Magnetyzm serc - ebook
Magnetyzm serc - ebook
Lily Holloway zakochała się w swoim przybranym bracie Rafaelu Castellim. Przez kilka lat godziła się na ukrywanie ich romansu i znosiła zdrady Rafaela. W końcu jednak postanowiła uciec od takiego życia. Upozorowała swoją śmierć w wypadku, wyjechała z Włoch, zmieniła nazwisko i zamieszkała w amerykańskim miasteczku. Po pięciu latach spotyka tam Rafaela…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2507-6 |
Rozmiar pliku: | 737 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rafael Castelli zawsze uważał się za trzeźwo myślącego faceta, ale od pięciu lat nie mógł się oprzeć wrażeniu, że prześladują go duchy. Widział je wszędzie, nie tylko w pierwszych mrocznych miesiącach po wypadku, ale także później, gdy szok minął. W każdej napotkanej kobiecie o szczupłej sylwetce i blond włosach widział swoją Lily. Zdarzało się, że w tłumie ludzi nagle czuł jej zapach, w restauracji usłyszał jej radosny śmiech, w pociągu pośród pasażerów mignęła mu śliczna, znajoma twarz. Za każdym razem towarzyszyło mu absurdalne uczucie nadziei. Raz pobiegł z jakąś kobietą, przekonany, że to ona idzie londyńską ulicą. W ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że to niemożliwe. To nie mogła być Lily. Jego przybrana siostra zginęła w strasznym wypadku na skalistym wybrzeżu Kalifornii, niedaleko San Francisco. I mimo że jej ciało nigdy nie zostało odnalezione w zdradliwych wodach pod klifem, mimo że nie było dowodu na to, że zginęła w spalonym na popiół samochodzie, wiedział, że nie powinien się łudzić. Minęło już pięć lat. Lily odeszła.
Rafael nabrał powietrza w płuca, rozdrażniony. Pięć lat żałoby to wystarczająco długo. Zbyt długo. Czas rozpocząć nowy rozdział w życiu.
Było późne grudniowe popołudnie w Charlottesville w stanie Virginia- malowniczym, amerykańskim miasteczku uniwersyteckim usytuowanym u podnóża gór nazwanych Pasmem Błękitnym. Podróż samochodem z Waszyngtonu trwałaby mniej więcej trzy godziny, ale Rafael tego dnia wybrał helikopter. Jako pełniący obowiązki naczelnego dyrektora biznesu, znanego na całym świecie z produkcji wybornych win, załatwiał interesy w tej części kraju. Z niecierpliwością czekał, kiedy ojciec wreszcie formalnie przekaże władzę jemu albo młodszemu bratu Luce. W ciągu ostatnich kilku lat Rafael często podróżował do Portugalii, Południowej Afryki, Chile. Tym razem padło na słynącą z winnic centralną Virginię. Przyleciał razem z bratem, który po udanych negocjacjach zabrał dwoje kontrahentów do najlepszej kawiarni w mieście. Sam zaś usiadł w małej knajpce, tuż przy oknie, żeby telefonicznie wydać dyspozycje swoim pracownikom. Patrzył w zadumie, jak ludzie wracali do domów obładowani licznymi pakunkami. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i wszędzie wyczuwało się radosną atmosferę. Może za sprawą czerwono-złotych dekoracji, a może przez dźwięki świątecznych piosenek i kolęd rozbrzmiewających w każdym sklepie i restauracji? Rafaela wcale nie cieszyła perspektywa świąt. W ogóle od pięciu lat nic go nie cieszyło.
Wtedy ją zobaczył. Kobieta poruszała się szybko, ale z niewymuszoną gracją, lekko jak modelka. Minęło pięć lat, ale Rafael poznał ten charakterystyczny chód od razu. Minęła okno, przy którym siedział, tak szybko, że tylko mignął mu w przelocie niewyraźny fragment jej twarzy, ale ten chód…
To musi się skończyć, nakazał sobie ostro. Lily nie żyje.
‒ Dobrze się pan czuje, panie Castelli? – spytał kelner.
‒ Wszystko w porządku – odparł Rafael przez zaciśnięte zęby. – Przepraszam na chwilę.
Mimo że rozum nakazywał mu zostać na miejscu, szybkim krokiem wyszedł z knajpki. Przez chwilę sądził, że ją stracił, że weszła w jedną z bocznych ulic i już jej nie znajdzie. Tak zresztą byłoby najlepiej. Zachowywał się jak szalony, a przecież obiecał sobie, że już nie będzie dłużej dręczył siebie i innych. Nagle dostrzegł ją znowu. Szła wzdłuż centrum handlowego, poruszając się w ten sam sposób co Lily. Ogarnęła go wściekłość. To nie mogła być Lily. Kiedy wreszcie zostawi zmarłych w spokoju?!
‒ Ostatni raz robisz z siebie idiotę – wymruczał pod nosem, a jednak ruszył za żywym wcieleniem dziewczyny, za którą od pięciu lat rozpaczliwie tęsknił. Chciał zagasić ostatni płomyk nadziei, udowodnić sobie to, z czego przecież doskonale zdawał sobie sprawę: Lily odeszła, już nigdy nie wróci, nigdy jej nie zobaczy.
Być może nie szukałby jej twarzy pośród tłumu obcych osób, gdyby nie potworne wyrzuty sumienia, że zachował się wobec niej jak ostatni łajdak. Wątpił, by kiedykolwiek zdołał sobie wybaczyć, choć rozpaczliwie chciał zrzucić z siebie to brzemię. Tego wieczora, w czarującym miasteczku, w którym nigdy nie był i pewnie już nigdy nie będzie, znów dopadła go przeszłość. Nie oczekiwał spokoju. Nie zasłużył na to. Zamiast tego znów gonił za duchem.
To nie ona, powtarzał w myślach. Za każdym razem jest tak samo. Myślał, że to Lily, a potem okazywało się, że to obca kobieta. Może kiedy po raz setny przekona się, że to nie ona, już nigdy nie zwątpi.
To musi się skończyć, jeśli nie chce oszaleć. A był już na dobrej drodze. Szedł za kobietą, jak łowczy za zwierzyną. Wciąż nie widział jej twarzy, ale zarejestrował, że ma na sobie długi czarny płaszcz, przewiązany jasnym paskiem, a spod dzianinowej czapki, naciągniętej na uszy, wystawały długie włosy w miodowym odcieniu blond. Ręce miała schowane w kieszeniach. Szła szybko, energicznie, nie odwracając się za siebie.
Wspomnienia, jedno po drugim zaczęły powracać do Rafaela. Lily, jedyna kobieta, która go w sobie rozkochała. Lily, kobieta, którą stracił. Lily, jego zakazane uczucie, sekretna namiętność, którą ukrywał przed światem i którą musiał opłakiwać w samotności. Oficjalnie nie była dla niego nikim więcej jak tylko córką czwartej żony jego ojca. Nikt się nie domyślał, że mimo upływu czasu wciąż nie otrząsnął się z żałoby. Żałoby, która z rozpuszczonego dyletanta, przepuszczającego rodzinną fortunę, zmieniła go w jednego z najlepszych biznesmanów we Włoszech. Ciężka praca była formą pokuty.
‒ Jest w tobie zalążek dużo lepszego człowieka – powiedziała mu Lily, gdy widział ją ostatni raz. Najpierw zmusił ją, by do niego przyszła, a potem doprowadził do płaczu. Krzywdzenie innych. Oto jego specjalność. – Wiem, że nie jesteś zły, ale jeśli będziesz dalej postępował w ten sposób, dobro nie zdąży wykiełkować.
‒ Daruj sobie te górnolotne uwagi – odparł wówczas z leniwym uśmieszkiem i zimną obojętnością, której miał żałować do końca życia. – Nie zamierzam się zmieniać. Jest mi dobrze, tak jak jest, Lily.
‒ Dlaczego mnie tak traktujesz? Nic dla ciebie nie znaczę?
‒ Jeśli ci się nie podoba, zawsze możesz odejść.
To była ich ostatnia rozmowa.
Rafael nie potrafił oderwać oczu od kroczącej przed nim dziewczyny. Miał wrażenie, że po tych wszystkich latach cierpienia dostał od losu szansę, by po raz ostatni zobaczyć Lily, choćby tylko w ciele i ruchach obcej kobiety.
Wciąż pamiętał, jak na zamglonej ulicy San Francisco wykrzyczała mu, że nie chce niczego więcej, jak tylko uwolnić się od niego i ich chorego związku. Roześmiał się wtedy, arogancko i z wyższością, przekonany, że i tak do niego przyjdzie. Robiła to zawsze, od dnia, w którym przekroczyli zakazaną granicę wzajemnych relacji. Miała wtedy dziewiętnaście lat.
Przed oczami przesuwały mu się kolejne obrazy wspomnień. Jego dłoń tłumiąca jej krzyk, gdy oddawali się szaleńczej miłości, niemal pod bokiem całej rodziny. Kolejna noc w jej sypialni, kradzione chwile w hotelowym pokoju, ukradkowe spotkania w ogrodowym składziku. Gorączkowe wyczekiwanie, wyrzuty sumienia i zastrzeżenie, że już nigdy więcej, a potem znów to samo.
Teraz w niczym nie przypominał tamtego beztroskiego kobieciarza, którego bawił sekretny związek z przyrodnią siostrą. W ogóle nie przejmował się tym, co by się stało, gdyby ich romans ujrzało światło dzienne. Nie dbał o uczucia Lily, a jedynie o to, by nie wplątać się w emocjonalne więzy.
‒ Tak musi być, cara – mówił jej. – Nikt nie może się dowiedzieć, co jest między nami. Ludzie by tego nie zrozumieli.
Nie był już tamtym egoistycznym i wyrachowanym mężczyzną, który brał wszystko, na co miał ochotę tuż pod nosem ślepej i głuchej rodziny. Dlaczego miał nie skorzystać, skoro Lily nie potrafiła mu się oprzeć? Prawda jednak była taka, że on również nie potrafił się jej oprzeć. Stała się mu się niezbędna do życia, jak powietrze, ale zdał sobie z tego sprawę dopiero, gdy było już za późno.
Po tych pięciu latach uznał, że czas najwyższy dojrzeć, pogodzić się z myślą, że nie zmieni przeszłości, nawet jeśli oddałby wszystko, żeby było inaczej. Musi przestać wyobrażać sobie, że za każdym rogiem widzi nieżyjącą kobietę, albo skończy w zakładzie zamkniętym, jak jego matka. Nic nie zwróci mu Lily. Jedyne, co może zrobić, to żyć dalej.
Wiedział, że to szaleństwo, śledzić jakąś kobietę, tylko dlatego, że poruszała się i wyglądała z tyłu jak Lily. Musiał jednak zobaczyć jej twarz, tylko po to, by ostatecznie pożegnać złudzenia.
Rafael poczuł w kieszeni spodni wibracje telefonu komórkowego. Przypuszczał, że dzwoni któryś z jego podwładnych albo może brat Luka. Tak czy inaczej zignorował telefon, wciąż klucząc za dziewczyną. Widział, że nieznajoma szuka czegoś w torebce, po czym zbliża się do niebieskiego samochodu zaparkowanego przy krawężniku. Z napięciem czekał, aż odwróci się w jego stronę, a kiedy to wreszcie zrobiła, ujrzał jej twarz w wyraźnym świetle lampy ulicznej. Krew uderzyła mu do głowy. Przez chwilę nie mógł złapać tchu, jakby klatkę piersiową przygniótł mu stukilowy kamień. Wydawało mu się, że słyszy upiorny, boleśnie świdrujący uszy krzyk i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to on krzyknął. Dziewczyna spojrzała wprost na niego i zastygła w bezruchu.
Lily. Nie mogło być żadnych wątpliwości. To była naprawdę ona. Wyglądała dokładnie tak jak pięć lat temu. Nic się nie zmieniła. Te same śliczne, zaróżowione policzki, które lubił obejmować dłońmi, te same zmysłowe usta, które całował setki razy, błękitne, rozmarzone oczy i wygięte w regularne łuki brwi, nadające jej wygląd Madonny z siedemnastowiecznych włoskich obrazów.
Miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi. Wziął jeden oddech, potem następny, czekając, aż zbudzi się ze snu. To, co się działo, musiało być przecież snem albo fatamorganą. Kolejny oddech i jeszcze jeden. Dziewczyna wciąż nie zniknęła.
‒ Lily – wyszeptał wzruszony i ruszył w jej stronę, wyciągając przed siebie ręce. Po chwili już był przy niej. Chwycił ją za ramiona, upewniając się, że nie jest wytworem jego wyobraźni. Dziewczyna pisnęła przestraszona, ale on nie zwracał na to uwagi. Wpatrywał się w jej twarz zachłannie, szukając dowodów, że stoi przed nim prawdziwa Lily, a nie sobowtór. I znalazł je. Teraz już nie mógł mieć żadnych wątpliwości. Pamiętał doskonale te drobne piegi na nosie, małą, prawie niewidoczną bliznę na prawej skroni i urocze dołeczki w policzkach. Jego dłonie doskonale znały każdy centymetr jej szczupłego, jędrnego ciała dopasowanego do jego ciała jak puzzle.
‒ Co pan robi?!
Widział jej śliczne usta, sczytał z warg słowa, ale nie dotarł do niego żaden sens. Jedyne, co zarejestrował, to głos. Kochany głos, którego miał już nigdy więcej nie usłyszeć. Czuł też zapach – zmysłową mieszankę perfum, mleczka do ciała, szamponu i jej skóry. Zapach Lily. Jego Lily. Żyła! Nie zginęła. A może już oszalał? Do diaska, jeśli tak, oby nigdy nie wyzdrowiał.
Ścisnął dziewczynę mocno i pocałował w usta. Smakowała w ten sam cudowny sposób, co zawsze. Była w tym rozkosz słonecznego dnia, radosnego śmiechu i mrocznego pożądania. Z początku całował ją ostrożnie, niemal z namaszczeniem, jakby obcował z cudem, o którym daremnie marzył przez te wszystkie lata. Każdy nowy dzień był torturą, bo sądził, że już nigdy nie obudzi się u jej boku. Teraz jednak ją odzyskał i już nikt mu jej nie zabierze.
Pocałunek zmienił charakter. Stawał się coraz bardziej namiętny, coraz gwałtowniejszy. Wplótł palce w jej włosy, przytulił twarz do jej szyi, wyczuwając pod wargami przyspieszony puls. Jego Lily. Jego utracona miłość. Jedyna prawdziwa miłość.
‒ Gdzie ty, do cholery, byłaś?! – krzyknął, nie wypuszczając jej z objęć. Po policzkach płynęły mu łzy wzruszenia. – Co to wszystko znaczy?
‒ Proszę mnie natychmiast puścić! – Dziewczyna próbowała wyswobodzić się z uścisku.
‒ Co takiego? – Nie rozumiał, o czym mówi.
‒ Widzę, że nie najlepiej się pan czuje, ale jeśli mnie pan nie puści, będę krzyczeć. Proszę mnie puścić, to nie zawołam policji.
‒ Policji? Dlaczego miałabyś wołać policję?
Wciąż wpatrywał się z zachwytem w piękną twarz Lily. Był pewien, że już nigdy jej nie zobaczy. W każdym razie nie w tym życiu. Nie rozumiał tylko, dlaczego traktuje go jak intruza i próbuje odepchnąć. Odepchnąć! Po raz pierwszy, odkąd ją poznał, odpychała go. Wszystko w nim burzyło się, ale niechętnie wypuścił ją z objęć. Obawiał się, że dziewczyna za chwilę rozpłynie się w powietrzu albo zmieni w siwy dym, ale tak się nie stało. Wytrzymała jego spojrzenie bez jednego mrugnięcia, po czym wytarła dłonią usta.
‒ Co jest, do diabła? – spytał ostrym tonem, którego używał wyłącznie wobec podwładnych.
‒ Proszę się cofnąć. – Jej głos był stanowczy i opanowany. – Nie jesteśmy tu sami. Ludzie usłyszą, jeśli zacznę krzyczeć, i ruszą mi na pomoc.
‒ Krzyczeć? Pomoc? – Wciąż nie rozumiał, co się dzieje, jakby znalazł się na obcej planecie. To jednak nie było ważne, liczyło się tylko to, że Lily żyje.
‒ Jeśli znów się pan na mnie rzuci…
‒ Jak przeżyłaś wypadek? – przerwał jej. – Skąd się tu wzięłaś? Co się z tobą działo przez te wszystkie lata? Zaraz, zaraz… Powiedziałaś, że się rzuciłem?
Nie tak sobie wyobrażał ich spotkanie. Lily stała z ręką opartą o samochód, w każdej chwili gotowa do ucieczki. W jej oczach nie było nawet śladu czułości czy ciepła. Patrzyła na niego z odrazą, jakby był potworem.
‒ Dlaczego zachowujesz się tak, jakbyś mnie nie znała? – spytał łagodnie.
‒ Bo nie znam.
Parsknął śmiechem.
‒ Nie znasz – powtórzył. – Mówisz, że mnie nie znasz.
‒ Wsiadam teraz do samochodu – oświadczyła ostrożnie, jakby miała do czynienia z psychopatą, którego nie można drażnić. – Jeśli będzie mnie pan powstrzymywał, to…
‒ Lily, przestań!
‒ Nie jestem Lily. Czy pan się pośliznął i upadł na głowę? Dziś jest wyjątkowo ślisko, a nie posypali chodnika…
‒ Nie upadłem na głowę, a ty nazywasz się Lily Holloway. – Miał ochotę wykrzyczeć to na całe gardło. – Myślałaś, że cię nie poznam? Znam cię przecież, od kiedy skończyłaś szesnaście lat.
‒ Nazywam się Alison Herbert. Przykro mi, ale nie wiem, kim pan jest. Musiał mnie pan z kimś pomylić.
‒ Lily, błagam…
Otworzyła drzwi od samochodu i stanęła za nimi, odgradzając się od niego niczym zaporą.
‒ Może chce pan, żebym zadzwoniła na pogotowie? Może jest pan ranny?
‒ Nazywasz się Lily Holloway. Dorastałaś na przedmieściach San Francisco. Twój ojciec zmarł, kiedy byłaś małym dzieckiem. Gdy byłaś nastolatką, twoja matka wyszła za mojego ojca, Gianniego Castelli.
Pokręciła przecząco głową, ale on mówił dalej.
‒ Masz lęk wysokości. Nie cierpisz pająków. Masz alergię na owoce morza, ale uwielbiasz homary. Ukończyłaś szkołę w Berkeley. Na prawym biodrze masz tatuaż, który kazałaś sobie zrobić, gdy byłaś na rauszu. Pojechałaś na krótkie wakacje do Meksyku i wypiłaś za dużo tequili. Myślisz, że sobie to wszystko wymyśliłem?
‒ Myślę, że potrzebuje pan pomocy – odparła stanowczo. – Nie wiem, o czym pan mówi.
‒ Straciłaś dziewictwo, gdy miałaś dziewiętnaście lat – kontynuował, zatrzaskując drzwi samochodu. – Ze mną. Może ty tego nie pamiętasz, ale ja tak. Jestem miłością twojego życia, do cholery!