- W empik go
Magnat. Robert Maxwell - człowiek, który przechytrzył Jaruzelskiego - ebook
Magnat. Robert Maxwell - człowiek, który przechytrzył Jaruzelskiego - ebook
Biografia brytyjskiego wydawcy, twórcy światowego imperium medialnego, którego barwne życie i tajemnicza śmierć przypomina scenariusz filmu sensacyjnego. Obok zarządzania koncernem medialnym Maxwell uprawiał pranie brudnych pieniędzy, handlował artykułami objętymi embargiem i sprzedawał szpiegowskie oprogramowanie. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych robił interesy z komunistycznymi władzami Polski, namawiając generała Jaruzelskiego do zakupu kosztownego programu komputerowego, który miał mu pomóc w zdławieniu opozycji.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-411-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog. Kupno
Nie wolno człowiekowi kupować bydlęcia,
dopóki nie przygotuje mu paszy.
JEWAMOT 15
Wczesnym rankiem wystartowali z lotniska Luton, położonego pięćdziesiąt kilometrów na północ od Londynu. Pod smukłym kadłubem prywatnego odrzutowca Gulfstream, należącego do brytyjskiego magnata prasowego, Roberta Maxwella, kłębiły się pierzaste chmury. Zawieszeni gdzieś w przestworzach, tonęli w gęstej białej mgle, prześwietlonej złotymi promieniami.
– Cholera, nic nie widać – mruknął intensywnie wypatrujący czegoś za oknem Ari Ben-Menasze, były doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego w rządzie izraelskiego premiera Icchaka Szamira1, obecnie tak zwana prawa ręka właściciela samolotu.
– A cóż takiego ciekawego spodziewa się pan tam zobaczyć, Ari? – Maxwell uśmiechnął się pobłażliwie.
Był potężnym mężczyzną, ważącym prawie sto czterdzieści kilogramów, przy wzroście stu osiemdziesięciu centymetrów, stu czterdziestu trzech centymetrach obwodu w pasie i numerze kołnierzyka – pięćdziesiąt trzy.
– No… jakiś krajobraz i… w ogóle… – odpowiedział zaskoczony Izraelczyk.
– Niech pan lepiej da sobie z tym spokój – poradził Maxwell, z lubością otaczając się kłębem cygarowego dymu. – Świat jest naprawdę mało ciekawy. Wszędzie żyją tacy sami ludzie. Podróżowanie właściwie nie ma sensu. W każdym kraju jest miasto, w którym jest port lotniczy. A tam, gdzie jest port lotniczy, jest i hotel dla cudzoziemców. Prawie w każdym pokoju są nalepki na walizki i czyste ręczniki. Wyjątkiem są Indie, gdzie na lotniskach nie uświadczysz czystego ręcznika, jest za to brudny chłopiec, który brudny ręcznik podaje z ukłonem.
„Maxwell nie był zwyczajnym milionerem – scharakteryzował potentata Gordon Thomas w książce Zarzewie ognia. Chiny i kulisy zamachu na Amerykę. – Fizycznie przypominając Falstaffa, miał olbrzymi apetyt na wszystko: jedzenie, wino i kobiety. Nie chcąc nawiązywać stałego romansu, wolał zaspokajać potrzeby seksualne usługami luksusowych prostytutek. W każdym odwiedzanym mieście jego asystenci trzymali w pogotowiu call girls, by móc je w każdej chwili sprowadzić. Jak wielu despotów, Maxwell pracował zwykle o dziwnych porach. Budził wykończonych asystentów w środku nocy, by spełnili jakiś błahy kaprys, który przyszedł mu właśnie do głowy. Jego szofer musiał kiedyś przejechać cały Londyn, żeby zdobyć dla Maxwella rodzaj lodów, na które miał ochotę. Czasem zjawiał się w redakcji swego sztandarowego brukowca «Daily Mirror» i terroryzował nocną zmianę, przejmując kontrolę nad produkcją. Zwalniał ludzi bez ostrzeżenia, innych nagradzał niespodziewanymi podarunkami. Nieprzewidywalny, o wybuchowym charakterze, budził strach, nikt nie czuł się bezpieczny. Jego właśni synowie byli przez niego publicznie znieważani, a żonę traktował jak niewolnicę.
Ale dla bogatych i wpływowych jego brak manier, erotyczne wybryki, nawyki żywieniowe, często niedbały sposób ubierania się – to wszystko nie miało znaczenia wobec władzy, jaką posiadał dzięki swemu światowemu imperium wydawniczemu. Podobnie jak William Randolph Hearst kroczył po świecie prasy niczym cesarz; tak jak Hearst Maxwell pozostał ksenofobem, niechętnie odnosił się do Stanów Zjednoczonych. Był syjonistą . Ale tak jak wiele innych rzeczy, utrzymywał te poglądy w tajemnicy. Przez całe życie Maxwell starał się o względy bogatych i sławnych, by pomogli mu w realizowaniu jego wydawniczych zainteresowań i politycznych aspiracji”.
* * *
W drzwiach saloniku pojawiła się stewardesa, ubrana w granatowy mundurek, w zabawnym toczku na rudych włosach.
– Czy coś jeszcze panom podać? – zapytała z owym charakterystycznym dla pracowników linii lotniczych uśmiechem, którym jednakowo obdarzają biednych i bogatych, chudych i grubych, białych i kolorowych.
– Jeszcze jedną whisky – zadysponował Maxwell, obrzucając pożądliwym wzrokiem jej zgrabne łydki.
– Dla mnie to samo – poprosił Ari Ben-Menasze.
Chmury przetarły się na chwilę. Pod lecącym odrzutowcem rozciągał się najpiękniejszy krajobraz, jaki tylko można zobaczyć z samolotu – oświetlone słońcem zielone łąki, na których pasło się czarno-białe bydło. Nad lśniącymi kanałami sterczały majestatyczne wiatraki. To była Holandia, taka jaką rozsławiły obrazy słynnych malarzy, z jej wciąż zmiennym niebem, zarazem słonecznym i chmurnym. Jeżeli można mówić o fotogeniczności ludzi i przedmiotów, to Holandia jest niewątpliwie „samolotofotogeniczna”, czyli wyjątkowo dobrze prezentuje się z powietrza. Ze swoimi niby-rzeczkami, domeczkami o spadzistych dachach i wiatrakami, robi wrażenie śnionego kiedyś w dzieciństwie kraju lalek.
Niepostrzeżenie minęli granicę Niemiec, tak jak poprzednio przelecieli kilka innych. Cały świat na dole znów zasłoniły pierzaste chmury.
– Za chwilę będziemy lądować w Warszawie, proszę o zgaszenie papierosów i zapięcie pasów bezpieczeństwa – z umieszczonych w salonie głośników rozległ się metaliczny głos pilota.
– Jest pan przekonany, że on to łyknie? – Ben-Menasze oderwał wzrok od okna, kierując go na rozpartego w skórzanym fotelu Maxwella.
– Nie mam najmniejszych wątpliwości. – Prasowy magnat strzepnął do popielniczki popiół z wielkiego jak salami cygara. – To zwykła kukiełka Moskwy, z którą łatwo robić tego rodzaju interesy, a ja prowadzę je w ponad stu krajach świata. Wkrótce Polska stanie się jeszcze jednym pryszczem na tyłku mojego imperium.
Należałoby w tym miejscu nadmienić, iż jakiś czas później oficjalnie pan Robert Maxwell wyraził się o owej „kukiełce Moskwy” zgoła odmiennie: „Wojciech Jaruzelski dał się poznać światu nie tylko jako wielki patriota i polityk w skali swego kraju – powiedział. – Także jako liczący się polityk w Europie. Jest on w stanie odegrać wielką rolę w poprawie stosunków Wschód–Zachód, w tworzeniu z Europy jednego domu troszczącego się o wszystkich. To wielki człowiek i jestem dumny, że miałem okazję go poznać. On może zrobić jeszcze wiele pożytecznych rzeczy dla Polski, Europy i świata”.
– Mam nadzieję, że pan się nie myli. – Ben-Menasze westchnął ciężko.
– Rzadko się mylę, a w tym wypadku z pewnością nie. – Maxwell z lekceważeniem machnął ręką. – Stawiam tysiąc funtów przeciwko workowi ziemniaków, że mam rację.
* * *
Zimą 1985 roku, kiedy Maxwell swoim odrzutowcem po raz pierwszy leciał do Polski, był u szczytu kariery, obracał miliardami dolarów. Gdy na Kremlu pojawił się nowy charyzmatyczny władca – Michaił Gorbaczow – nie mógł sobie wyobrazić lepszego momentu do robienia interesów na Wschodzie, w tym także i w Polsce. Poprzednio działał w rządzonej przez Todora Żiwkowa Bułgarii, ściśle współpracując z tamtejszym Komitetem Bezpieczeństwa Państwowego (KDS). Bułgarskiego satrapę Maxwell nazwał w jednej z publikacji „twórcą znakomicie prosperującego i szczęśliwego narodu”. Ten odwdzięczył mu się, nagradzając magnata orderem Starej Płaniny pierwszej klasy. Dzięki koneksjom z reżimem Żiwkowa Maxwell zamienił dwa sofijskie banki w pralnie pieniędzy. W Polsce miał zamiar postępować wedle podobnego schematu. Bułgarzy przynajmniej oficjalnie przyznają dziś, że wszystkie firmy z udziałem kapitału zagranicznego, założone w tym kraju po upadku reżimu komunistycznego, zostały opanowane przez bezpiekę. W Polsce zakładali je oczywiście jedynie uczciwi i przedsiębiorczy ludzie – czyści jak „w krysztale pomyje”.
Oficjalnym powodem wizyty prasowego magnata w komunistycznej Polsce były negocjacje dotyczące wydania w Wielkiej Brytanii zbioru przemówień Wojciecha Jaruzelskiego. To było bardzo ważne dla reżimu – książka miała dowieść, że generał jest liczącą się w świecie figurą. Wśród innych wielkich przywódców, opiewanych wcześniej przez otyłego, urodzonego w Czechach władcę prasowego koncernu, znaleźli się już Jurij Andropow i Nicolae Ceauşescu. Jego książkę o rumuńskim dyktatorze otwierało pytanie: „Panie prezydencie, proszę mi powiedzieć, dlaczego cieszy się pan takim poparciem?”.
Były jednakowoż i inne powody tej wizyty. Nieco wcześniej Ari Ben-Menasze przekonał polski rząd, by zaopatrywał w broń Iran, prowadzący wówczas wojnę z Irakiem. „Najpierw rozmawiałem z dyrektorem «Cenzinu», państwowej centrali eksportującej broń, potem w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, a ostatecznie interes zaaprobowało Ministerstwo Obrony Narodowej” – wspomina w swojej książce Profits of War. Po śmierci Maxwella Ben-Menasze przedstawił przed brytyjskim Komitetem ds. Obrony oraz komitetami obrony Izby Reprezentantów i Senatu w Waszyngtonie dowody świadczące o tym, że jego były patron handlował bronią w Polsce i innych krajach. W 1985 roku Ben-Menasze – jak sam przyznaje – „był głęboko zaangażowany w interesy z Polską”. Kupił sto piętnaście tysięcy automatycznych karabinów AK-47, M-70 (za ponad milion dolarów), pięćdziesiąt tysięcy zapasowych magazynków do tej broni (za czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów), pięć milionów sztuk amunicji kalibru 7,62 mm (za pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów), dwieście moździerzy kalibru 60 mm (za trzysta dziesięć tysięcy dolarów) oraz pięć tysięcy pocisków moździerzowych kalibru 60 mm (za sto cztery tysiące dolarów). „Polacy, oczywiście, nie chcieli zostać ujawnieni jako dostawcy, więc dostarczyli broń albo bez oznakowania, albo jako pochodzącą z Jugosławii – wspomina Ben-Menasze. – Irańczycy chcieli kupić jak najwięcej rakiet typu Katiusza, ale Polacy mogli dostarczyć tylko 50 tysięcy”2.
Podobne rakiety produkowała Korea Północna, ergo Ben-Menasze poprosił polskich partnerów, aby zostali pośrednikami w transakcji z Koreańczykami. Ostatecznie załatwiono dodatkowe dziesięć tysięcy katiusz. W sumie stanowiło to trzykrotne złamanie prawa międzynarodowego i dwukrotne złamanie prawa polskiego. Takimi drobiazgami „polski bohater narodowy” nie zwykł się był jednak przejmować. Podobnie jak w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, wprowadzając w kraju stan wojenny, nie przejmował się przepisami polskiej konstytucji3.
W podróży do Polski towarzyszył Maxwellowi również Nicholas Davies, szef działu zagranicznego należącego do prasowego magnata bulwarowego dziennika brytyjskiego „Daily Mirror”. W swoim garniturze w stylu safari wyglądał jak żywcem wyjęty z powieści Evelyna Waugha4. Miał reporterski dar do wynajdywania plotek, tak zwaną mocną głowę i chętnie stawiał przyjaciołom kolejkę. Dzięki wytężonej pracy nad sobą całkowicie pozbył się dawnego północnoangielskiego akcentu – koledzy twierdzili, że godzinami ćwiczył obecną wymowę. Kobiety zachwycały się jego dobrymi manierami, obyciem i władczością, z jaką zamawiał kolację i wybierał dobre wino.
Podobnie jak Ari Ben-Menasze, Davies był dla Maxwella człowiekiem do specjalnych poruczeń. Na handlu bronią zarabiał jednakowoż kilkakrotnie więcej niż wynosiła jego pensja (sześćdziesiąt pięć tysięcy funtów rocznie), którą otrzymywał jako pracownik redakcji brukowca. Dziesięć dni przed przylotem do Polski brał udział w spotkaniu w Londynie, w apartamencie magnata ulokowanym nad redakcją „Daily Mirror”. Ben-Menasze tak wspomina kulisy tamtego spotkania: „Z Tel Awiwu przyjechał szef Mosadu, Nahum Admoni, z Moskwy – szef KGB, Wiktor Czebrikow5. Davies był protokolantem. Na stole leżał ostatni kontrakt na dostawy polskiej broni dla Iranu. Czebrikow powiedział, że nowy kontrakt jest wart 500 milionów dolarów. Maxwell wyjaśnił, że pieniądze z Credit Suisse w Zurychu wpłyną do banków w Pradze. Następnie będą przekazywane do banku centralnego Polski – za każdym razem, gdy przyjdzie potwierdzenie, że broń jest gotowa do wysyłki do Izraela. Izrael zajmie się transferem broni do Iranu”.
Maxwell zastrzegł, że Kreml musi zagwarantować, iż pieniądze zdeponowane w Pradze są bezpieczne. Gdyby jakaś ich część zniknęła, Moskwa musiałaby pokryć straty. Sam Maxwell domagał się wypłacenia z góry prowizji – w wysokości ośmiu milionów dolarów. „System działał następująco: irański bank «Melli» wystawiał list kredytowy (akredytywę) i prosił departament transferów zagranicznych National Westminster Bank w Londynie o gwarancję – napisał Ari Ben-Menasze w książce The Profits of War. – Gwarancję tę składaliśmy w jednym z zachodnioeuropejskich banków, gdzie pozostawała do dnia wypłaty, a następnie pieniądze były przesyłane do konkretnego kraju bloku wschodniego. Bezpośrednie wypłaty gotówkowe szły szybciej – przez firmy Maxwella”.
W sumie były to szampańskie czasy dla Ariego Ben-Menasze, Nicholasa Daviesa oraz owej potężnej postaci, rzucającej zza kulis coraz głębszy cień na toczące się wydarzenia – Roberta Maxwella. Dosłownie szampańskie, ponieważ napój ten rzeczywiście lał się strumieniami, kiedy biznesowy potentat przyjmował swoich gości na dziewiątym piętrze budynku „Mirrora”, przy Holborn Circus. Nikt jednak ani przez chwilę nie podejrzewał, jak ponura prawda kryje się za hollywoodzkim frazesem, który tak bardzo lubił cytować Davies: „Nie istnieje nic takiego jak darmowy obiad”.
Handel bronią to jedno, pranie pieniędzy to drugie, ale dla generała w ciemnych okularach Robert Maxwell wiózł ze sobą tego mroźnego grudniowego dnia zupełnie inną niespodziankę. Nazywała się PROMIS (Prosecutor’s Management Information System).
* * *
Gdy Maxwell wylądował w Warszawie, Wojciech Jaruzelski kazał rozścielić mu pod stopami czerwony dywan, witając go w towarzystwie kompanii honorowej. Generałowi towarzyszyli wysocy funkcjonariusze SB, przede wszystkim eksperci do spraw podsłuchu elektronicznego, o obecność których poprosił wcześniej sam dostojny gość z Londynu.
– Miło mi powitać pana na polskiej ziemi. – Wojskowy w ciemnych okularach, sztywny jak kij, wyciągnął w kierunku brytyjskiego magnata obleczoną w elegancką skórzaną rękawiczkę prawicę.
Tłumacz natychmiast przełożył jego słowa na angielski.
– Eto bolszaja czest’ dla mienja – odpowiedział kurtuazyjnie Maxwell, płynnym rosyjskim, odwzajemniając uścisk.
Była sobota, mroźny i mglisty dzień. Złośliwy wicher porywał białe płaty zmarzliny, ciskając nimi wprost w twarze zgromadzonych na płycie lotniska ludzi. Słodki zapach kwiatów wywoływał mdłości. Generał wcisnął głowę w ramiona, inni zachowywali się podobnie. Natychmiast po powitalnym ceremoniale wodzący wokół zdziwionymi spojrzeniami goście z Londynu zostali skierowani wyjściem dla VIP-ów wprost do czekających na podjeździe limuzyn.
Wielkie dworce lotnicze mają to do siebie, że różnią się tylko odcieniem murów i frontonami o większej czy mniejszej ilości oprawionego w ramy z nierdzewnej stali szkła. Międzynarodowy port lotniczy Okęcie nie przypominał jednak w niczym żadnego innego lotniska w żadnej innej z europejskich stolic. Międzynarodowy dworzec Heathrow w Londynie był nowoczesny, wielki i przestronny. Składały się na niego oszklone pawilony, betonowe dziedzińce, trawniki, a nawet wspaniały kobierzec z tulipanów. Tymczasem budynek, który brytyjscy goście zobaczyli w stolicy Polski, przypominał raczej skrzyżowanie psiej budy z betonowym bunkrem.
Poprzedzana kilkoma policyjnymi radiowozami jadącymi na sygnale kolumna czarnych limuzyn pomknęła przez skute lodem miasto. Przeleciała przez ulicę Żwirki i Wigury, po czym skręciła w prawo, w Wawelską. Na jednym z budynków widniał wypisany wielkimi literami białą farbą napis: WRON WON ZA DON. Towarzyszący brytyjskiemu magnatowi generał wyraźnie udawał, że nie dostrzega przesłania. Maxwell postanowił pójść w jego ślady.
Zwały odgarniętego śniegu zalegały na jezdniach i chodnikach. Północny wiatr dyszał śmiertelnym zimnem w ciemne okna domów, wpadał do opustoszałych sieni i wydmuchując stamtąd widma minionej chwały, pędził po trotuarach kupy śmieci. Wyciekający z kominów brudnoszary dym snuł się po ulicach stolicy, pozostawiając w powietrzu ostry swąd. Całą Warszawę, tonącą w ciemnościach i zimnie źle opalanych wnętrz, w słotnej udręce i w szlamowatej mazi ubóstwa, jak co roku o tej porze pokrywało zimowe błoto. Tramwaje, autobusy, teatry, kina, ulice, kawiarnie, urzędy, szpitale, wiecznie okutane postacie, przypominające bezkształtne toboły – wszystko to było jakąś karykaturą istnienia, dla której lepsza przyszłość nabierała cech idiotycznego żartu. W wielu miejscach wiły się nieprawdopodobnie długie kolejki, uformowane ze zziębniętych i zdesperowanych osób.
– Dlaczego ci wszyscy ludzie tu stoją? – zapytał któryś z członków świty Maxwella.
– Za parówkami, za chlebem, za papierem toaletowym… – usłyszał niechętną odpowiedź jednego z polskich oficjeli.
– Bez sensu. – Brytyjczyk wzruszył ramionami. – To ja już wolałbym to kupić…
Sporo przechodniów nosiło wpięte w klapy płaszczy maleńkie rezystory, potocznie zwane opornikami. Za taki, niewinny wydawałoby się, gest można było stracić życie. Tak właśnie stało się trzy lata wcześniej z dziewiętnastoletnim Piotrem Majchrzakiem, uczniem Technikum Ogrodniczego w Poznaniu, który, pobity śmiertelnie przez funkcjonariuszy ZOMO, zmarł w szpitalu 18 maja 1982 roku na skutek rozległych obrażeń czaszki, nie odzyskawszy przytomności. Śledztwo umorzono „z powodu niewykrycia sprawców przestępstwa”. Sejmowa Komisja Nadzwyczajna do Zbadania Działalności MSW uznała w swoim raporcie z września 1991 roku, iż decyzja ta została podjęta wbrew temu, co wynikało z materiału dowodowego. Majchrzak był drugą najmłodszą ofiarą stanu wojennego. Młodszy był tylko Grzegorz Przemyk, którego milicjanci zamordowali w Warszawie 14 maja 1983 roku.
Tak wyglądała Warszawa, tak wyglądała cała Polska pod koniec czwartego roku rządów wojskowej junty. Grudniowe niebo płakało nad polską ziemią, nad głodnym i kostniejącym z zimna miastem, gdzie życie ledwie się tliło w oczekiwaniu na jeszcze bardziej beznadziejną zimę.
Przed apteką przy Puławskiej stała długa kolejka kaszlących, zakatarzonych, okutanych chustkami i szalikami klientów, szukających pomocy przeciw dojmującemu zimnu i przejmującej dreszczem wilgoci. Król Zygmunt III Waza kurczył się na swej kolumnie na placu Zamkowym, jakby chciał odeprzeć napierający chłód. Wartownicy przed gmachem Urzędu Rady Ministrów w Alejach Ujazdowskich zastygli w czujnym bezruchu; tylko ich rzęsy poruszały się bezgłośnie pod wielkimi czapkami. Ten właśnie budynek stanowił cel przemierzającej ulice Warszawy flotylli czarnych limuzyn.
Powstał na początku XX wieku w ówczesnej stolicy zachodnich guberni Imperium Rosyjskiego, w prowincji Cesarstwa, nazywanej Priwislanskij Kraj. Zlokalizowano go na miejscu obozu litewskiego pułku gwardii cesarskiej, z przeznaczeniem na siedzibę Korpusu Kadetów imienia Aleksandra Suworowa – dla upamiętnienia rosyjskiego feldmarszałka, zdobywcy Warszawy w 1794 roku. We wrześniu 1939 roku, podczas oblężenia Warszawy, gmach został zbombardowany. Po tak zwanym wyzwoleniu obiekty przeszły na własność państwa. Gruntowna przebudowa gmachu trwała do 1948 roku. W skrzydle środkowym nadbudowano tak zwaną Salę Kolumnową (na tysiąc osób), od frontu dobudowano trzecie piętro, główne wejście z kolumnami wysunięto przed front budynku. Ponieważ gmach przeznaczono na siedzibę Rady Państwa, hol główny, klatka schodowa prowadząca na pierwsze piętro oraz niektóre sale zyskały charakter reprezentacyjny. W latach 1953–1996 w opisywanym budynku mieścił się Urząd Rady Ministrów. Od 1959 roku przez trzydzieści lat skrzydło południowe zajmowała Wyższa Szkoła Nauk Społecznych przy KC PZPR, przemianowana w 1984 roku na Akademię Nauk Społecznych. Wraz z Instytutem Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu stanowiła ona główną kuźnię partyjnych kadr.
Przed wejściem do gmachu dostojnych gości powitał jego gospodarz, generał dywizji Michał Janiszewski, szef URM, wierny syn partii, członek PZPR od roku 1950, poprzednik Jaruzelskiego na stanowisku ministra obrony narodowej. Zasadnicze rozmowy odbyły się w gabinecie generała armii Wojciecha Jaruzelskiego, herbu Ślepowron, I sekretarza KC PZPR, premiera, przewodniczącego Rady Państwa, przewodniczącego Komitetu Obrony Kraju, Zwierzchnika Sił Zbrojnych, Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych na wypadek wojny, współtwórcy Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego i szefa Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego – żeby wymienić tylko najważniejsze ze sprawowanych przez niego w opisywanym czasie funkcji.
„Garnitury zamawiał w najdroższej na świecie firmie krawieckiej Lord&Stewart – wspominał spotkanie z królem prasy doradca Jaruzelskiego, Wiesław Górnicki. – Ale kiedy wszedł do gabinetu, sznurowadła obu jego szytych ręcznie butów były rozwiązane, krawat od Cardina – splątany w obrzydliwy supeł, a chusteczka w kieszonce silnie zmięta”.
– Program PROMIS pozwoli kierowanej przez pana służbie bezpieczeństwa śledzić Lecha Wałęsę i innych przywódców Solidarności – powiedział Robert Maxwell, poprawiając srebrny krawat od Pierre’a Cardina.
– Naszą służbą bezpieczeństwa kieruje nieoceniony generał Czesław Kiszczak – poprawił go delikatnie Jaruzelski.
– Oczywiście, wiem to doskonale, panie generale – usprawiedliwił się natychmiast Maxwell. – Mówiąc „kierowanej przez pana”, miałem na myśli ogólne kierownictwo nad całością.
Usiłował przy tym spojrzeć swojemu rozmówcy w oczy, ale te, skryte za ciemnymi okularami, były dla niego zupełnie niewidoczne. Odniósł jednak wrażenie, że zza czarnych szkieł biją w niego dwa laserowe promienie. Przypomniał sobie dowcip, który jakiś czas temu słyszał u siebie, w Anglii: „Kiedy Jaruzelski przestanie nosić ciemne okulary? Kiedy przyspawa Polskę do ZSRR”.
Prawdziwy powód, dla którego generał skrywał oczy za grubymi czarnymi szkłami, był jednak zupełnie inny. Wraz z wybuchem wojny rodzina Jaruzelskich została zapakowana do bydlęcych wagonów i wywieziona na Syberię, na Ałtaj. W 1939 roku Wojciech Jaruzelski miał szesnaście lat. Po miesięcznej podróży czekała go ciężka praca przy wyrębie drzew w tajdze. Tam nabawił się tak zwanej śnieżnej ślepoty, która potem doskwierała mu już nieustannie. Stąd właśnie te ciemne okulary, które stale nosił. Po prostu zbyt silne światło drażniło jego oczy.
W pokoju znajdowało się jeszcze kilku innych mężczyzn z podobnymi „ozdobami” na nosie. Takich, którzy zwykle „przychodzą nad ranem”. Mrukliwych, milczących, w płaszczach z podniesionymi kołnierzami, zwanych na całym świecie smutnymi panami.
– Ten, kto zainstaluje ten program w komputerach w swojej głównej siedzibie, za pomocą modemu będzie mógł podłączyć się do systemów komputerowych takich usługodawców jak firmy telefoniczne, wodociągi, inne media czy banki. – Maxwell kontynuował rozpoczęty wcześniej wywód. – PROMIS będzie wtedy wyszukiwał konkretne informacje…
– W naszym kraju, żeby uzyskać tego rodzaju informacje, nie musimy bynajmniej uciekać się do pomocy takich programów – przerwał mu Jaruzelski. – A te wszystkie komputery… Wykonują milion obliczeń na sekundę, a w rezultacie wysyłają noworodkowi tysiącdolarowy rachunek za elektryczność.
– Czasami i tak się zdarza – wyjaśnił cierpliwie Maxwell. – Ale PROMIS dodatkowo analizuje uzyskane dane w pożądany przez właściciela sposób.
Mówiąc to, nie spuszczał z generała swych głęboko osadzonych oczu. Jeszcze bardziej przypominał teraz niedźwiedzia wyglądającego z jaskini.
– To znaczy…? – Generał wyraźnie nie wydawał się zachwycony różnorodnymi możliwościami „rewelacyjnego” programu.
Angielski gość wiedział jednak, co mówi. Dokładnie wiedział, po co przede wszystkim przyjechał do pięknego, choć przeraźliwie zimnego kraju nad Wisłą.
– To znaczy, że na przykład jeśli ktoś nagle zacznie zużywać więcej wody i elektryczności, dzwonić częściej niż zwykle, to będzie można podejrzewać, że zatrzymali się u niego goście – podjął przerwany wątek. – PROMIS zacznie wtedy wyszukiwać dane dotyczące jego przyjaciół i wspólników. Jeśli wykryje, że któryś przestał używać elektryczności i wody, będzie można założyć, na podstawie przechowywanej w programie bazy danych, że zatrzymał się u sprawdzanej osoby. To wystarczy, by zlecić obserwowanie delikwenta, jeśli kiedyś był zamieszany w jakieś tajne działania. PROMIS przeszuka swoje archiwa i znajdzie szczegóły tych działań, nawet jeśli ta osoba w przeszłości używała innego nazwiska. Program jest w stanie znaleźć każdy szczegół ujawniający prawdziwą tożsamość.
– To zaczyna brzmieć interesująco – rzucił z kamienną twarzą Jaruzelski.
Maxwell spojrzał śmiało prosto w znajdujące się naprzeciwko niego ciemne okulary.
– A nie mówiłem? – Uśmiechnął się szeroko.
* * *
Na przełomie 1985 i 1986 roku leżąca w sercu radzieckiego imperium Polska stanowiła pole bitwy pomiędzy dwoma światowymi supermocarstwami. Moskwa popierała Jaruzelskiego, udzielając mu gospodarczej, militarnej i wywiadowczej pomocy. Waszyngton natomiast kontynuował tajną akcję udzielania polskiemu podziemiu finansowej i rzeczowej pomocy, przesyłając również Solidarności niektóre informacje wywiadu, mogące okazać się użytecznymi.
Ogłoszona przez rząd Jaruzelskiego 22 lipca 1984 roku amnestia wpłynęła na podziemie w sposób zróżnicowany. Uwolniono wprawdzie z więzień kilkuset działaczy, ale despotyczne prześladowania nadal trwały, a nawet się wzmogły. Władze starały się za wszelką cenę odebrać opozycji poparcie społeczne. Niepodporządkowanie się surowym przepisom groziło natychmiastowym aresztowaniem.
19 października tego roku zginął zamordowany przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa ksiądz Jerzy Popiełuszko – kapelan warszawskiej Solidarności. Nowa faza ataków na bohaterskiego księdza rozpoczęła się 12 września, artykułem w radzieckich „Izwiestiach”, w którym Leonid Toporkow napisał między innymi: „ przekształcił swoje mieszkanie w składnicę literatury nielegalnej i ściśle współpracuje z zaciekłymi kontrrewolucjonistami. Ma się wrażenie, że nie czyta z ambony kazań, lecz ulotki napisane przez Bujaka. Zieje z nich nienawiść do socjalizmu”. 13 września odbyło się spotkanie Wojciecha Jaruzelskiego z Czesławem Kiszczakiem oraz kilkoma innymi wysokimi urzędnikami państwowymi, podczas którego Jaruzelski miał podobno powiedzieć do Kiszczaka: „Załatw to, niech on nie szczeka”6. Wkrótce potem Jerzy Urban, piszący pod pseudonimem Jan Rem, nazwał kazania Popiełuszki „seansami nienawiści”7. 17 września Urząd do Spraw Wyznań wystosował ostre pismo do episkopatu, w którym naciskał na zaprzestanie tolerowania przez biskupów wystąpień niektórych duchownych. Wymieniono w nim wprost nazwisko księdza Jerzego8, który dostawał również coraz więcej anonimów. „Zostaniesz bohaterem narodowym numer dwa – po Przemyku”9 – pisano.
Z drugiej strony, do 1 stycznia 1985 roku około trzystu pięćdziesięciu działaczy przyjęło ofertę rządu, zaprzestając opozycyjnej działalności. Jednak kierownictwo pozostało nieugięte. Zgodnie z obietnicą złożoną przez Lecha Wałęsę w przemówieniu noworocznym, podziemie miało „toczyć walkę aż do ostatecznego zwycięstwa”. Niepowodzenie amnestyjnego gambitu zmusiło władze do zdwojenia wysiłków zmierzających do zdławienia opozycji siłą. Policja organizowała regularne obławy w poszukiwaniu podziemnych drukarń i zorganizowanych zebrań. 13 lutego dwudziestu funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa wdarło się do mieszkania na gdańskiej Zaspie, gdzie Lech Wałęsa odbywał spotkanie z kilkoma innymi przywódcami podziemia. W listopadzie 1985 roku za kratkami przebywało około trzystu czterdziestu działaczy opozycji.
Funkcjonariusze polskiego wywiadu, wspomagani przez kolegów z KGB, pracowali usilnie nad zdemaskowaniem i odcięciem dopływu pieniędzy i materiałów, dostarczanych podziemiu z Zachodu. Uważnym okiem spoglądano na posunięcia CIA, a także Watykanu. Ponury szef KGB, Wiktor Czebrikow, karcił Polaków za to, że są „najsłabszym ogniwem” w radzieckim bloku i zbyt pobłażliwie postępują z opozycją. Zachęcał polskie służby bezpieczeństwa do wzmożonej infiltracji podziemia i przekupywania działaczy w celu zdobywania od nich informacji. Zwiększył także udział KGB w wykrywaniu „prowokatorów”, którzy „zagrażają Polsce i finansują działalność wywrotową”.
* * *
Jak już dzisiaj wiadomo, na początku 1985 roku dopływ gotówki dla Solidarności z Zachodu osiągnął poziom ośmiu milionów dolarów. Wczesną wiosną większość przywódców opozycji znalazła się znowu pod kluczem, ale ruch oporu ciągle działał. Czyż można dziwić się Wojciechowi Jaruzelskiemu, że w tej sytuacji niczym tonący brzytwy chwycił się programu komputerowego, który miał mu pomóc w zdławieniu opozycji i zyskaniu uznania w oczach radzieckich mocodawców?
Po krótkiej dyskusji zamówił kopię oprogramowania dla SB – za sumę dwudziestu milionów dolarów. Przekaz telegraficzny na taką kwotę wyszedł z polskiego banku do Narodowego Banku Bułgarii, gdzie Maxwell miał specjalne konto do obsługi transakcji dotyczących PROMIS-a. Pieniądze zostały następnie przekazane do Credit Suisse w Szwajcarii. Konto Maxwella w tym banku zasiliły dwa miliony dolarów prowizji. Sześć milionów przesłano do izraelskiego Discount Bank w Tel Awiwie, pozostałe dwanaście milionów „zielonych” trafiło ostatecznie na konto rządu Izraela. Program miał być użyty przeciwko Solidarności. I rzeczywiście, został użyty. Pieniądze dla polskiego podziemia – dzięki rozpoznaniu sposobu ich transferowania poprzez PROMIS – mogły zostać przejęte przez służby specjalne, które z niego korzystały: od polskich po sowieckie.
O tym, że program spełniał jeszcze jedną, drobną funkcję, generał w ciemnych okularach nie miał zielonego pojęcia. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że podejmując decyzję o zakupie, wchodzi tym samym w szambo, którego smród będzie czuć jeszcze przez długie lata. Na komputerach znał się niczym biskup na zjazdach lesbijek. Podobnie zresztą jak najwybitniejsi w kraju specjaliści, którzy pozytywnie zaopiniowali możliwość zakupu. W dziedzinie komputeryzacji Polska przecież dopiero raczkowała. Na stosowany z powodzeniem przez Maxwella numer z PROMIS-em dali się nabrać nie tacy jak on kozacy.
Rok później program sprzedano nawet do Związku Radzieckiego. Dostawy odbywały się poprzez firmę TransCapital Corporation z miejscowości Norwalk w amerykańskim stanie Connecticut. PROMIS nie był dostarczany jako osobny pakiet, lecz zawsze razem ze sprzętem, nie wszędzie bowiem dysponowano urządzeniami, na których mógł działać poprzez łącza zdalnego przekazywania danych, często konieczny był dodatkowy, specjalny zabieg techniczny. W połowie lat osiemdziesiątych Związek Radziecki był jeszcze bardzo odległy od systemów sieciowych. Pozwalało to selekcjonować komputery do celów szpiegowskich i odpowiednio je preparować. Zezwolenie na transakcję wydał sam szef CIA, Robert Gates, co spowodowało, że mimo embarga na zaawansowane technologie, komputery w ogóle mogły dotrzeć do wschodniego bloku. Podobno radziecki wywiad wojskowy GRU wykorzystywał tę wspaniałomyślnie przekazaną technologię aż do roku 1991.
* * *
Ambasador Wielkiej Brytanii rezydował w dużej trzykondygnacyjnej willi z ogrodem, przy ulicy Bagatela 5 (róg Flory). Budynek powstał we wczesnych latach sześćdziesiątych według projektu angielskiego architekta Erica Belforda. Jego funkcjonalna architektura – prosta bryła, płaski dach, tarasy, olbrzymie okna reprezentacyjnego pierwszego piętra – do dziś się nie zestarzała. Wrażenie robiły też użyte materiały: piaskowiec i sjenit na elewacjach, orzechowe i różane boazerie w środku. Układali je rzemieślnicy z Pracowni Konserwacji Zabytków. W czasach PRL-u dom szokował nieprawdopodobnym wręcz luksusem.
Tego samego dnia wieczorem, po spotkaniu z Jaruzelskim, magnat wraz ze swoją świtą gościli tam na uroczystej kolacji. „To była bardzo wykwintna kolacja – wspominał korespondent «Timesa», Robert Boyes. – Awokado dojrzałe – lecz nie bardziej niż trzeba – które kucharz ambasadora kupił rano na bazarze na Polnej. Duszona wołowina tak soczysta, że Robert Maxwell poprosił o dokładkę. A potem o kolejną. W końcu postawiono przed nim wszystkie tace, a on metodycznie zmiatał ich zawartość. Pozostali goście byli zbyt taktowni, żeby to skomentować. Wiesław Górnicki, prawa ręka Jaruzelskiego, autor jego przemówień, jego mózg, rozprawiał o wydarzeniach dnia. Była sobota i właśnie wypuszczono z więzienia Jacka Kuronia. Górnicki był wściekły na sędziego, więc wolał perorować, niż przyglądać się Maxwellowi pochłaniającemu resztki sosu”.
Maxwell stłumił beknięcie, łapiąc powietrze jak żaba. Wszyscy byli gośćmi brytyjskiego ambasadora, ale widać nawet wśród gości byli równi i równiejsi. Jeśli człowiek tego pokroju miał ochotę bekać przy stole, miał do tego pełne prawo.
– Coś państwu powiem… – odezwał się, odsuwając talerz. – Żadna z moich gazet nie będzie już pisać o Solidarności. Bo i po co?
„Zastanawiałem się, czy major Górnicki – właśnie awansował ze stopnia kapitana – wstanie i zacznie klaskać – pisał Boyes. – Ale nie, on tylko przytaknął skinieniem głowy i wymruczał: «Tak, tak, tak». To, co widziałem, w ogóle mnie nie zdziwiło. Od dawna znałem plotki o powiązaniach Maxwella z KGB. Fascynował mnie przede wszystkim jego gargantuiczny apetyt. Dostał najszersze i najmocniejsze krzesło, jakie udało się znaleźć w rezydencji ambasadora, ale jego ciało i tak się w nim nie mieściło”.
– Ale czy to aby przypadkiem nie jest rodzaj cenzury? – zapytał korespondent „Timesa”, tonem kogoś uczestniczącego w niezobowiązującej pogawędce.
Było to raczej uprzejme pytanie niż polemiczna ofensywa. Major Górnicki zgromił go spojrzeniem. Chłopiec na posyłki ze świty Maxwella cmoknął z niezadowoleniem, zaś ambasador uznał, że ma w kuchni niecierpiącą zwłoki sprawę do załatwienia.
Potężny wydawca, znany choleryk, dosłownie eksplodował:
– To nie pan o tym decyduje, młody człowieku! – zagrzmiał. Jego głos wydawał się wydobywać z dna ocembrowanej studni. – To ja jestem właścicielem tych gazet, a pan nie ma niczego. Ni-cze-go. – Podkreślił wagę swojej wypowiedzi, dzieląc ostatni wyraz na sylaby. – A moi dziennikarze są dość przenikliwi, by wiedzieć, że Solidarność jest już martwa. Mar-twa.
„Prawdopodobnie, jako człowiek honorowy, powinienem był wtedy wstać i wyjść – wspominał Robert Boyes. – Ale ambasador i tak już zdecydował, że kolacja dobiegła końca i wprowadzał nas do salonu na lampkę koniaku. Maxwell zniknął – trzymał się prosto, co musiało być niełatwe przy masie, jaką musiał dźwigać – a ja trzymałem się z tyłu, w bezpiecznej odległości. Przez drzwi toalety usłyszałem, jak Maxwell zwraca wołowinę. Nawet w tych dźwiękach można było wyczuć złość. Chwilę później postanowiłem przejść na piechotę z Bagateli na ulicę Szucha, gdzie mieszkałem. Po raz pierwszy od wielu miesięcy miałem towarzystwo – śledziło mnie dwóch agentów”.
Przypisy
1 Przez dziesięć lat, między rokiem 1977 a 1987, sprawował ważną funkcję w Urzędzie Stosunków z Zagranicą Izraelskich Sił Obronnych, jednej z najpotężniejszych i najtajniejszych na świecie organizacji wywiadowczych. W wolnych chwilach dorabiał sobie handlem bronią, na przykład dostarczył Irańczykom rakiety TOW (cztery tysiące sztuk, w cenie trzynastu tysięcy ośmiuset dolarów za jedną), by zabijali nimi niezliczone rzesze Irakijczyków.
2 „Wysoki oficer wywiadu brytyjskiego powiedział mi, że istnieją mocne dowody na to, iż Wojskowe Służby Informacyjne brały także udział w tajnych transakcjach sprzedaży broni organizacjom terrorystycznym na Bliskim Wschodzie – twierdzi wybitny znawca tematyki wywiadowczej, Gordon Thomas, w opublikowanym we «Wprost» artykule Polskie krety KGB. – Działo się to do roku 1999, a być może także później. Informator z izraelskiego Mosadu powiedział z kolei, że WSI «w wielu aspektach pozostają dawnymi wojskowymi służbami wywiadu, które prowadziły wojnę przeciwko Zachodowi». Eliza Mannigham-Buller, dyrektor MI5 (brytyjskiego kontrwywiadu), wysłała raport do Home Office (MSW), w którym alarmuje, że po 1 maja 2004 r. tajne służby z krajów byłego bloku wschodniego będą miały ułatwione zadanie, jeśli chodzi o umieszczanie głęboko zakonspirowanych agentów w Wielkiej Brytanii. Wysoki oficer jednostki antyterrorystycznej Scotland Yardu powiedział mi: «Wiemy, że nadal istnieją bliskie powiązania między niektórymi tajnymi służbami w bloku wschodnim a ugrupowaniami terrorystycznymi. Służby te mogą ułatwić im przeszmuglowanie materiałów wybuchowych do Wielkiej Brytanii»”.
3 Prawność dekretu, na mocy którego Rada Państwa wprowadziła w Polsce 13 grudnia 1981 roku stan wojenny, została podważona już w pierwszym dniu po jego wprowadzeniu. 14 grudnia uczynili to Tadeusz Skrzypczak, Krzysztof Płeszka i Tomasz Studnicki – prawnicy z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dokonane przez nich opracowanie zawierało w gruncie rzeczy jeden dosyć oczywisty argument – mianowicie w ówczesnym stanie konstytucji Rada Państwa mogła wydawać dekrety tylko w okresie przerwy między sesjami sejmu. Wtedy sesja sejmu trwała, więc Rada Państwa nie miała prawa wydawania dekretu. Trybunał Konstytucyjny (w pełnym składzie) wypowiedział się na ten temat dopiero trzydzieści lat później, w wyroku wydanym dnia 16 marca 2011 r. (sygn. akt K 35/08), z wniosku Rzecznika Praw Obywatelskich. Orzekł on mianowicie: „Dekret z dnia 12 grudnia 1981 r. o stanie wojennym oraz Dekret z dnia 12 grudnia 1981 r. o postępowaniach szczególnych w sprawach o przestępstwa i wykroczenia w czasie obowiązywania stanu wojennego są niezgodne z art. 7 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej w związku z art. 31 ust. 1 Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej oraz z art. 15 ust. 1 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych, otwartego do podpisu w Nowym Jorku dnia 19 grudnia 1966 roku”.
4 Arthur Evelyn St. John Waugh (1903–1966) – angielski pisarz, znany głównie dzięki swym satyrycznym i w mroczny sposób humorystycznym powieściom, jak Decline and Fall (Zmierzch i upadek) czy A Handful of Dust (Garść prochu) oraz trylogii Sword of Honour (Miecz honoru), nawiązującej do doświadczeń autora na frontach drugiej wojny światowej. W wielu swych powieściach Waugh ośmiesza brytyjską arystokrację i wyższe sfery, które jednak zawsze silnie go przyciągały. Na język polski przetłumaczono dotychczas tylko jedną z jego książek, Powrót do Brideshead (Prószyński Media, Warszawa 2009).
5 Wiktor Czebrikow (1923–1999) – radziecki generał armii, funkcjonariusz Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego (za Breżniewa szef zarządu kadr tej instytucji, później zastępca szefa KGB, Jurija Andropowa). W grudniu 1982 roku Czebrikow niespodziewanie zastąpił na stanowisku przewodniczącego KGB, Witalija Fedorczuka, który po zaledwie kilku miesiącach sprawowania tej funkcji został mianowany ministrem spraw wewnętrznych. Z KGB został usunięty przez Michaiła Gorbaczowa w październiku 1988 roku, za „odmienne od polityki I sekretarza cele wobec Zachodu”. Przez następny rok Czebrikow pracował jako członek komisji KC do porządku prawnego, po czym przeszedł na zasłużoną emeryturę.
6 Leszek Szymowski, Sowiecki ślad, polskieradio.pl, 6.12.2006.
7 Jan Rem w tygodniku „Tu i teraz” (nr 38 z dn. 19.09.1984); por. Seanse nienawiści, opoka.org.pl
8 Milena Kindziuk, Ksiądz Jerzy Popiełuszko, Axel Springer Polska, Warszawa 2009, s. 81
9 Ibidem, s. 82