry­wali z taką za­cie­kło­ścią, jakby to był piąty mecz se­rii play-of­fów. Na peł­nej szyb­ko­ści, jakby był mie­rzącą 206 cen­ty­me­trów dwu­nogą ta­ran­tulą – nie­moż­li­wie wielką i chudą, ma­ja­czącą ni­czym nie­wy­raźna plama – prawą ręką od­bija piłkę od par­kietu wy­so­kim ko­złem, spo­glą­da­jąc na bied­nego i bez­rad­nego Larry’ego. Tym sa­mym otwiera so­bie prze­strzeń do cros­so­vera i może za­nur­ko­wać w lewo w kie­runku roz­bie­ga­ją­cych się za ko­szem ki­bi­ców. Larry za­czyna do­piero zbli­żać się do niego z pra­wej strony, z rę­kami w gó­rze, cze­ka­jąc na próbę slam dunku.

John­son wy­ska­kuje w po­wie­trze pod ko­szem, z wy­soko pod­nie­sio­nym ko­la­nem, prze­kłada piłkę do pra­wej ręki i raz jesz­cze spo­gląda drwiąco na Larry’ego. Po­zo­stali obrońcy tylko stoją bez­rad­nie, a on prze­kłada piłkę do le­wej ręki i koń­czy ak­cję spod ko­sza od dołu – za­li­cza­jąc asy­stę do sa­mego sie­bie!!! Wszy­scy wo­kół mogą tylko ga­pić się z roz­dzia­wio­nymi ustami.

Tak jak biedny Larry.

„Ma­jący 206 cen­ty­me­trów wzro­stu bły­ska­wiczny roz­gry­wa­jący, czło­wiek kontr­atak – mó­wił Bird, kiedy po raz pierw­szy zo­ba­czył John­sona. – Ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łem”.

I nikt inny nie wi­dział wcze­śniej ko­goś, kto choćby po czę­ści przy­po­mi­nał Earvina „Ma­gica” John­sona ju­niora.

Och, jak bar­dzo Earvin uwiel­biał koń­czyć szyb­kie ak­cje po kontr­ataku, wy­cią­ga­jąc swoją długą rękę, jakby po­da­wał piłkę na ta­le­rzu. Jakby chciał ją jesz­cze wy­po­le­ro­wać tuż przed od­da­niem jej ko­le­dze, który nad­biega ze skrzy­dła, żeby do­peł­nić dzieła. Prze­ka­zy­wał ją na prawo albo gdzie­kol­wiek in­dziej, bo prze­cież wszy­scy już dawno na­uczyli się roz­gry­wać z nim ak­cje. Wie­dzieli, na ja­kie po­zy­cje mają się prze­mie­ścić, a ich oczy i dło­nie były go­towe, żeby ode­brać pre­zent. Pre­zent, któ­rego nikt inny nie byłby w sta­nie przy­jąć – ni­komu na­wet nie przy­szłoby do głowy, że może on się w tym miej­scu po­ja­wić.

„Earvin wie­dział, że są nie­kryci, za­nim jesz­cze oni sami o tym wie­dzieli – na­pi­sał w 2019 roku dzien­ni­karz spor­towy Fred Sta­bley ju­nior, który opi­sy­wał pierw­sze lata ka­riery John­sona. – Za­wsze mia­łem wra­że­nie, że on po pro­stu wie, że jest od cie­bie lep­szy, i chce ci to udo­wod­nić”.

Wy­glą­dało na to, że w przy­padku John­sona wszystko jest inne. Za­wsze inne.

„Ma­gic za­li­czał wy­stępy, w które trudno było uwie­rzyć – twier­dził Doug Kri­ko­rian, wie­lo­letni dzien­ni­karz spor­towy z Los An­ge­les. – Mi­chael Jor­dan do­mi­no­wał w la­tach 90., kiedy kró­lo­wała już te­le­wi­zja ka­blowa. W tam­tych cza­sach za­czął też rzą­dzić dzien­nik »USA To­day«. Lu­dzie za­po­mi­nają, że w la­tach 80. ka­blówka nie od­gry­wała jesz­cze istot­nej roli. Ma­gic był fe­no­me­na­lny. W każ­dym me­czu, w któ­rym wy­stę­po­wał, grał wspa­niale. Miał w du­pie sta­ty­styki. Grał w NBA przez 12 lat i 9 razy wy­stą­pił w fi­na­łach NBA. Czy to o czymś nie świad­czy?”

Bar­dzo rzadko się zda­rza, że re­wo­lu­cja jest tak głę­boka, tak ewi­dentna, że wszystko, co na­stę­puje po­tem, ko­lejne dzie­się­cio­le­cia zdu­mie­wa­ją­cej gry, nie są w sta­nie za­trzeć jej wpływu.

Ma­gic.

Cza­ro­dziej.

Rzu­ca­jący wy­zwa­nie światu fi­zycz­nemu.

Skoń­czony. Kom­pletny. Do­sko­nały. Nie­po­wta­rzalny. Nie­do­ści­gniony.

Jimi Hen­drix w tramp­kach od Chucka Tay­lora, z na­piętą sza­loną twa­rzą i trzy­maną w le­wej ręce, górą do dołu, gi­tarą. Pisz­czący, wrzesz­czący i rzu­ca­jący wy­zwa­nie nie­skoń­czo­no­ści. Praw­dziwa wiel­kość jest od­porna na to, co może przy­nieść przy­szłość.

Sam jed­nak od­da­wał hołd prze­szło­ści. Jego po­przed­nicy to człon­ko­wie ko­szy­kar­skiej Ga­le­rii Sław: Ma­rques Hay­nes. Co­usy. Black Je­sus2. Pi­stol. I wresz­cie Ma­gic.

MA­GIC!

Cza­ro­dziej!

Kiedy oglą­damy taki po­kaz wiel­kiej ko­szy­kówki, mamy wra­że­nie, że wszystko jest ta­kie ła­twe i na­tu­ralne, że to cu­do­wny dar od Boga. Że to taka… za­bawa.

Trudno się dzi­wić, że jego uśmiech i ra­dość były tak wiel­kie. Jakby chciał po­wie­dzieć: „Mam cię!”.

„Nie są­dzę, żeby jesz­cze kie­dy­kol­wiek po­ja­wił się mie­rzący 206 cen­ty­me­trów roz­gry­wa­jący, który bę­dzie się uśmie­chał, jed­no­cze­śnie cię upo­ka­rza­jąc” – mó­wił ko­lega z dru­żyny Ma­gica, Ja­mes Wor­thy.

Trash talk? Na­wet nie mu­siał nic mó­wić. Wy­star­czyło, że po­ka­zy­wał ci zęby.

Wy­ni­ka­jące z tego czy­ste upo­ko­rze­nie po­maga zro­zu­mieć, dla­czego w świe­cie ko­szy­kówki nie prze­pa­dano za show­ma­nami. I dla­czego przez dzie­się­cio­le­cia rzą­dzili w tej dys­cy­pli­nie przede wszyst­kim lu­dzie uparci, fał­szywi pro­rocy, któ­rzy na­uczali fał­szy­wych za­sad.

Taki Bob Co­usy, je­den z pierw­szych ko­szy­kar­skich show­ma­nów, był trzy­krot­nie wy­rzu­cany ze swo­jej no­wo­jor­skiej li­ce­al­nej dru­żyny.

Po­wtórzmy: Bob Co­usy był trzy­krot­nie wy­rzu­cany z li­ce­al­nej dru­żyny ko­szy­kar­skiej. Przez szefa ka­dry szko­le­nio­wej.

Po­czątki ame­ry­kań­skiej ko­szy­kówki za­wo­do­wej cha­rak­te­ry­zo­wały się pu­stymi krze­słami na try­bu­nach i ban­kru­tu­ją­cymi klu­bami, aż w końcu uparci lu­dzie się pod­dali i za­częli or­ga­ni­zo­wać w hali Ma­di­son Squ­are Gar­den dwa me­cze z rzędu, w tym je­den z udzia­łem Har­lem Glo­be­trot­ters.

I oka­zało się, że lu­dzie byli na­wet go­towi za to za­pła­cić. Przy­cho­dzili na me­cze i po­wra­cali, żeby ze zdu­mie­niem i ra­do­ścią przy­glą­dać się po­pi­som.

Do­kład­nie tak, jak wiele lat póź­niej gro­ma­dzili się w unie­sie­niu w hali Great We­stern Fo­rum w Los An­ge­les, żeby oglą­dać…

Ma­gica.

Świę­tego pa­trona wiel­kiego Show.

„Nie mia­łem po­ję­cia, w którą stronę pa­trzeć – wspo­mina wie­lo­letni fo­to­graf NBA An­drew Bern­stein, który pod­czas wielu me­czów sie­dział przy li­nii koń­co­wej. – Bo kiedy Ma­gic ru­szał w kie­runku ko­sza, ni­gdy nie było wia­domo, co zrobi. Pod­nie­ce­nie w hali Fo­rum się­gało ze­nitu. W każ­dym me­czu. Za­wsze”.

Kiedy sę­dzio­wie pró­bo­wali śle­dzić pę­dzą­cego z ogromną pręd­ko­ścią John­sona, byli tak samo zdez­o­rien­to­wani. „Każdy ar­bi­ter pró­buje pod­czas kontr­ata­ków od­czy­tać ru­chy za­wod­nika, żeby się zo­rien­to­wać, w którą stronę po­wę­druje piłka – wspo­mina sę­dzia Don Va­den. – Ale w przy­padku Ma­gica nie było na to szans. Bo ni­gdy nie wie­dzia­łeś, gdzie i jak to się skoń­czy”.

„Spra­wiał, że lu­dzie chcieli oglą­dać me­cze NBA – mówi były tre­ner Utah Jazz, Frank Lay­den. – Stwo­rzył Show­time. Błysz­czał. Pę­dził pro­sto na cie­bie”.

„Ro­zu­miał, że ko­szy­kówka ma być roz­rywką – tłu­ma­czy Buck Wil­liams, we­te­ran, który spę­dził w NBA 17 lat, a po raz pierw­szy zo­ba­czył Earvina John­sona pod­czas let­nich wa­ka­cji, kiedy ten miał 13 lat i za­chwy­cał pu­blicz­ność ko­szy­kar­skimi po­pi­sami w parku w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej. – Od pierw­szego dnia, kiedy wziął piłkę do ręki, z tym swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym uśmie­chem, do­sko­nale wie­dział, jak ważna jest umie­jęt­ność do­star­cza­nia roz­rywki. W ko­szy­kówce nie cho­dzi tylko o po­da­wa­nie, rzu­ca­nie i ko­zło­wa­nie. To sport, który ma ba­wić, a w efek­cie prze­kła­dać się na pie­nią­dze. A on do­sko­nale ro­zu­miał, że roz­rywka jest rów­no­znaczna z kasą”.

Z ja­kie­goś po­wodu John­so­nowi uda­wało się łą­czyć całą tę bły­sko­tli­wość, którą chło­nęły pa­trzące na niego oczy, z czy­stą i nie­ugiętą wolą zwy­cię­stwa…

No tak, ale prze­cież Co­usy też taki był.

„Był tylko je­den fa­cet, który pę­dził do kontr­ataku le­piej od Co­usy’ego – przy­znał kie­dyś były tre­ner sa­mego Co­usy’ego, Red Au­er­bach. – Tym fa­ce­tem był Ma­gic John­son”.

Ale Earvin „Ma­gic” John­son ro­bił znacz­nie wię­cej. Roz­ta­czał przed nami wi­doki na przy­szłość ko­szy­kówki, za­da­jąc kłam za­ko­rze­nio­nym od dzie­się­cio­leci tre­ner­skim uprze­dze­niom i ste­reo­ty­pom. Oka­zało się, że wy­soki ko­szy­karz może mieć umie­jęt­no­ści, któ­rych nikt wcze­śniej nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić. I Ma­gic oba­lał głę­boko za­ko­rze­nione po­glądy, igno­ro­wał wszel­kie ogra­ni­cze­nia, które sta­rali się na­rzu­cić mu tre­ne­rzy. Na każ­dym kroku prze­ko­ny­wał do sie­bie ko­lej­nych nie­do­wiar­ków, mimo że jego sa­mego też czę­sto drę­czyło po­czu­cie nie­pew­no­ści, które za­częło słab­nąć do­piero po przy­by­ciu do LA, gdzie za­wią­zał mą­dry so­jusz z wiel­kim sto­ikiem, środ­ko­wym Ka­re­emem Ab­dul-Jab­ba­rem, i z tre­ne­rem Pa­tem Ri­leyem.

„To były piękne czasy – wspo­mina John­son epokę na­zwaną Show­time, która roz­po­częła się od jego cza­ro­dziej­skiego pa­no­wa­nia nad piłką. – Mie­li­śmy peł­nych wdzięku, pięk­nych za­wod­ni­ków. Ka­reem i jego rzut ha­kiem. Ja­mes Wor­thy i jego piękne flo­atery i lay­upy wy­kań­czane koń­ców­kami pal­ców. By­ron Scott i jego wspa­niały rzut z wy­skoku. Mi­chael Co­oper i jego obrona oraz to, jak za­li­czał al­ley-oopy, zwane Coop-a-lo­opami. To wła­śnie ta­kie ak­cje two­rzyły Show­time. I to one zmie­niły ko­szy­kówkę”.

„Ma­gic John­son spra­wiał, że trudne ak­cje wy­glą­dały tak, jakby były naj­ła­twiej­sze na świe­cie – mówi czło­nek ko­szy­kar­skiej Ga­le­rii Sław, były za­wod­nik La­kers, Jerry West. – Wy­ko­ny­wał je bez wy­siłku. Tak na­prawdę wcale nie był efek­cia­rzem. Rzadko kiedy po­da­wał piłkę za ple­cami. Po pro­stu wy­ko­ny­wał od­po­wied­nie po­da­nie w od­po­wied­nim cza­sie”.

Oj tak, ti­ming miał ide­alny.

Cha­ry­zma John­sona i to, że do­słow­nie tań­czył, gra­jąc w ko­szy­kówkę, od sa­mego po­czątku pro­wa­dziły go do ogrom­nych suk­ce­sów – po­cząw­szy od mi­strzo­stwa stanu z li­ce­alną dru­żyną w 1977 roku, po­przez mi­tyczne mi­strzo­stwo NCAA zdo­byte przez jego uczel­nię Mi­chi­gan State w 1979 roku, aż po zdo­by­cie wraz z La­kers mi­strzo­stwa NBA w dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach już w de­biu­tanc­kim se­zo­nie Ma­gica w 1980 roku. Te ko­lejne zwy­cię­stwa dały mu bez­pre­ce­den­sową wła­dzę, z któ­rej za­czął szybko ko­rzy­stać. Już po dwóch se­zo­nach gry w NBA za­szo­ko­wał świat sportu, kiedy do­pro­wa­dził do zwol­nie­nia tre­nera, z któ­rym zdo­był pierw­szy pier­ścień.

Ni­gdy wcze­śniej ża­den za­wod­nik w hi­sto­rii ame­ry­kań­skiego sportu za­wo­do­wego nie wy­wie­rał wpływu na ko­le­gów i nie de­mon­stro­wał wła­dzy w spo­sób tak otwarty i bez­li­to­sny. Ale udało mu się prze­trwać po­wszechną wście­kłość ki­bi­ców, bo grał z jesz­cze więk­szym wdzię­kiem i za­pew­niał im jesz­cze wię­cej zwy­cięstw. Wy­ko­rzy­sty­wał swoją zręcz­ność, która zwia­sto­wała na­dej­ście cza­sów do­mi­na­cji wy­so­kich ko­szy­ka­rzy w XXI wieku.

Prak­tycz­nie wszystko, co było zwią­zane z jego ka­rierą, oka­zało się osta­tecz­nie czymś wy­jąt­ko­wym, bez­pre­ce­den­so­wym. Wszystko – włącz­nie z jej tra­gicz­nym przed­wcze­snym za­koń­cze­niem.

Pod wie­loma wzglę­dami można po­wie­dzieć, że naj­więk­szy so­jusz John­son za­wią­zał ze swoim od­wiecz­nym wro­giem, Lar­rym Bir­dem. Wspól­nie stwo­rzyli naj­wspa­nial­szą ry­wa­li­za­cję w hi­sto­rii sportu, roz­po­czętą pod­czas stu­diów i trwa­jącą aż po kres ka­riery za­wo­do­wej. „Earvin od­mie­nił bar­dzo wiele rze­czy – uważa Char­les Tuc­ker z Lan­sing w sta­nie Mi­chi­gan, psy­cho­log szkolny, który za­przy­jaź­nił się z mło­dym John­so­nem, a po­tem zo­stał jego do­radcą i agen­tem. – Ra­zem z Bir­dem od­mie­nili ob­li­cze ko­szy­kówki oraz to, w jaki spo­sób oglą­dali ją ki­bice, za­równo je­śli cho­dzi o na­sta­wie­nie wi­dzów do tego sportu, jak i biz­ne­sowy punkt wi­dze­nia. Ko­szy­kówka stała się dla te­le­wi­zji do­brym in­te­re­sem. Oglą­dal­ność po­szy­bo­wała w górę. Za­wsze, kiedy grali Ma­gic i Bird, sta­cje te­le­wi­zyjne biły re­kordy oglą­dal­no­ści trans­mi­sji, naj­pierw na uczelni, a po­tem w NBA. Od­mie­nili wszystko. I byli na tyle sprytni, że jed­no­cze­śnie mieli świa­do­mość swo­jej ogrom­nej mocy”.

„Ma­gic zna­czył dla ko­szy­kówki bar­dzo wiele – mówi jego wie­lo­letni ko­lega z La­kers, Mi­chael Co­oper, który czę­sto fru­wał wy­soko w po­wie­trzu i wy­kań­czał ak­cje po nie­sa­mo­wi­tych po­da­niach John­sona. – W jego przy­padku naj­waż­niej­sze było to, co spra­wia, że gwiazda staje się su­per­gwiazdą. Gwiazdy błysz­czą same. A su­per­gwiazdy spra­wiają, że wszy­scy, któ­rzy je ota­czają, rów­nież za­czy­nają błysz­czeć. Taki wła­śnie efekt wy­wie­rali Larry Bird i Ma­gic. I to oni spra­wili, że NBA jest dziś taka, jaka jest”.

KONTROLA

John­son roz­po­czął marsz po naj­więk­sze suk­cesy, kształ­tu­jąc swój ge­nialny styl gry pod­czas me­czów roz­gry­wa­nych na bo­iskach ro­dzin­nego Lan­sing w sta­nie Mi­chi­gan. To tu­taj do Dale’a Be­arda po raz pierw­szy do­tarło, że je­śli za­mie­rza co­kol­wiek osią­gnąć w ko­szy­kówce, musi do­sto­so­wać wła­sny spo­sób gry do nie­sztam­po­wego, szyb­kiego stylu wy­so­kiego, sze­roko uśmiech­nię­tego ko­le­sia, który wy­glą­dał na ko­goś, kto ko­złuje piłkę od uro­dze­nia.

„Mó­wił mi: »Hej, wiesz co? Zbiorę piłkę, za­pa­kuję ją do ko­sza, a je­śli nie bę­dziesz uwa­żał, to ani się obej­rzysz, a do­sta­niesz nią po gło­wie«” – wspo­mina Be­ard zwady z John­so­nem, który mó­wił te słowa z we­so­łym uśmie­chem na twa­rzy, po czym na­gle ro­bił się śmier­tel­nie po­ważny i po­wta­rzał swoje in­struk­cje jako ostrze­że­nie. „Je­śli nie bę­dziesz uwa­żał, to do­sta­niesz po gło­wie”.

Be­ard uśmie­cha się cie­pło na to wspo­mnie­nie pod­czas roz­mowy, którą od­by­wamy pew­nego sza­rego zi­mo­wego dnia w Lan­sing w 2019 roku.

„To, że mo­głem go oglą­dać, było nie­sa­mo­wite. Pa­trzeć na to, jak się roz­wija w tak mło­dym wieku – opo­wiada. – Ci, któ­rzy nie wi­dzieli tego na wła­sne oczy, nie uwie­rzy­liby. Nie mo­gliby w to uwie­rzyć, bo ni­gdy wcze­śniej nie było wy­so­kich za­wod­ni­ków, któ­rzy po­tra­fi­liby wy­czy­niać na bo­isku ta­kie rze­czy”.

„Zbie­rał piłkę, kiedy od­biła się od ob­rę­czy, i ru­sza­li­śmy pod prze­ciw­le­gły kosz… Lewe skrzy­dło, prawe skrzy­dło, po pro­stu pę­dzi­li­śmy – do­daje Be­ard, pod­eks­cy­to­wany na samo wspo­mnie­nie. – I rze­czy­wi­ście, po­da­wał w do­kład­nie taki spo­sób, jak za­po­wia­dał, ze spo­ko­jem, w ide­al­nym mo­men­cie. Mo­głeś być tego pe­wien, mo­głeś po­wie­dzieć: »No do­bra. Wiem, co on te­raz zrobi. Wiem, jak za­gra. Mu­szę po pro­stu za­jąć taką po­zy­cję, ja­kiej ode mnie ocze­kuje. Nie mogę grać po swo­jemu«. Wia­domo było, że mu­sisz ro­bić to, czego chce, w prze­ciw­nym ra­zie lą­do­wa­łeś na ła­wie”.

Lą­do­wa­łeś na ła­wie?

Ża­den roz­gry­wa­jący, w ogóle ża­den ko­szy­karz, nie dyk­to­wał spo­sobu gry w ta­kim stop­niu, jak ro­bił to Earvin „Ma­gic” John­son. Do tego stop­nia, że od­mie­nił na­wet re­la­cje za­wod­ni­ków z tre­ne­rami.

Kiedy Be­ard raz jesz­cze opo­wiada o tym do­świad­cze­niu, za­chwyca się tym, jak dużą kon­trolę nad grą miał Ma­gic już na bo­iskach po­dwór­ko­wych w Lan­sing i jak po­tem prze­niósł tę umie­jęt­ność na re­la­cje z wszyst­kimi waż­nymi i mniej waż­nymi oso­bami, które na­po­tkał w ko­szy­kar­skim ży­ciu: tre­ne­rami, ko­le­gami z dru­żyny, prze­ciw­ni­kami, me­ne­dże­rami i wła­ści­cie­lami, ca­łym szta­bem szko­le­nio­wym, pra­cow­ni­kami ob­sługi i chłop­cami od po­da­wa­nia pi­łek, bi­le­te­rami w ha­lach, w któ­rych wy­stę­po­wał, dzien­ni­ka­rzami, któ­rzy chcieli o nim pi­sać, oraz ki­bi­cami, któ­rzy te hi­sto­rie czy­tali albo sami byli ich świad­kami. Wszy­scy cho­dzili na jego sznu­reczku.

Ta kon­trola była dla niego naj­waż­niej­sza, od kiedy za­czął grać w ko­szy­kówkę. Po­zwa­lała mu ode­przeć ataki scep­ty­ków, któ­rzy przez te wszyst­kie lata po­wta­rzali, że wy­so­kim za­wod­ni­kom nie wolno ko­zło­wać. Od naj­młod­szego John­son był uparty i zde­ter­mi­no­wany, żeby udo­wod­nić coś wszyst­kim, któ­rzy w niego wąt­pili – kry­ty­kom i prze­ciw­ni­kom.

Jego roz­wi­ja­jące się po­czu­cie kon­troli nad wszyst­kim bar­dzo szybko spo­tkało się z po­dzi­wem i zdu­mie­niem, zwłasz­cza kiedy do ob­ser­wa­to­rów do­cie­rały piękno, szyb­kość i rytm, z ja­kimi je osią­gał. „W Ma­gicu John­so­nie nie ma jed­nej rze­czy, która robi wra­że­nie – stwier­dził Bobby Kni­ght, tre­ner wspa­nia­łej dru­żyny In­diana Uni­ver­sity, któ­rej marsz po mi­strzo­stwo prze­rwał John­son. – On robi wra­że­nie jako ca­łość”.

Już od wcze­snych lat szkoły pod­sta­wo­wej po­pi­so­wym nu­me­rem John­sona stał się no-look pass3, in­no­wa­cyjna roz­ryw­kowa ak­cja, którą do­pro­wa­dzał tre­ne­rów i ko­le­gów z ze­społu do szału i bez­sen­nych nocy.

Nikt nie był w sta­nie opi­sać tego ta­lentu le­piej od in­nego wy­bit­nego roz­gry­wa­ją­cego, także jed­nego z naj­lep­szych w hi­sto­rii NBA, daw­niej przy­ja­ciela Ma­gica, Isiaha Tho­masa: „To je­dyny gość, ja­kiego kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem, który pa­trzył na part­nera z dru­żyny, spraw­dzał jego tempo, po­tem na ja­kieś trzy se­kundy od­wra­cał wzrok, spo­glą­dał gdzieś w dal, po czym wy­ko­ny­wał pre­cy­zyjne po­da­nie do ko­goś, na kogo już od paru se­kund nie pa­trzył”.

Ale choć to wszystko było ta­kie wspa­niałe i ta­kie nowe, hi­sto­ria John­sona osta­tecz­nie wy­kro­czyła poza ko­szy­kówkę, a na­wet poza jego wła­sne ży­cie, i stała się na przy­kład pre­zen­ta­cją kwe­stii ra­so­wych w Ame­ryce. Opo­wie­ścią o tym, jak ko­rzy­stał ze swo­jego ta­lentu i do­świad­cze­nia ko­szy­kar­skiego, żeby ze­rwać ze złą wolą i nie­zro­zu­mie­niem. Tłem dla tej opo­wie­ści był stan Mi­chi­gan, do­kąd w cza­sach wiel­kiej mi­gra­cji tak wiele afro­ame­ry­kań­skich ro­dzin ucie­kało z ra­si­stow­skiego, peł­nego prze­mocy i bru­tal­no­ści Po­łu­dnia.

Kiedy mło­dziutki ko­szy­karz po raz pierw­szy po­ka­zał się światu z naj­lep­szej strony, w Sta­nach trwały lata 70. i na­pię­cia zwią­zane z kon­flik­tem wy­wo­ła­nym są­do­wym na­ka­zem de­se­gre­ga­cji w au­to­bu­sach szkol­nych.

Ży­cie John­sona za­wsze było nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane z te­ma­tyką po­dzia­łów ra­so­wych – po­czy­na­jąc od roli, jaką ode­grał w sta­ra­niach o szkolną in­te­gra­cję ra­sową, po­przez ka­rierę, pod­czas któ­rej był nie­od­łącz­nie zwią­zany z bia­łym Lar­rym Bir­dem, aż po suk­cesy biz­ne­sowe, które osią­gał, ba­zu­jąc na pre­fe­ren­cjach czar­no­skó­rych kon­su­men­tów. Jego wie­lo­letni przy­ja­ciel i agent, Lon Ro­sen, uważa, że to wła­śnie kwe­stie ra­sowe były dla Ma­gica naj­waż­niej­sze.

„Mo­tyw rasy łą­czy więk­szość suk­ce­sów John­sona – ob­wie­ścił je­den z ma­ga­zy­nów z Los An­ge­les w 2003 roku. – Dzięki temu cha­rak­te­ry­stycz­nemu uśmie­chowi, za który wszy­scy go tak chwa­lili, był dla bia­łej Ame­ryki ide­ałem spo­koj­nego Afro­ame­ry­ka­nina. I to wła­śnie ten wi­ze­ru­nek był klu­czowy dla jego ka­no­ni­za­cji, obok ul­tra­bla­dego Larry’ego Birda, wraz z któ­rym we dwóch oca­lili ligę NBA”.

MAGIC

Miał tylko 15 lat, kiedy ten pseu­do­nim po raz pierw­szy po­ja­wił się w lo­kal­nej ga­ze­cie. Jego głę­boko wie­rzą­cej ma­mie, Chri­stine, od razu włą­czyła się lampka ostrze­gaw­cza.

Ma­gic? Cza­ro­dziej?

Wcale jej się to nie spodo­bało.

Było bluź­nier­cze i od razu za­kłó­ciło spo­kój w świe­cie, który wraz z mę­żem, Earvi­nem se­nio­rem, pró­bo­wała zbu­do­wać dla sied­miorga ich dzieci. Taki przy­do­mek mógł su­ge­ro­wać, że wcale nie wszystko jest w rę­kach Boga, że dia­beł też ma coś do po­wie­dze­nia.

Ksywka stwa­rzała wiele pro­ble­mów, które – jak się oba­wiała – mo­gły mu to­wa­rzy­szyć już za­wsze.

W swo­jej po­dróży du­cho­wej czę­sto czy­ty­wała Bi­blię. Słowo „czary” nie po­ja­wiało się tam zbyt czę­sto i nie miało żad­nego wpływu na opi­sane tam zda­rze­nia. Świa­tem Chri­stine rzą­dziły wiara, mi­łość i prze­ba­cze­nie, czyli war­to­ści, które mo­gli wy­zna­wać i wno­sić do swo­jego ży­cia zwy­kli lu­dzie, żeby po­ra­dzić so­bie z rze­czami, któ­rym trudno było spro­stać.

Cza­ro­dziej?

„Bała się, że przez ten przy­do­mek do głowy za­czną mi przy­cho­dzić głu­pie po­my­sły” – mówi John­son.

Głu­pie po­my­sły? No cóż, ko­niec koń­ców do­pro­wa­dziło to do tego, że upra­wiał seks bez za­bez­pie­czeń z nie­mal każdą na­po­tkaną osobą. A li­sta tych osób była bar­dzo długa.

Już samo prze­zwi­sko spra­wiało, że matka John­sona za­częła się za­sta­na­wiać nad wszyst­kimi cu­dami i bó­lami głowy, które mogą ich cze­kać w przy­szło­ści. I na samą myśl o tym prze­cho­dziły ją dresz­cze. Oczy­wi­ście wia­domo było, że ko­chał ko­szy­kówkę, nie było ta­kiej chwili, żeby jej nie ko­chał, i bar­dzo do­brze. Ale to?

Cza­ro­dziej?

Sły­sząc ten przy­do­mek, za­czy­nała się mo­dlić.

Dla jej syna był jak oświe­tla­jący go neon, jak na­groda dla mło­dego na­sto­latka, który za­mie­nił mar­twą, pu­stą, po­zba­wioną du­szy halę w strefę wiel­kiego świę­to­wa­nia.

Trudno się dzi­wić, że tłum pra­wie od razu to prze­zwi­sko prze­jął. Prze­szło z czo­łó­wek ga­zet na ję­zyki ki­bi­ców.

Ma­gic!

Ten okrzyk przez dzie­się­cio­le­cia sły­chać było w ha­lach na ca­łym świe­cie.

Ale na­wet je­śli trzy­ma­li­by­śmy od tego Boga z da­leka, ta­kie prze­zwi­sko nio­sło ze sobą mnó­stwo zna­ków ostrze­gaw­czych. Oj­ciec Earvina wie­dział, że lu­dziom nie po­winno się ufać, nie po­winno się im po­zwo­lić, by prze­jęli kon­trolę nad twoim ży­ciem. Bo na­wet je­śli dziś cię wy­chwa­lają, ju­tro mogą za­cząć cię kry­ty­ko­wać i cią­gnąć w dół – bo po pro­stu taki będą mieli ka­prys. Bo sprawi im to przy­jem­ność.

Przy ta­kim przy­domku by­cie do­brym nie wy­star­czało. Mu­sia­łeś być pra­wie do­sko­nały. A po­nie­waż były to do­piero po­czątki ka­riery, taki przy­do­mek mógł cię ośmie­szyć i prze­śla­do­wać po­tem do końca ży­cia.

I co mo­gła zro­bić Chri­stine John­son poza mo­dli­twą?

Cza­ro­dziej?

Gdyby matka miała bar­dziej zło­wiesz­cze na­sta­wie­nie, mo­głoby jesz­cze przyjść jej do głowy słowo „klą­twa”.

W każ­dym ra­zie co­dzien­nie ro­biła wszystko, co było w jej mocy. Wy­cho­dziła z za­ło­że­nia, że bę­dzie żyć w zgo­dzie ze swo­imi za­sa­dami, a resztą niech zaj­mie się Bóg.

W tam­tych cza­sach nikt nie mógł jesz­cze do­strzec czy­ha­ją­cych na Ma­gica ogrom­nych, nie­wy­obra­żal­nych wręcz po­kus. Już wtedy mło­dzież czę­sto ko­rzy­stała re­kre­acyj­nie z al­ko­holu i nar­ko­ty­ków. Ale złe na­wyki, po­mimo wiel­kiej pre­sji wy­ni­ka­ją­cej z nie­za­spo­ko­jo­nej am­bi­cji i sławy, nie za­wład­nęły Ma­gi­kiem.

Poza ko­szy­kówką był jesz­cze uza­leż­niony od ludz­kiego cie­pła. Słodki sy­nek Chri­stine John­son już na wcze­snym eta­pie ży­cia zo­rien­to­wał się, jak to jest być sam­cem alfa. Zro­zu­miał, jak bar­dzo po­cią­ga­ją­cym atry­bu­tem jest jego ko­szy­kar­ski ta­lent, z po­wodu któ­rego zwy­kli lu­dzie, spra­wia­jący wra­że­nie my­ślą­cych ra­cjo­nal­nie, za­po­mi­nali o zdro­wym roz­sądku i ostroż­no­ści. I ro­bili wszystko, żeby się do niego zbli­żyć – im bar­dziej, tym le­piej.

No i stał się, w nad­cho­dzą­cych cza­sach co­raz więk­szych swo­bód sek­su­al­nych, pa­nem Ma­gi­kiem John­so­nem, a po­dwójne zna­cze­nie jego przy­domka ba­wiło go, a na­wet skła­niało do cheł­pli­wo­ści.

„Spójrzmy praw­dzie w oczy – mó­wił dum­nie – Ma­gic to jed­no­cze­śnie okre­śle­nie ro­man­tyczne i sek­sowne”.

I z pew­no­ścią ta­kie wła­śnie było, ale tylko do pew­nego mo­mentu. W końcu ze­mściła się na nim wie­lo­let­nia nie­ostroż­ność, a igno­ro­wa­nie za­bez­pie­czeń przed cho­ro­bami prze­no­szo­nymi drogą płciową do­pro­wa­dziło do za­koń­cze­nia jego spor­to­wej ka­riery i miej­sce jego wspa­nia­łego uśmie­chu za­jęło za­fra­so­wane zmarsz­czone czoło.

Ale to wła­śnie wtedy, pod ko­niec dłu­giej i ce­le­bro­wa­nej przez fa­nów mło­do­ści, za­czął się wy­ła­niać do­ro­sły męż­czy­zna. Jego hi­sto­ria raz jesz­cze oka­zała się trak­to­wać o czymś wię­cej niż samo jego ży­cie. Usły­szał dia­gnozę, która po­pchnęła go pro­sto w ob­ję­cia glo­bal­nego kry­zysu zwią­za­nego z epi­de­mią AIDS.

To spra­wia, że wśród wielu py­tań, które za­da­jemy so­bie na te­mat ta­jem­nicy Earvina „Ma­gica” John­sona, jedno z naj­waż­niej­szych brzmi: jak?

Jak do tego wszyst­kiego do­szło?

------------------------------------------------------------------------

2 Przy­do­mek Earla Mon­roe.

3 Po­da­nie bez pa­trze­nia w stronę za­wod­nika, do któ­rego się po­daje.Spis treści

Okładka

Strona przed­ty­tu­łowa

Strona ty­tu­łowa

De­dy­ka­cja

Cy­tat

OD AU­TORA

PRO­LOG

Część I. LAN­SING

1. BOOM, BABY

2. UŚMIECH

3. WSIA­DAJ DO AU­TO­BUSU

4. TO­BACCO ROAD

5. PRZE­JAŻDŻKI NA RO­WE­RZE

6. MIS­SI­SIPI

7. PRZE­ZWI­SKO

8. DZI­WO­LĄGI

9. CZAS NA PO­PCORN

10. NA NA­TU­RAL­NYM HAJU

11. ŻA­ŁOBA I BU­ICK ELEC­TRA

12. „TA­BLICA!”

13. WIELKI I STRASZNY

14. NOWY ZA­WOD­NIK MI­CHI­GAN STATE SPAR­TANS

15. KO­LEJNA ZIE­MIA OBIE­CANA

16. WIEL­KIE JE­ZIORO SŁONE

Część II. HOL­LY­WOOD

17. RZE­CZY­WI­ŚCIE DZIWNE CZASY

18. MY, SZCZĘ­ŚCIA­RZE

19. MECZ NU­MER 6

20. SZTORM

21. DE­MON­STRA­CJA SIŁY

22. RI­LES

23. LARRY

24. ZE­MSTA JEST SŁODKA

25. ŻY­CIE

26. GWA­RAN­CJA

27. DŁUGI PO­CA­ŁU­NEK NA PO­ŻE­GNA­NIE

Część III. PO DRU­GIEJ STRO­NIE RZEKI

28. LA­KER RED

29. AB­SO­LUT­NIE PO­ZY­TYWNY

30. KRY­JÓWKA PRZED BU­RZĄ

31. WĘ­DRO­WIEC

32. PO­SŁA­NIEC

Po­dzię­ko­wa­nia

Bi­blio­gra­fia

Re­klamy

Zdję­cia
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: