Magik - ebook
Magik - ebook
W opuszczonej kamienicy, zamieszkiwanej nielegalnie przez Romów, policja odnajduje zmasakrowane zwłoki pracownika Urzędu do spraw Materiałów Stasi. W tym samym czasie w Sofii w tajemniczych okolicznościach ginie niemiecki dziennikarz i fotoreporter – Gerhard Samuel. Dochodzenie przejmują Policja Federalna oraz służby specjalne, którym depcze po piętach odsunięty od śledztwa komisarz Kowalski i pasierbica nieżyjącego Samuela, znana dziennikarka niemieckiej telewizji Dagmara Bosch. Nieoficjalne śledztwo prowadzi na tropy, które mogą zburzyć spokój niemieckich elit politycznych.
Magdalena Parys snuje wielowątkową opowieść, w której nieznane szerzej fakty historyczne są pretekstem dla równie zaskakującej fikcji literackiej.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3371-7 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Walili w niego kolbami, kopali w brzuch i po twarzy. Widziałem jego otwarte, ale już dziwnie zamglone oczy i wymiotowałem. Wiedziałem, że zaraz podejdą do mnie. Nie czułem strachu, lecz dziwną ospałość w oczekiwaniu na ostatni cios. Już jeden oprawca się odwracał, zgniatane liście pachniały mocniej, widziałem wielkie buty zmierzające w moją stronę. Nie miały daleko, może dwa metry. Kopnęły mnie w twarz. Poczułem słodkość w ustach. Postrzelona noga przestała boleć. To prawda, że nowy ból wypiera stary.
– Zobacz, to ścierwo rzyga – krzyknęły gdzieś nade mną buty do czarnej kolby, która tłukła dziwnie zesztywniałe ciało Boszewskiego.
Kolba zbliżyła się do mnie.
– Wyjąłeś papiery? – zapytała.
– Nie!
– To wyjmij, bo się pobrudzą!
– Brzydzę się, on jest porzygany!
Kolba się zamachnęła i potem była już tylko ciemność.
Znów ten sen, podczas którego opowiadał komuś śmierć.
Frank Derbach usiadł na łóżku. Rozejrzał się. Z szarości wyłoniły się nieznane kontury i bezosobowe przedmioty. Wstał. Zasłał łóżko. Lubił porządek. Dodawał mu pewności siebie, czegoś, czego zawsze mu brakowało. Wygładził niesforny brzeg kołdry i z obrzydzeniem pomyślał, że w tym łóżku, pozornie czystym, przed nim spało już wiele ludzi.
Zapalił lampkę i podszedł do niedużego okna.
Wczesny ranek, może szósta, może jeszcze nie. Na szarym podwórku usłyszał miauczenie kota i grzmot metalowej klapy kubła na śmieci. Hotelowa kucharka wrzucała wypełnione odpadami worki. Dzień, jakich wiele w każdym mieście.
Ktoś zapukał do drzwi. Frank Derbach nie powiedział „proszę”, nie drgnął, może tylko się zdziwił, że ktoś, na kogo czekał, zjawia się już teraz.
– To ty? – spytał cicho przez drzwi.
– A kto? – odparł niecierpliwy kobiecy głos.
Otworzył drzwi i wpuścił ją do środka.
Obserwował uważnie, jak pewnym krokiem podchodzi do okna w nie swoim pokoju, zasłania je roletą, siada na jedynym fotelu i mówi:
– Słucham.
– To będzie interes twojego życia.
– Zobaczymy – mówi kobieta bez uśmiechu.ROZDZIAŁ I
Powszechnie uznawano, że miasto jest bardzo zdrowe.
Niewiele zarazków potrafiło tu przetrwać.
Terry Pratchett, Trzy wiedźmy
(tłum. Piotr W. Cholewa)
Gerhard wyłączył komórkę. Frank Derbach dzwonił już trzeci raz, był bardzo zdenerwowany, chciał się spotkać natychmiast. Gerhard obiecał mu, że jak tylko załatwi swoje sprawy, przyjedzie do niego do hotelu.
– Nie, lepiej nie w hotelu.
– Czemu nie?
– Bo nie.
– Piłeś?
– Nie.
Umówili się w końcu w lokalu blisko hotelu, w którym zatrzymał się Gerhard.
– Będziesz na pewno? – naciskał Derbach.
– Będę – powiedział nieco poirytowany ponaglaniem Gerhard.
– Czekam. – Frank Derbach rozłączył się.
Taksówka przemieszczała się powoli w sznurze przedpołudniowego korka. Gerhard spoglądał na szare, szerokie ulice. Sofia przypominała mu Warszawę z lat dziewięćdziesiątych. Najpierw piękne hotele, potem banki, na końcu apteki, a reszta potem. Kiedyś. Po pewnym czasie siedział na twardym krześle w urzędzie i czekał, aż urzędniczka umaluje usta, wykona kilka telefonów i wreszcie spojrzy na niego. Pomieszczenie było poczekalnią, a zarazem biurem obsługi interesantów.
Urzędniczka była miła, ale szybko się zorientował, że udziela mu tylko zdawkowych, nic nieznaczących odpowiedzi. Powiedział w końcu wprost, o co mu chodzi.
– Polak, inżynier z Wrocławia, Piotr Boszewski. Zaginął w Bułgarii w 1980 roku. Nikt nie wie, co się z nim stało. Pojechał na... – zawahał się, jakiego słowa użyć: holiday czy vacation – na urlop z żoną i nie wrócił.
– To chyba trzeba szukać w polskich archiwach. – Urzędniczka wzruszyła ramionami.
– A ja myślę, że tutaj. Wiem, że tutaj – poprawił się.
– Tyle ludzi ginęło – westchnęła. – Niemców, Bułgarów, Polaków też.
– Mnie chodzi o tego jednego Polaka.
– Dlaczego pan sądzi, że ten Polak zginął u nas? – Przetarła okulary i popatrzyła na Gerharda zmęczonymi, krótkowzrocznymi oczami.
Gerhard pokazał jej zdjęcie.
– Co to jest? Skąd pan to ma? – Patrzyła na nie z niedowierzaniem.
Naprawdę liczyła, że poda nazwisko, adres, zawód?
Stary człowiek, który dał mu to zdjęcie i przetłumaczył tekst na niemiecki, Burkhard Seidel, od wielu lat prowadził prywatne archiwum, zbierał dokumenty, zdjęcia, nagrania i udostępniał je zainteresowanym. W 1985 roku dwóch jego synów zginęło podczas próby ucieczki przez bułgarską granicę ku wolności. Nigdy nie znaleźli się winni, ojciec nie usłyszał wyrazów żalu.
Dziś archiwum Seidla nie jest tajemnicą. Wszyscy, którzy chcieli to wiedzieć, mogli bez trudu sprawdzić, że w Lipsku mieszka człowiek, który zebrał więcej materiałów dotyczących niewyjaśnionych zaginięć na bułgarskiej granicy niż wszystkie ministerstwa i archiwa razem wzięte.
Mógł powiedzieć, skąd ma zdjęcie.
Mógł, ale nie chciał.
Seidel mówił, że zdjęcie zostało wykonane w konkretnym miejscu na granicy bułgarsko-greckiej, gdzie odnaleziono zwłoki Polaka, prawdopodobnie Piotra Boszewskiego. Niestety, nazwisko na odwrocie było nieczytelne. Dało się odczytać tylko wyblakłą literę „B”, co było dalej, nie wiadomo, może „a”, może „o”, może „c”. Seidel sugerował, że chodzi o nazwisko Boszewski. Na odwrocie znajdował się jeszcze numer, którego znaczenie mieli poznać dopiero po kilku miesiącach dzięki pomocy Franka.
– Ma pan więcej takich zdjęć?
Spod niebieskich powiek wpatrywały się w niego uważne oczy, niesforne jasne loczki okalały pulchną twarz, jeszcze wydawało mu się to wszystko zabawne.
– Nie mam – skłamał.
Spojrzała na odwrotną stronę zdjęcia i wygładziła je, raz, drugi. Trzeci.
– Wie pan, co to jest? – Wskazała pożółkłe miejsce, na którym widniały jakieś cyfry i rozmazany tekst napisany cyrylicą. Jak dotąd ona zadała mu więcej pytań niż on jej.
– Nie mam pojęcia – skłamał znowu.
Urzędniczka przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. Chciała jeszcze o coś zapytać, ale słysząc, że otwierają się drzwi, wyprostowała się i poprawiła okulary na nosie.
Wysoka kobieta, która stanęła w drzwiach, spojrzała najpierw na Gerharda, potem na koleżankę. Było w niej coś z rzymskiej rzeźby. Miała piękne oczy. Szczerze pożałował, że nie z nią rozmawia. Uśmiechnął się. Odwzajemniła uśmiech i podeszła do biurka.
– Ekaterina Koneszowa. – Podała mu rękę. – Pan przyjechał do nas z Niemiec? – Spojrzała na koleżankę. – Radzisz sobie?
– Tak, tak. Wszystko w porządku. Rozmawiamy. – Ręce urzędniczki szybko zakryły zdjęcie, co Gerhard zauważył.
– Pomyślałam, że potrzebujesz pomocy – zwróciła się do niej Ekaterina Koneszowa i przywołała ręką człowieka w mundurze, który stał już w drzwiach.
Ciemnowłosa uśmiechnęła się, skinęła Gerhardowi na do widzenia i wyszła. Urzędniczka także. Tymczasem mundurowy zbliżył się, wymamrotał jakieś nazwisko, stopień i podał Gerhardowi rękę.
– Co my tu mamy? – powiedział po angielsku i zagłębił wzrok w zdjęciu, po czym sięgnął po leżące przed Gerhardem na biurku dokumenty i zaczął je przeglądać.
Wysłuchał uważnie historii, którą Gerhard opowiadał już po raz drugi tego dnia. Tym razem znacznie lepiej mu szło, właśnie wspominał, że inżynier i że zaginął, że holiday...
Oficer zmarszczył czoło.
– Tutaj niczego pan nie znajdzie – odezwał się nienagannym niemieckim. – Poza tym potrzebna jest zgoda krewnych ofiary, musi być notarialnie uwierzytelniona, przetłumaczona na bułgarski i powtórnie uwierzytelniona. Tak mówi ustawa. – Rozłożył ręce.
– Mam oświadczenia.
– Ale nieuwierzytelnione w Bułgarii. Poza tym...
– Gdzie mogę je uwierzytelnić? – przerwał mu Gerhard.
– Proszę pana. – Wojskowy usiadł na biurku, przy którym siedział Gerhard. – Będę z panem szczery. Nawet jeśli przyniesie mi tu pan górę zaświadczeń, będzie pan mógł zajrzeć zaledwie do dwóch kartonów. To wszystko, co mamy. Ale od razu mówię, nie znajdzie pan tam dokumentów, których szuka.
– Gdzie je więc znajdę?
– Tam, gdzie ani pan, ani ja nie mamy wstępu. W archiwach Ministerstwa Obrony, w tajnych dokumentach służb wojskowych.
Gerhard udał zdumienie.
– A swoją drogą, skąd przyszło panu do głowy, że to właśnie jest Boszewski? – spytał mundurowy, przyglądając się Gerhardowi z wytężoną uwagą.
– A skąd pan wie, że są jakieś tajne dokumenty dotyczące właśnie Boszewskiego? – odpowiedział pytaniem Gerhard.
– Większość informacji dotyczących zabitych podczas ucieczki znajduje się właśnie tam. My tu nic nie mamy. – Mundurowy się uśmiechnął, pokazując zaskakująco białe zęby. – W naszym archiwum nie ma żadnych danych o tym człowieku – powtórzył z naciskiem.
– To ciekawe – zauważył Gerhard. – Czyli potwierdza pan, że ofiara na zdjęciu to osoba zabita podczas ucieczki?
– Przypuszczam, domyślam się, nie wiem. Sam pan zresztą o tym mówił.
– Nic takiego nie mówiłem...
– Pozwoli pan zatem, że zatrzymamy zdjęcie, aby to wykluczyć lub potwierdzić? – I uprzedzając dalsze pytania, wstał i podał Gerhardowi rękę. – Odezwiemy się listownie. Przykro mi. Niepotrzebnie się pan do nas fatygował.
– Wolałbym zachować to zdjęcie – odparł Gerhard.
– Proszę mi zaufać – oficer ściszył głos.
Po tym dziwnym oświadczeniu Gerhard chciał jeszcze coś powiedzieć, ale oficer odwrócił się od niego i ruszył do wyjścia. W drzwiach zatrzymał się, podszedł znów do Gerharda i przybierając obojętny wyraz twarzy, zapytał jakby mimochodem:
– Skąd ma pan to zdjęcie?
– Znalazłem – powiedział Gerhard.
Gerhard leżał w hotelowym łóżku; czuł nieostre objawy choroby wieńcowej. Nie lekceważył jej i po raz pierwszy od lat myślał, że powinien bardziej o siebie zadbać. Przez chwilę zastanawiał się, czy wziął tabletki. Wziął, zawsze brał, wszystko jak zawsze. A jednak przyspieszone bicie serca i objawy podwyższonego ciśnienia zaniepokoiły go. Starał się oddychać spokojnie i myśleć o rzeczach przyjemnych. Po kwadransie jednak wstał i wyciągnął z saszetki tabletkę, którą zażywał bardzo rzadko, tylko w sytuacjach wyjątkowych. Ostatni raz wziął ją tydzień temu. W dniu, w którym Kryschtyna bez słowa wyszła z domu.
Tabletka zadziałała bardzo szybko. Sam nie wiedział, kiedy zasnął. Obudził się po godzinie, spocony, z przykrym uczuciem niepokoju.
Gerhard, z wykształcenia fotograf i politolog, z zawodu fotoreporter, nigdy nie lekceważył przeczuć, wszystkich tych negatywnych lub pozytywnych sygnałów, pojawiających się niezależnie od tego, czy miał ochotę wykonywać dane zlecenie, czy nie. Jeśli intuicja mówiła mu „nie”, nawet w ostatniej chwili potrafił się wycofać z projektu i nikt i nic nie było w stanie przekonać go do zmiany decyzji. W rezultacie często wycofywał się z zadań trudnych i z czasem stał się specjalistą od spraw bieżących i niepozornych.
Najprawdopodobniej dlatego jego wystawy chętnie otwierali prezydenci i ambasadorowie preferujący sztukę daleką od polityki i ciemnych kart historii. I pewnie dlatego Dagmara i Kryschtyna uznawały je za nudne. Dagmara głośno i otwarcie, a Kryschtyna po swojemu, nic nie mówiąc. Dagmara zarzucała mu nawet, że jest fotografem, który ciekawie opowiada o niczym.
Dagmara jest zbyt młoda, zbyt... Jaka jest Dagmara? Dagmara jest jak jej matka, Kryschia, idealistka. Westchnął. Oderwał myśli od Kryschtyny.
Odeszła, nie ma jej.
Nie będzie teraz o tym myślał.
Nie rozumiała go.
Sam siebie nie rozumiał.
Po co tu przyjechał? Od miesiąca ani on, ani Seidel nie mieli już wątpliwości, że Boszewski zginął na bułgarskiej granicy. Po ostatnim spotkaniu, w którym uczestniczył także Frank, Gerhard postanowił jednak sprawdzić to osobiście. Choć wszystko wydawało się jasne. Akt zgonu, wyniki sekcji zwłok, zdjęcia. Kilkustronicowy dokument w języku bułgarskim. Wydano go w Sofii i opatrzono tym samym numerem, który widniał na odwrocie zdjęcia, tego samego, które dostarczył im Frank i które Gerhard rano pokazywał w urzędzie, i które zatrzymał oficer. Gerhard nie potrzebował potwierdzenia, że na tym zdjęciu jest Boszewski – a jednak dziś w urzędzie otrzymał je. Na szczęście w domu miał jeszcze dwa zdjęcia. Niesłychane, jak w tym kraju załatwia się sprawy. Seidel miał we wszystkim rację, kiedy go ostrzegał.
Po co więc tu przyjechał?
Dopiero teraz otwarcie przyznał przed samym sobą, że wyjeżdżając, miał dwa cele: sprawdzić, czy Frank Derbach mówił prawdę, i odsunąć w czasie rozmowę z Dagmarą.
Teraz nie było już nic do zrobienia. Musi napisać do Dagmary. Winien to jest Kryschtynie. Nie powinien zrzucać na nią ciężaru rozmowy z córką. Wyciągnął z kieszeni telefon. Nałożył okulary. Znów dzwonił Frank Derbach. Co za uparciuch. Widocznie bardzo mu zależy.
Wyjął niewielki zeszyt. Zaczął pisać, skreślił i znów zaczął. Zaczerpnął powietrza jak przed startem w długim biegu, po czym napisał drukowanymi literami: do wiadomości Dagmary. Skreślił, podarł kartkę i spróbował jeszcze raz:
Droga Daguschiu!
Przez wszystkie te lata nie miałem odwagi powiedzieć Ci, że znałem Twojego ojca, jeszcze zanim poznałem Twoją mamę. Nigdy nie nadarzyła się ku temu właściwa okazja. Nieraz próbowałem Ci o wszystkim powiedzieć, ale zawsze coś działało na przekór. Chyba strach. Bałem się do tego przyznać. Każdy moment wydawał mi się nieodpowiedni. Im więcej czasu mijało, tym było trudniej.
Jest mi niewypowiedzianie przykro, że dowiadujesz się o tym po latach i do tego listownie, ale w tej chwili nie mogę nawet zadzwonić. Uwierz mi, wolałbym Ci o tym wszystkim opowiedzieć osobiście. Nie wiem, jak sprawy potoczą się dalej i kiedy się zobaczymy. Nic się nie denerwuj. Wytłumaczę Ci wszystko dokładnie po powrocie.
Pamiętasz, ostatnio kręciłem film o teatrze dla dzieci. Założycielem tego teatrzyku jest Burkhard Seidel, stary człowiek, który połowę życia poświęcił kukiełkom, a kiedy przeszedł na emeryturę, zajął się kompletowaniem pewnego archiwum. Mnie nie interesowały jego kukiełki, tylko właśnie to archiwum. Zaprzyjaźniłem się z nim, film o kukiełkach powstawał pół roku, bo wciąż rozmawialiśmy o czymś innym. Opowiedział mi historię swoich synów, zastrzelonych podczas próby ucieczki przez granicę bułgarsko-grecką. Nigdy nie poznał dokładnych okoliczności śmierci synów, choć niejednokrotnie jeździł z małżonką do Bułgarii, poruszył ówczesne niebo i ziemię, narażając się reżimowi i wiele ryzykując. Przez wiele lat zebrał spore archiwum dokumentujące wydarzenia na granicy bułgarsko-greckiej i bułgarsko-tureckiej. Pokazywał mi to wszystko. W jego materiałach natrafiłem na ślad Twojego ojca. W rezultacie mojego, nazwijmy to, prywatnego śledztwa uzyskałem wstrząsające informacje.
Jedno mogę z całą stanowczością stwierdzić już teraz, otóż rozwikłałem zagadkę zaginięcia Twojego ojca. Wiem, że to sporo szokujących informacji naraz, ale musisz się o tym dowiedzieć.
Daguschiu, ciężko mi o tym pisać: Twój ojciec, mąż Twojej mamy, mój przyjaciel, został podstępnie zwabiony na granicę i tam zabity.
Był to bezsprzecznie najstraszliwszy list, jaki kiedykolwiek napisał.
Poczuł pod powiekami łzy bezsilności i wstydu. Wstydu z powodu ukrywania przez tyle lat prawdy.
Prawda, że nie mógł do Dagmary zadzwonić, ale prawdą jest również, że gdyby mógł, nie uczyniłby tego, nie miał siły. Odebrała mu je rozmowa z Kryschtyną. Odważył się, powiedział jej, że zanim poznał ją, znał jej pierwszego męża, że...
Powiedział Kryschtynie prawie wszystko.
Na co liczył po latach?
Na zrozumienie?
Patrząc potem na zgarbione plecy Kryschtyny, kiedy szła powoli do drzwi, zrozumiał, że popełnił w życiu dwa straszne błędy. Pierwszy – gdy nie powiedział prawdy, i drugi teraz, kiedy ją wreszcie powiedział. Jakby jakieś tektoniczne przesunięcie przeniosło ówczesnego Gerharda w miejsce tego dzisiejszego, złośliwie podmieniając zdania, czas i jego starego na młodego, młodego na starego. Był głupcem. Głupiec brzmi lepiej niż tchórz.
Czas kończyć.
Przez chwilę zastanawiał się, jakich użyć słów, żeby Dagmarę uspokoić, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Spojrzał na zegarek. Było już po drugiej. Spóźni się na spotkanie z Frankiem Derbachem.
Frank mieszkał i pracował w Berlinie, ostatnio wziął jednak długi bezpłatny urlop i od tygodnia przebywał w Sofii. Przebąkiwał nawet, że zamierza zwolnić się z pracy, bo wszystko, co miał w niej do załatwienia, już załatwił. To był cały Frank, dwadzieścia lat przepracował w Urzędzie do spraw Materiałów Stasi i traktował to jak sprawę do załatwienia. Wciąż miał pełno spraw. Gerhard znał go już długo i często odnosił wrażenie, że Frank ma jeszcze kilka innych istnień, jakby było jeszcze parę innych jego wcieleń, ale wolał o tym teraz nie myśleć. Niemniej jednak w życiu Franka Derbacha musiało się aktualnie dziać coś dziwnego i nad wyraz ważnego, bo przestał nawet pić. Przeprowadzał „własne śledztwo”, jak to nazywał, i podobno przy okazji natknął się na materiały, które jak twierdził, mogłyby się przydać także Gerhardowi, ale Gerhard nie potrzebował już niczego. Wszystko miał. Zamierzał spotkać się z Frankiem głównie dlatego, że namawiał go do tego Seidel, którego cenił i szanował.
Seidel uważał wyjazd Gerharda do Sofii za bezsensowny i starał się go od niego odwieść.
– Nie rozumiem, po co pan tam w ogóle jedzie – dziwił się. – Ale skoro tak, to niech się pan tam spotka z naszym Frankiem. Podobno odkrył coś niezwykłego. – Uśmiechnął się i przez chwilę zastanawiał nad właściwym doborem słów. – Wspominał, że chciałby panu coś pokazać, nie mam pojęcia, co znów wymyślił.
Gerhard spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– Tak, tak, wiem, co pan o nim myśli – kontynuował Seidel, choć Gerhard od pewnego czasu wcale nie myślał o Franku tak, jak mógłby to przypuszczać jego rozmówca. – To wariat i jak każdy wariat niecierpliwy, ale sam pan wie, jak to jest z wariatami. Zawsze jest jeden procent niepewności, że nimi nie są.
Stary dobry Seidel był cierpliwym człowiekiem, wierzył w ludzi bezwarunkowo, nawet w błaznów i w fanatyków, a za takiego właśnie, nieszkodliwego fanatyka, uważał Franka. Odczuwał wobec niego jakąś szczególnie życzliwą pobłażliwość, choć teorie spiskowe Franka nawet jego potrafiły czasem wyprowadzić z równowagi. Według Seidla nie ma ludzi złych. Gerhard szczerze go podziwiał za tę nadludzką wyrozumiałość, za to bezgraniczne rozumienie wszystkich i wszystkiego. W jego archiwum od ponad dwudziestu lat wisiał nad wejściem cytat, który Seidel sam wygrawerował w drewnie:
Humanizm to nie znaczy mówić:
Zrobiłem to, czego żadne zwierzę by nie zrobiło,
to znaczy mówić:
Odrzuciliśmy to, czego chciało w nas zwierzę,
i chcemy odnaleźć człowieka wszędzie tam,
gdzie znaleźliśmy to,
co go miażdży.
André Malraux
– Im mniej nienawiści, tym więcej zdrowia, panie Gerhardzie – mawiał. A po chwili dodawał w zadumie: – To nie znaczy, że śmierć bliskich nie boli. Boli tak samo, tylko trochę szlachetniej. – Na jego twarzy ukazywało się coś na kształt uśmiechu. Gerhard nie potrafił się zdobyć nawet na sztuczny grymas.
Zamknął drzwi.
Były cienkie, słyszał, jak dzwoni telefon, pewnie ktoś z recepcji. Wciąż chcą mu tu sprzątać pokój. Mimo że był spóźniony, postanowił pójść okrężną drogą. Przeszedł przez niewielki bazar, gdzie handlowano przyprawami i dziwnymi owocami, których jeszcze nigdy nie widział. Postanowił, że wróci tu jeszcze dzisiaj z aparatem. Przeszedł przez ulicę i niespiesznie zbliżał się do niewielkiej kawiarni na rogu. Pomimo spalin czuł wiosnę, pierwszy raz w tym roku; było bardzo ciepło.
Od lokalu dzieliło go najwyżej dwieście metrów, kiedy nagle w drzwiach dojrzał jakieś zamieszanie. W pierwszej chwili pomyślał, że to niemożliwe, ale tak, wzrok go nie mylił. Dwóch mężczyzn, trzymając Franka pod ręce, prowadziło go wprost do samochodu, który parkował na chodniku. Frank szamotał się i krzyczał, nogami ledwo dotykał ziemi. Po chwili zniknął w samochodzie, który natychmiast odjechał. Wszystko trwało nie więcej niż dziesięć sekund.
Świeciło słońce, na ulicy było głośno, tłoczno, ludzie wysypywali się ze sklepów, spieszyli za swoimi sprawami. Wyglądało na to, że nikt nic nie widział, nie słyszał. Tylko Gerhard długo wpatrywał się w miejsce, gdzie przed chwilą stało czarne bmw. Nie miał pojęcia, co robić. W drodze do hotelu rozważał wszystkie możliwości. Zadzwonić na policję? Skontaktować z ambasadą? Co robić?
Kiedy wszedł do hotelu, w recepcji natychmiast poinformowano go, że ktoś zostawił dla niego przesyłkę. Gerhard był jeszcze zbyt zajęty myślami o tym, co zdarzyło się przed chwilą, i w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi.
– Co to jest? – spytał, unosząc wzrok na wysokiego Bułgara.
– Przesyłka dla pana – powtórzył recepcjonista, obdarzając Gerharda profesjonalnym uśmiechem.
– Od kogo?
– Trudno mi powiedzieć. Ktoś przyniósł z informacją, że to dla pana.
– Kto?
– Jakiś chłopak – odparł spokojnie recepcjonista i wykonał jakiś nieokreślony gest dłonią.
Gerhard rozejrzał się po holu hotelowym. Oprócz starszego małżeństwa nie dostrzegł nikogo. Oparł się o kontuar i spojrzał recepcjoniście prosto w oczy.
– Nie spodziewam się żadnej przesyłki.
Młody człowiek wytrzymał jego wzrok. Był to barczysty, olbrzymi Bułgar o łagodnym spojrzeniu. Pracował w hotelu od dwóch lat i zamierzał zajść bardzo wysoko. Kierownictwo już trzeci raz z rzędu przyznało mu plakietkę „pracownik miesiąca”, niestety, nie wiązało się to z żadną gratyfikacją finansową. Nie przeszkadzało to jednak w niczym „pracownikowi miesiąca” Radostinowi Petrowowi, który celebrował każdy dzień swojej pracy, ani przez chwilę nie marząc o żadnej innej. Dziecko chłopa ze skalistych gór nie myśli o banialukach, kiedy uśmiecha się do niego szczęście. Swoją przyszłość Radostin wiązał z pracą w hotelu, kilka lat temu skończył szkołę hotelarską, co kosztowało rodzinę majątek, przed tygodniem wrócił ze szkolenia w Dubaju, które organizowała renomowana sieć hotelowa. Jego życie układało się według boskiego planu, czegóż chcieć więcej.
Uśmiechnął się uspokajająco do gościa i zapytał:
– Rozumiem pana, czy życzy pan sobie, abyśmy się tym zajęli?
Gerhard spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.
– Nie, nie. Dziękuję. Kiedy to było?
– Przed godziną. Dzwoniliśmy do pana kilka razy.
– Proszę przebukować mój bilet powrotny na dzisiaj.
– Oczywiście. Zaraz się tym zajmiemy.
– Najlepiej na najbliższy lot – dodał Gerhard zaniepokojony faktem, że drży mu głos.
– Zrobimy, co w naszej mocy.
Ledwo przekroczył próg pokoju, recepcjonista zadzwonił z informacją, że bardzo mu przykro, ale na dzisiejszy lot nie ma już ani jednego wolnego miejsca. Może być jutro z samego rana. Czy panu to odpowiada? Czy przebukować bilet? Gerhard odparł, że nie ma takiej potrzeby, bo właśnie ten lot ma wykupiony. Podziękował i odłożył słuchawkę.
Chodził po pokoju jak tygrys w klatce i patrzył na dużą szarą kopertę.
Siadał.
Znów wstawał.
Znów chodził.
Po godzinie ją otworzył. Natychmiast rozpoznał pismo Franka i szybko zgniótł kartkę. Przez chwilę rozważał, czy zadzwonić do Seidla, czy lepiej do przyjaciela, wysokiego rangą urzędnika policyjnego z Berlina, ale przewidywał ich reakcję. Przyjaciel nic mu tu nie pomoże, a Seidel niepotrzebnie się zdenerwuje.
Położył się na łóżku i czekał. Czas mijał. Nic podejrzanego się nie działo. Wyciągnął z kieszeni pogniecioną kartkę, wygładził i przeczytał jeszcze raz:
Nikt nie wie, że ci to przesyłam. Jestem śledzony. Nie przychodź na spotkanie. Resztę przeczytaj, dopiero jak zrobisz odbitki z kliszy i ułożysz według instrukcji.
W kopercie rzeczywiście znajdowała się klisza, przy niej jakieś chyba wskazówki na kartce, mała biała koperta i lekko pożółkły skoroszyt. Szósty zmysł podpowiadał mu, że to, przed czym uciekał przez całe życie, właśnie go dopadło. Bezgraniczny strach czaił się w każdym kącie, chyba zatem najwyższy czas, aby się z nim zmierzyć.