Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Magnetyzer - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lutego 2022
Ebook
31,90 zł
Audiobook
37,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Magnetyzer - ebook

Warszawa końca lat 20. ubiegłego stulecia. Eleganckie kawiarnie, w których namiętnie dyskutuje się o Einsteinie i Freudzie, oraz brudne spelunki, gdzie nad setką wódki załatwiają porachunki chłopaki z ferajny. Nowoczesne ulice rozwijającej się stolicy i zapyziałe zaułki. 
Komisarz Jerzy Drwęcki zgłębia mroczne tajemnice tych światów, tropiąc szaleńca, który posiadł umiejętność przestrajania ludzkich umysłów. Kluczem do zagadki są odnalezione po latach zapiski rosyjskiego magnetyzera. 

Autor wpisuje się w krąg mistrzów kryminału miejskiego, takich jak Leopold Tyrmand i Marek Krajewski. 

Znakomicie oddany klimat przedwojennej Warszawy i galeria barwnych postaci z epoki, od najprzystojniejszego ułana II Rzeczypospolitej Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego i erudyty Franca Fiszera, po Tatę Tasiemkę, legendarnego króla Kercelaka, uwikłanych w intrygującą zagadką kryminalną gwarantują zabawną i zaskakującą lekturę.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67048-58-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1
ZAPACH OCTU

Kolejka elektryczna linii EKD z narastającym wizgiem rozpędzających się motorów przecięła ulicę Chałbińskiego i energicznie łoskocząc, pomknęła Nowogrodzką ku stacji końcowej przy Marszałkowskiej. Policjant kierujący ruchem zagwizdał, machnął ręką i na torach dostojnie zaklekotały dwie dorożki. Z donośnym warkotem minęła je ciężarówka z reklamą proszku „Persil pierze wszystko” na drewnianej burcie.

Jerzy ruszył na drugą stroną Nowogrodzkiej, stwierdzając ze zdziwieniem, że spora część oczekujących na przejściu dla pieszych, przeważnie dzieciaków, ale też niemało dorosłych, wcale nie ruszyło się z miejsc. Widać przyjezdni z prowincji, przyszli popatrzeć na elektryczny pociąg i czekali teraz na rychły powrót składu. Wybudowana w zeszłym roku, podmiejska kolej dojazdowa, łącząca Podkowę Leśną i Grodzisk ze śródmieściem Warszawy, wciąż jeszcze budziła duże zainteresowanie. EKD była zdecydowanie szybsza od tramwaju, a dodatkowy respekt budziły futurystyczne kształty wagoników.

W grupie gapiów zwietrzyła interes podwórkowa śpiewaczka w postrzępionej, zielonej spódnicy i pąsowej chuście na głowie, taszcząca na ramieniu obdrapaną harfę, kiedyś zapewne złoconą. Artystka przystanęła pod murem kamienicy, wcisnęła stopkę harfy między chodnikowe płyty i szarpnęła struny, wydobywając z nich skoczną melodię, której po instrumencie z dystyngowanymi, filharmonijnymi tradycjami zgoła trudno się było spodziewać:

Czy znacie mnie panowie, I piękne damy?

Jam Anka z rogu Sowiej, Gdzie norę mamy!

– zawiodło wrzaskliwie dziewczynisko przytupując do taktu męskim buciorem.

Mnie znają wszystkie dzieci I wszystkie chłopy.

Gdy skinę, wszystko leci, Choć bierz na kopy!

Chwila została wybrana idealnie – cała uwaga amatorów elektryfikacji kolei momentalnie skupiła się na śpiewaczce. Także Jerzy przystanął, święcie przekonany, że zmuszona do przesadnej ekspresji struna zaraz jak nic strzeli dziewczynie w brudnych palcach. Aż do tej chwili gotów był przyjąć każdy zakład, że harfa jest dokładnie ostatnim instrumentem nadającym się do jazzowych aranżacji i dobrze, że tego nie zrobił. Niby to z życiowej oraz profesjonalnej praktyki wiedział, że stolica już nie takie kombinacje widziała, ale własnym oczom uwierzyć nie mógł. Wszakże uszom musiał – wyraźnie słyszał swing:

Lecz ja się tylko śmieję, Gdy ci się bractwo leje

A niech się, co chce dzieje, Ja powiem wam!

Ja mam Wiktora, swego bandziora, Co jest jak zmora

I krwawą sławę ma!

Jerzy spochmurniał. Dwa lata minęły, a zapomnieć nie sposób... Bandycka sława Wiktora Zielińskiego, nazwanego przez brukowce „Postrachem Warszawy” alias „Krwawym Wiktorem” rosła z każdym kolejnym miesiącem od policyjnej obławy, która przynosząc kres doczesnemu żywotowi gangstera, w zamian przypieczętowała jego uliczną legendę. A także, co tu kryć, zapewniła Jerzemu nadzwyczajnie szybki awans na komisarza. Odruchowo wsunął rękę do kieszeni płaszcza i pogładził kolbę samopowtarzalnego colta wzór 1911, który tak dobrze się wtedy sprawił. Półcalowy pocisk z łatwością przebił dębowe drzwi, za którymi Zieliński spodziewał się znaleźć kolejne wyjście z matni.

Mam Wiktora, swego bandziora

Przez pysk ma szramę, bo to o damę

Tak się z Antkiem grzali fest!

Bon vivru ma knajacki on, gdzieś z Grójca gest!

Posterunkowy ze skrzyżowania zdecydował położyć kres bezczelnej prowokacji, godzącej w praworządność, ład publiczny i dobre imię policji państwowej. Ruszył przegonić dziewczynę, ale spostrzegłszy Jerzego zawahał się, przystanął i spojrzał na niego pytająco. Musiał poznać, opisywanego w swoim czasie w gazetach, najmłodszego w stolicy komisarza Drwęckiego, choć sam Jerzy nie przypominał sobie czy gdzieś się spotkali. W odpowiedzi tylko pokręcił przecząco głową i mundurowy zaraz wrócił na swoje miejsce.

Milcząca scena nie uszła uwagi śpiewaczki. Odgadła, że ten jegomość w długim płaszczu i kapeluszu jest pewnie oficerem policji, więc odstawiła harfę, wzięła się pod boki i tańcząc wokół Jerzego zanuciła drugą zwrotkę:

Gdy pierwsze słońce błyśnie, Sprzedaję kwiaty

I często dłoń mi ściśnie, Gdzieś pan bogaty

I szepnie: Pójdźże mała, Ja dam rozkosze

I dam co będziesz chciała, No chodź, ja proszę!

Dzieciarnia parsknęła śmiechem, uśmiechnął się też sam Jerzy. Rzucił dziewczynie całe pięćdziesiąt groszy, a niech wie, że państwowa policja też ma swój honor. Z kurtuazją trącił rondo kapelusza i nie oglądając się ruszył swoją drogą. Podwórkowa primadonna znów chwyciła harfę, dalej mocując się ze strunami jakby chciała je powyrywać, w rytmie murzyńskiej muzyki rzuciła za odchodzącym:

Mam Wiktora, swego bandziora

Co krwawą sławę w mieście ma

I ciupę zna!

Skończyła refren i zaczęła trzecią zwrotkę. Musiała przy tym cały czas patrzeć za Jerzym, bo gdy on skręcił w prawo, w ulicę Oczki, śpiew urwał się jak ucięty. Domyśliła się kim jest, a teraz zgadła dokąd idzie i wesołość prysła nieodwracalnie. Śpiewaczka czym prędzej odwróciła głowę i mrucząc pod nosem coś co brzmiało jak zaklęcia odczyniające urok, zaczęła skwapliwie zbierać należne datki.

Tymczasem komisarz Jerzy Drwęcki wkroczył do królestwa nagłej śmierci.

Bynajmniej nie mrocznego, nie posępnego, jak można by prawem gotyku oczekiwać. Cicha, ocieniona licznymi drzewami uliczka aż prosiła się na trasę rodzinnych spacerów. Zaraz za rogiem lśnił żółtym tynkiem i świeżą, ceglaną czerwienią zakład medycyny sądowej, pobudowany ledwie trzy lata temu. Nowiutka, klasycystyczna fasada, rzucała wyzwanie tajemnicom śmierci i rozkładu, jedynie przez kontrast budząc pierwsze tchnienie nienazwanego niepokoju.

Ponury pedel przy wejściu już nie łamał gotyckiej konwencji. Popatrzył na Jerzego z taką miną, jakby na końcu języka miał słowa: „Żywych nie obsługujemy!”, ale usłyszawszy nazwisko zrobił wyjątek i łaskawie skierował przybysza do biblioteki. Tam, bawiąc się trzymanym w dłoniach melonikiem, w tę i z powrotem spacerował jegomość pod pięćdziesiątkę w rozpiętym płaszczu z futrzanym kołnierzem o kroju zdradzającym przybysza z Galicji. Drwęcki poznał go natychmiast i szczerze się zdziwił. To miało być ponoć egzaltowane, pensjonarskie samobójstwo do rutynowego zepchnięcia z biurka, czyż po to ściągano by z Krakowa czołowy krajowy autorytet w dziedzinie medycyny kryminalnej?

– Pan profesor tutaj? – Jerzy zdjął kapelusz. – Cóż sprowadza do stolicy?

– Aaa! – profesor Jan Olbrycht popatrzył badawczo na komisarza. – A tak! Poznaję młody człowieku, poznaję! Drwęcki, nieprawdaż? Specjalista od topienia wisielców...

Wspomnienie tamtego blamażu na egzaminie, sprawiło, że Jerzego zapiekły uszy. Do tej pory nie rozumiał, jak mógł się tak głupio pomylić. Bez wątpienia profesor Olbrycht w tej mierze całkowicie się z nim zgadzał i nie przewidywał rozgrzeszenia.

– Rozumiem, panie komisarzu – Olbrycht spoważniał, – że pierwsze koty za płoty i lepiej by tam zostały. A względem pańskiego pytania, informuję, że korzystając z mej obecności na stołecznej konferencji, kolega Grzywno-Dąbrowski poprosił mnie tu na konsultację. O ile wiem, poza mną, oczekiwaliśmy jedynie na pana.

– Całe szczęście, się nie spóźniłem – odparł z godnością Jerzy. Postanowił nie pytać co to za historia, w którą na dodatek zaangażował się osobiście kreator i zwierzchnik tego przybytku.

Zamiast dyrektora Dąbrowskiego w bibliotece zjawiło się dwóch posługaczy. Młodszy odebrał od gości okrycia i kapelusze. Drugi, znacznie starszy, łysy, o obliczu wygarbowanym oparami formaliny do stanu zbliżonego zelówce buta, pozostał przy drzwiach krzyżując żylaste ramiona na gumowym fartuchu, pokrytym ciemnymi zaciekami. W milczeniu odczekał aż towarzysz zrobi swoje i odejdzie. Wtedy przybrał postawę zasadniczą i pryncypialnie zaanonsował:

– Pan profesor oczekuje wielmożnych panów w prosektorium. – Zrobił krok w bok i wskazał kierunek.

– Prowadź mój Charonie – odrzekł profesor Olbrycht.

Wyszli na korytarz, skręcili w drzwi po prawej i ruszyli schodami w dół, zstępując w piwniczny chłód. Jerzy przypomniał sobie, że w takich okolicznościach należy całkowicie przestawić się na oddychanie ustami, ale postanowił, że zacznie dyszeć dopiero w ostateczności. W obecności byłego egzaminatora nie chciał pokazać po sobie żadnych emocji. Szedł na końcu z kamienną twarzą.

Pierwsza ogarnęła ich fala woni karbolu – jak w szpitalu, ale tu zapach był intensywniejszy. Sekundę później kompozycję wzbogacił ostry sztych formaliny oraz nuta tego nieuchwytnego czegoś, co najpierw wyczuwa się przez skórę karku, na której zaczynają podnosić się drobne włoski. Zapach śmierci w swej pierwszej, jeszcze nie skonkretyzowanej postaci. Konkret przychodzi dopiero z następnym wdechem jako posmak stęchłej słodyczy, która najpierw dotyka czubka języka i rozpełzając się stopniowo, nieubłaganie wpycha go coraz głębiej w gardło, by wreszcie dobić obuchem zgnilizny.

Lecz nie. Do ostateczności jednak nie doszło. Kiedy otworzyły się drzwi prosektorium, zupełnie inny zapach zdominował wszystkie pozostałe. Był to ocet. Woń octu była jednak tak silna i tak ostra, że mogła zupełnie oszołomić każdego, kto znał jedynie niewinny zapach marynat czy nóżek w galarecie. Dopiero to skojarzenie sprowadzało wstrząs poznawczy.

Źródłem octowych oparów był leżący na kamiennym stole blado-siny trup dziewczyny, rozpłatany w wielkie, czerwone Y, zaczynające się od wzgórka łonowego i sięgające końcami ramion. Głowę zmarłej dokładnie ogolono, ciemne pukle leżały obok. Jerzy spojrzał na twarz i aż się wzdrygnął – samobójczyni mogła być siostrą śpiewaczki z harfą. Oczywiście, była to jedynie autosugestia. Drugie spojrzenie na zwiotczałe rysy upewniło go, że podobieństwa nie ma żadnego. Obok zwłok z wprawą ściągał gumowe rękawice korpulentny człowieczek w okrągłych, czarnych okularach i z dużym pieprzykiem na lewym policzku. Mniej więcej rówieśnik profesora Olbrychta.

– Wiktorze...

– Janie!

Profesorowie uścisnęli sobie ręce.

– Komisarz Drwęcki – przedstawił się Jerzy gospodarzowi.

– Młoda podpora krajowej kryminalistyki – Wiktor Grzywno-Dąbrowski skinął głową z uznaniem. – Czytałem gazety i owszem. Miałem też zaszczyt podziwiać pańskiego autorstwa rany postrzałowe, które mi tutaj zwieziono. Nietypowa broń, duży kaliber... Ma pan może przy sobie?

– Niestety, panie dyrektorze. Zostawiłem w płaszczu.

– To może później, jak będzie okazja. A co to jest, jeśli można zapytać? Kule były systemu Colta, znaczy się rewolwer?

– Nie, panie dyrektorze, pistolet samopowtarzalny, naprawdę dobry. Prezent od przyjaciela z błękitnej armii, który służył wcześniej w amerykańskich czołgach pułkownika Pattona.

– Ci Amerykanie... – westchnął profesor Grzywno-Dąbrowski – wszędzie mają skłonność do przesady. Obym tylko nie musiał widywać tu częściej rezultatów ich megalomanii.

– Obawiam się, panie dyrektorze, że nie da się tego uniknąć – odparł Jerzy. – Słyszałem, że nasi inżynierowie Wilniewczycz i Skrzypiński noszą się z zamiarem wykonania doskonalszej, polskiej wersji tego colta.

– To może chociaż niech zmniejszą kaliber. Choćby na dziewięciomilimetrowy nabój systemu Parabelum. Ten jest już wystarczająco niehumanitarny, wiem co mówię, panie komisarzu.

– Nie wątpię – zgodził się Drwęcki.

– Panowie! – zmitygował ich profesor Olbrycht. – Pacjentka gotowa poczuć się zaniedbywaną...

– Słusznie, panie kolego – dyrektor skinął na posługacza, który przyniósł dodatkowy gumowy fartuch i parę rękawic, a następnie pomógł się w nie ubrać gościowi z Krakowa. W międzyczasie gospodarz z powrotem założył własne rękawice. Jerzy stanął w nogach nieboszczki.

– Zgaduję, że nieszczęśnica wypiła ocet lodowy – zaczął Olbrycht pochylając się nad zwłokami. – Bardzo, ale naprawdę bardzo przykra śmierć...

– Dorota Borek, lat siedemnaście, panna z dobrego domu, gimnazjalistka – zreferował Grzywno-Dąbrowski.

– Zatem podstawową znajomość chemii posiadała – zdziwił się Olbrycht. – Powinna była wiedzieć, albo przynajmniej domyślać się tego, że octowa esencja o mocy osiemdziesięciu procent nie zabija jak trucizna, lecz wskutek ciężkich oparzeń i perforacji organów wewnętrznych. Tylko nieuczone pokojówki i kobiety z nizin społecznych, nie przewidując czekających je cierpień, zwykły sięgać po tak straszne środki jak ocet lodowy czy siarkowy witriol... – końcowe pouczenie skierowane było bez ogródek do Jerzego. Najwyraźniej profesor Olbrycht wciąż nie miał zaufania do kompetencji młodego komisarza.

– A no właśnie – skwitował gospodarz.

– Zgaduję, że jest coś jeszcze?

– Ocet znajdował się nie tylko w obrębie traktu pokarmowego, ale też w narządach płciowych. Wypiła, a ponadto użyła irygatora – poinformował Grzywno-Dąbrowski. – Przemyła sobie też oczy...

– O mój Boże! – profesor Olbrycht kolejno uniósł zmarłej powieki, po czym spojrzał w dół brzucha. – Macica jak widzę wypreparowana... W stanie dziewiczym, czy brzemiennym?

– Ani to, ani to. Usuwała ciążę.

– Kiedy?

– Nie sposób określić. Ocet zmacerował bliznę po wyłyżeczkowaniu. Proszę... – dyrektor przeszedł do pobliskiego stołu i podał koledze emaliowaną miskę. Jerzy wolał tam nie zaglądać, ale nie dano mu na to żadnej szansy.

– W istocie... – profesor Olbrycht wyjął rozciętą macicę i uniósł ją do światła. – Gdybyśmy jednak... – myślał głośno – umieli określić wpływ stężonego octu na tego rodzaju zranienia i blizny...

– Owszem – skinął głową Wiktor Grzywno-Dąbrowski – moglibyśmy ustalić przybliżony czas aborcji, gdyby wcześniej, w toku kariery, któryś z nas zetknął się z choćby jednym takim przypadkiem. Wszakże ja się nie zetknąłem.

– Ja też, panie kolego – przyznał z powagą Jan Olbrycht. – Ani, obawiam się nasz drogi nestor, profesor Wachholz.

– Odnoszę także wrażenie, że i wypitego octu było więcej niż podobnych przypadkach – dodał gospodarz.

– Znacznie więcej – zgodził się z nim Olbrycht badając szczątki żołądka i dwunastnicy. – Ciało bez mała zakiszone... Jakby zawiódł odruch wymiotny... Czy we krwi znaleziono alkaloidy opiumowe? Albo inne substancje znieczulające?

– Nie. Też o tym pomyślałem. Analiza nie wykazała niczego, co mogłoby złagodzić ból, ani sprowadzić zwiotczenie mięśni jelitowych.

– Nie widzę żadnych śladów obcej przemocy...

– Tego się właśnie obawiałem – westchnął ciężko gospodarz. – Liczyłem, że może szanowny kolega wypatrzy jednak coś, co mojej uwadze umknęło. Dlatego prosiłem o konsultację.

Jan Olbrycht jeszcze raz, metodycznie, centymetr po centymetrze obejrzał zwłoki. Trwało to długo, na koniec przecząco pokręcił głową.

– W grę wchodziłoby obłąkanie – mruknął.

– Brak danych po temu.

– Zatem to bodaj pierwszy przypadek w historii medycyny sądowej, aby samobójca nie zdradzający jawnych oznak choroby psychicznej sam siebie torturował przed śmiercią... – zadumał się Olbrycht. – Jesteśmy w kropce.

– Czy nie prościej założyć, że ktoś ją jednak dręczył? – zapytał Jerzy. – Ktoś kto umiał zataić ślady?

– Nic na to nie wskazuje, panie komisarzu – odparł stanowczo Grzywno-Dąbrowski. – Nie ma absolutnie żadnych śladów użycia przemocy. Ba, nawet pamiątek typowych dla tak okrutnej agonii, jakimi są zwykle spowodowane w konwulsjach stłuczenia i połamane paznokcie.

– Ktoś musiał jej to zrobić! – wybuchnął Drwęcki. – Jak to możliwe, żeby normalna dziewczyna z premedytacją wypaliła sobie kwasem oczy, wnętrzności i przyrodzenie? I jeszcze zniosła to z angielskim spokojem?!

– Jedyne co mi przychodzi do głowy, to histeria albo hipnoza – odparł gniewnie Olbrycht – Jednak proszę nie liczyć, że potwierdzę taką diagnozę oficjalnie.

– Doradzałbym sprawdzić, panie komisarzu, czy zmarła istotnie była normalna – rzekł dyrektor. – Histeria wydaje się prawdopodobna. Jednak tu trzeba uwzględnić jeszcze coś...

Drwęcki i Olbrycht popatrzyli badawczo.

– Otóż zmuszony byłem odnotować w Warszawie, w ciągu ostatniego półrocza wzmożoną śmiertelność wśród młodych kobiet – oznajmił Wiktor Grzywno-Dąbrowski. – Dlatego pozwoliłem sobie niepokoić władze policyjne – spojrzał znacząco na Jerzego. – Nie chcę panu nic sugerować. Wszelkie dane statystyczne i akta czekają w sekretariacie.

– Dziękuję, panie dyrektorze. Czy jestem tu jeszcze potrzebny?

– Z całą pewnością nie! – sarknął profesor Olbrycht.

Drwęcki skłonił się bez słowa i wyszedł z prosektorium.

– Liczyłem, że przyślą kogoś poważniejszego – usprawiedliwił się Olbrycht przed gospodarzem. – Nie młokosa, który cały rozum ma w pistolecie!

– Ufajmy, że ten młody człowiek ma jeszcze ukryte zalety – odparł z powagą dyrektor. – Ale zostawmy to już. Mam tu kilka bardzo ciekawych przypadków, które powinny kolegę zainteresować...

Jerzy z wdzięcznością przyjął zaproszenie na kawę, którą zaproponowała mu zarządzająca sekretariatem pani Grzywno-Dąbrowska. Tylko za cukier stanowczo podziękował. Sama myśl o słodzeniu zamieniła mu żołądek w spłoszoną łasicę. Sącząc z ulgą cierpko-gorzki napój, przez godzinę analizował sprawy. Wypadki, samobójstwa, morderstwa... Niby nic nadzwyczajnego jak na wielkie miasto, ale rzeczywiście, w stosunku do stanu z poprzedniego półrocza było tego wyraźnie za dużo. Zbyt wiele nawet jak na fluktuację statystyczną. Krzywe na załączonych rozkładach prawdopodobieństwa sprawiały wrażenie jakby je kto naprężył i nagiął... Szczególnie, te nagłe zgony, zakwalifikowane jako «śmierć czynnościowa», co oznaczało wstrzymanie pracy serca pod wpływem wielkiego przestrachu lub rozkoszy cielesnej. Statystycznie zdarzały się raz na pół wieku w populacji miliona mieszkańców. Tu były trzy w ciągu pięciu miesięcy! Histeria... Drwęcki zmarszczył brwi. Intuicja szeptała, że to właściwy trop, ale jak tego dowieść i na czym by miała ona polegać?

Jerzy zdecydował, że też potrzebuje konsultacji. Poprosił o przesłanie akt do urzędu śledczego na Daniłowiczowską i wypisał rewers. Część dokumentów postanowił jednak zabrać ze sobą. Życzliwa gospodyni wypożyczyła Jerzemu starą teczkę męża i tak się rozstali.

Na ulicy, Drwęcki odetchnął głęboko świeżym powietrzem. Uznał, że musi spokojnie zebrać myśli, więc ruszył spacerkiem w kierunku placu Starynkiewicza. Tam wziął dorożkę i kazał się wieźć na uniwersytet.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: