- W empik go
Magnolia Parks - ebook
Magnolia Parks - ebook
Sensacja Tik-Toka! Pierwszy tom (wydanej nakładem własnym autorki) serii nowoczesnych romansów, rozgrywających się w środowisku śmietanki towarzyskiej współczesnego Londynu. Seria „Magnolia Parks” podbiła serca czytelników – najpierw poprzez media społecznościowe, teraz tradycyjne: rynek wydawniczy i telewizję.
Dla wielbicieli powieści Colleen Hoover i serialu „Euforia”.
Ona jest piękną, bogatą, egocentryczną i neurotyczną bywalczynią londyńskich salonów. On jednym z najbardziej rozchwytywanych angielskich modeli, bad boyem i kobieciarzem, który złamał jej serce. Ale każdy wie, że Magnolia Parks i B.J. Ballentine są sobie przeznaczeni. Wspólna przyszłość jest im pisana, choć ich obecna relacja przypomina raczej toksyczny związek. Ona spotyka się z innymi mężczyznami, żeby trzymać go na dystans, a on sypia z innymi kobietami, żeby się na niej odegrać. Mimo to zawsze wracają do siebie, przyciągani chemią i wspomnieniami tego, co łączyło ich kiedyś. Czy można jednak wskrzesić związek, gdy dookoła pełno jest kłamstw i niedomówień, kiedy złamano zbyt wiele serc, a prawda o tym, co wydarzyło się trzy lata temu, nadal nie wyszła na jaw?
Przed nami siedem tomów rozkosznej, niepoprawnej, pełnej blichtru zabawy!
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6775-754-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piękni bogaci dwudziestolatkowie z londyńskiej elity, którzy mają u stóp cały świat i dostają wszystko, czego zapragną. Ale o prawdziwe szczęście… muszą dopiero zawalczyć.
Magnolia Parks i BJ Ballentine są ozdobą każdej imprezy i nie schodzą z czołówek plotkarskich rubryk. Seksowni, błyskotliwi, zabawni i kontrowersyjni. Wspólna przyszłość jest im pisana, choć ich obecna relacja wygląda na toksyczny związek, w którym oboje nie mogą się odnaleźć.
Ona spotyka się z innymi mężczyznami, żeby trzymać go na dystans, a on sypia z innymi kobietami, żeby się na niej odegrać. Mimo to zawsze do siebie wracają, przyciągani jakąś dziwną chemią i wspomnieniami tego, co łączyło ich kiedyś. Czy jednak można wskrzesić związek, gdy dookoła pełno jest kłamstw i niedomówień, kiedy złamano zbyt wiele serc, a prawda o tym, co wydarzyło się kilka lat temu, nadal nie wyszła na jaw?
Rozkoszna, niepoprawna i pełna blichtru zabawa dla wielbicieli powieści Colleen Hoover oraz seriali Plotkara i Euforia.
magnoliaparksbook.comIle miłości spotykasz w życiu?
O ilu osobach mówisz „mój” lub „moja”? Na świecie istnieją różne rodzaje miłości i większość z nich – choć nie wszystkie – jest piękna. Niektóre są staroświeckie, inne szlachetne, a jeszcze inne odważne. Są też miłości haniebne i słabe, przez które my sami tacy się stajemy. Niektóre przypominają szept w posępną noc, inne doprowadzają nas do szału. Są miłości, których nie sposób ignorować – powoli trawią nas od środka, nigdy się nie wypalają, a my jesteśmy zbyt przerażeni, żeby odważyć się ponownie rozdmuchać ten płomień. Są miłości, których staramy się nie czuć, choć doskonale wiemy, że to niemożliwe, bo to o nich myślimy tuż po przebudzeniu, nawet jeśli osoba, którą kochamy, jest jak zapałka w ciemnym pokoju naszego serca. Ta miłość staje się bólem, ciężarem, przepełnia nas melancholią i jeśli z czasem czegoś nas uczy, to wyłącznie tego, że to wszystko nie ma już żadnego znaczenia, bo i tak już zawsze będziemy kochać tę osobę.2
BJ
Ojciec się wścieknie. Zawsze powtarza, że „najważniejsza jest reputacja”. Łatwo mu mówić, bo sam cieszy się dobrą. Nie wiem, jak ostatnio wygląda moja, ale jestem prawie pewien, że nie jest to coś, czym chciałby się chwalić.
„Kolejna bójka, BJ?” – spyta.
Nie odpowiem, tylko przewrócę oczami.
„Ile razy musisz się bić, żeby zrozumieć, że jest za późno? Straciłeś Magnolię dawno temu”. Oto co usłyszę od niego jutro rano.
Prawdopodobnie nagra się na pocztę, bo dziś wieczorem nie wrócę do domu.
Nie mam pojęcia, skąd wie, że to ja straciłem Magnolię, a nie ona mnie, ale ma rację. Sam nie wie, że ją ma, po prostu to założył, co jest wkurzające jak cholera, bo rzeczywiście jest tak, jak mówi. Zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Do tego, że ma rację, i do nagrywanych na pocztę długich wywodów pełnych mądrości i rad, które wpuszczam jednym uchem, a drugim wypuszczam, ale on i tak mi ich udziela. Myślę, że chciałby, żebym był inny. Lepszy albo coś. Parks mówi, że to nieprawda i że rodzice mnie kochają – bo tak jest – ale to nie znaczy, że mój ojciec nie chciałby, żebym był lepszym człowiekiem.
Kurwa… nawet ja sam chciałbym być lepszym człowiekiem.
Wiadomość, którą mi zostawi, to coś, co powtarza za każdym razem, gdy pokłócę się o Parks. Tyle że zawsze kłócę się o nią. W tym cały problem – nie tylko dlatego, że ją kocham i że to właśnie ona, ale też dlatego, że jest dla mnie jak rodzina. Oni wszyscy są dla mnie jak rodzina. Oto co robi z człowiekiem szkoła z internatem – sprawia, że tworzysz własną rodzinę – i bez względu na to, czy ją kocham, czy nie, Parks jest moja.
Zresztą wiecie co? Jeśli spojrzeć na wszystkie gówniane powody, przez które biłem się o nią w ciągu ostatnich lat, fakt, że jej kutafonowaty eks oświadczył w Dorchester, że Parks uwielbiała jego kutasa, wydawał się równie dobrym powodem jak każdy inny.
Właściwie nawet się nie pobiliśmy.
„LMC” i „Loose Lips” nawet się o tym nie zająkną.
Parks powiedziała, że rano zadzwoni do Richarda Dennena i wstrzyma wszystko, co mógłby opublikować „Tatler”.
Taksówka zatrzymuje się przed jej domem w Holland Park.
„Skromny dziesięciopokojowy domek jednorodzinny w Holland Park” – tłumaczyła komuś przy mnie w zeszłym tygodniu. „Szkoda, bo nie ma odkrytego basenu, tylko kryty, ale jakoś sobie radzimy”, wyjaśniała z powagą ekspedientce, która nawet nie zapytała o jej dom. Otwieramy ciężkie czarne frontowe drzwi, za którymi całowałem ją miliony razy, i wchodzimy do domu, w którym kochałem się z nią w każdym możliwym miejscu. Rozbierałem ją w każdym pokoju. Strasznie kręci mnie ten dom. Za każdym razem, gdy stoję w holu, dopada mnie naszpikowana hormonami nostalgia, wracają wspomnienia – widzę ją, jak schodzi po kręconych marmurowych schodach, czuję, jak serce podchodzi mi do gardła, pamiętam, jak to jest trzymać ją w ramionach…
Kochanie kogoś tak bardzo, jak ja kocham ją, może cię trochę spierdolić. Spieprzenie wszystkiego koncertowo, tak jak ja to zrobiłem, też może cię trochę spierdolić.
Najciszej i najwolniej, jak może, zamyka drzwi wejściowe i przykłada palec do ust, pokazując mi, żebym był cicho.
– Czemu mnie uciszasz? – szepczę. Zbliżam usta do jej ucha bardziej, niż to konieczne, ale tego właśnie chcę.
– Bo jeśli zbudzimy Marsaili, nawrzeszczy na mnie za to, że cię przyprowadziłam…
– Aha. – Kiwam głową, jakby nie bolało mnie, że najważniejsza dorosła osoba w życiu Parks uważa mnie za śmiecia.
Marsaili MacCailin to przerażająca mała istota. Jej niania, opiekunka, strażniczka – była dla Parks wszystkim. Jest obecna w jej życiu od samego początku; kto wie, może nawet wyjęła ją z łona matki. Jest na każdym zdjęciu rodzinnym – rodzic, jakimi prawdziwi rodzice Parks nigdy nie byli. Rude włosy, około metra pięćdziesięciu pięciu wzrostu, ładna, lecz wiecznie skrzywiona twarz – przynajmniej kiedy patrzy na mnie. Mars była kiedyś moją największą fanką, ale teraz pewnie okadza dom za każdym razem, gdy wychodzę z pokoju.
– I dlatego, że jeśli zobaczy cię moja matka, pewnie będzie chciała cię zarwać albo coś, nie wiem. – Magnolia przewraca oczami, a ja uśmiecham się znacząco. Głównie dlatego, że żartuje, i trochę dlatego, że w tym, co mówi, jest odrobina prawdy.
Arrie Parks, projektantka torebek, nie jest typową matką.
Jest megazabawna i wyluzowana. Za każdym razem, gdy nakryła mnie z ręką pod spódnicą jej córki, uważała, że to urocze, i nie robiła też problemów, kiedy przyłapała nas, jak przemycaliśmy do domu alkohol albo trawkę (zdarzało się nawet, że popalaliśmy razem). Z mojego punktu widzenia najlepiej świadczy o niej to, że mimo tego, co zrobiłem, wciąż mnie uwielbia.
– Gdzie twój tata? – Rozglądam się. Lubię czuć się, jakbyśmy byli sami w tym wielkim domu.
Jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi i zakradaliśmy się do jej pokoju.
– W Atlancie. – Wzrusza ramionami. – Wraca rano.
Jej ojciec… wiecie przecież, kim jest jej ojciec. Harley Parks? Producent muzyczny? W ciągu ostatnich dwudziestu lat był trzydzieści pięć razy nominowany do Grammy i trzynaście razy zgarniał statuetkę. Facet jest pieprzoną legendą. Trochę to przerażające.
Wiecie, jak to jest umawiać się z córką wielkiego czarnoskórego gościa, który na liście numerów szybkiego wybierania ma kontakt do 50 Centa? To cholerny stres.
Podczas jej siedemnastki miałem duszę na ramieniu, bo jestem pewien, że jej ojciec prosił Kendricka Lamara i Travisa Scotta, żeby mieli na mnie oko i trzymali w ryzach. Parks przy każdej okazji próbowała mnie obmacywać, bo kiedy popije, nie potrafi trzymać rąk przy sobie, a ja musiałem się od niej opędzać, przez co ona się na mnie wściekała, a oni mieli niezły ubaw – koszmarny wieczór.
Jak mam być szczery, cieszę się, że nie ma jej ojca. Gdybyśmy ze sobą sypiali, przeleciałbym ją w jego łóżku, ale tego nie robimy, więc pewnie jak zwykle zasnę u niej.
Mimo wszystko czuję się tak, jakbym pokazał mu środkowy palec.
Kiedy wchodzimy do jej pokoju, zdejmuję koszulę i idę prosto do łazienki. Parks ma bzika na punkcie pryszniców i pościeli. Jeśli się nie umyję, nie wpuści mnie do łóżka.
Macie pojęcie, jaka to gówniana zasada, kiedy człowiek się nawali? Kompletnie porąbana. Kłóciliśmy się o to chyba z milion razy i nigdy nie udało mi się jej przekonać.
Wchodzi do łazienki, kiedy stoję pod prysznicem. Bierze szczoteczkę do zębów, odwraca się na tych swoich małych, bosych stópkach i przygląda mi się. To znaczy górnej połowie mojego ciała, bo dolną zakrywa pieprzona wykładana płytkami ścianka, przez którą nic nie widać i której szczerze nienawidzę. Wiem, co sobie teraz myślicie… co jest, do cholery? To dziwne. Wiem, że jesteśmy dziwni.
Ale kocham tę dziewczynę. A skoro tylko tak pozwala mi się do siebie zbliżyć… pieprzyć to… niech i tak będzie.
– Chcesz się przyłączyć? – pytam, żeby ją sprowokować.
– BJ – warczy z udawaną złością, ale się czerwieni. Odwraca się, patrzy na siebie w lustrze i zaczyna majstrować przy twarzy, przy której nie musi majstrować.
– Będę mógł chociaż popatrzeć, jak się kąpiesz?
Marszczy brwi.
– Zdecydowanie nie.
– Trochę to nie w porządku. – Patrzę na nią i przechylam głowę.
Lubi, kiedy to robię. Głośno przełyka ślinę, czego nienawidzę. Nienawidzę też tego, czym się staliśmy. Tego, że nie mogę do niej podejść, pocałować jej i wciągnąć pod prysznic. Nienawidzę szufladki, do której mnie włożyła, murów, którymi się otoczyła, i ruin, które pozostały po naszym związku. Ale to wszystko, co mamy. A to najlepsza część mojego dnia.
– Podaj mi ręcznik – proszę i wychodzę spod prysznica.
Podnosi rękę, żeby zakryć oczy, i stara się opanować uśmiech.
– Boże! – mruczy.
– Tak, wiem – wzdycham z dumą, żeby trochę ją wkurzyć.
– BJ! – woła. Policzki ma tak czerwone jak dawniej, kiedy jeszcze ze sobą… no wiecie.
Macha ręką na oślep, chcąc podać mi ręcznik i jednocześnie próbując mnie uderzyć.
– Uważaj na te rączki, Parks.
Wciąż nie otwierając oczu, wypycha mnie z łazienki. Jej dłonie ześlizgują się po moim ciele. Oboje wiemy, że robi to celowo, ale gdyby ją spytać, przysięgłaby, że to przypadek. Kiedyś, w innym życiu, cisnąłbym ręcznik na podłogę, objął ją w pasie i całując, zaniósł do łóżka. Ale w tym życiu ona zatrzaskuje mi drzwi przed nosem.
Wyciągam z szuflady spodnie dresowe, które kupiła mi w tym tygodniu – Parks powiedziałaby wam, że to nie jest „moja szuflada”, ale oboje wiemy, że to jest moja pieprzona szuflada – i wskakuję do łóżka. Siadam po jej stronie, żeby po wyjściu z łazienki mogła udawać, że jest wkurzona, żeby mogła przepchnąć mnie na „moją” stronę i przy okazji mnie dotknąć, bo jej dłonie są dla mnie jak narkotyk.
Wychodzi dziesięć minut później, ubrana w cienką różową koszulę nocną La Perla. Wiem, bo sam ją dla niej kupiłem. Nie jest szczególnie seksowna. Nie ma koronek ani niczego takiego. Ukrzyżowałaby mnie, gdybym kupił jej seksowną bieliznę. Chociaż zrobiłem to w tym roku na Walentynki. Warto było spróbować, bo tak się składa, że tego dnia mam również urodziny. Powiedziałem Parks, że to prezent nie tyle dla niej, ile dla mnie, i że mogłaby wyświadczyć mi tę przysługę. Cisnęła mi bieliznę w twarz. Ale następnego dnia ją włożyła. Nie żeby mi o tym powiedziała, ale nazajutrz, w najmroźniejszy piętnasty lutego, jaki Londyn widział od dziesięciu lat, zjawiła się na brunchu ubrana w przezroczysty top.
Jest dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałem.
Patrzy na mnie zagniewana, podchodzi do łóżka i pcha mnie z całej siły – której nie ma zbyt wiele – a gdy się śmieję, podwaja wysiłki, aż w końcu ciągnę ją ku sobie. Przez chwilę leży obok mnie, udając, że wciąż próbuje przepchnąć mnie na drugą stronę łóżka, gdy tak naprawdę oboje pragniemy przytulić się do siebie. Trzy, cztery, pięć, sześć sekund później spogląda na mnie szeroko otwartymi oczami, jakby właśnie przypomniała sobie, jak bardzo ją skrzywdziłem, po czym się odsuwa. Usta jej drżą, a ja czuję się podle, wiedząc, że nie mogę ich pocałować.
– Wszystko w porządku? – pytam i próbuję wymyślić, w jaki sposób poprawić jej nastrój, lecz taki sposób nie istnieje. Potrzebowałbym cholernego wehikułu czasu.
Przygląda mi się uważnie i dotyka palcem tatuażu na moim kciuku. Sznureczka z niezapominajek. Kupiłem jej naszyjnik od Tiffany’ego na miesięcznicę naszego związku, co nie jest żadnym powodem do świętowania, chyba że masz piętnaście lat i zaczynasz się spotykać z dziewczyną swoich marzeń. W każdym razie strasznie się jej podobał. Kilka lat później zgubiła go, a oni przestali je sprzedawać. To był pierwszy tatuaż, jaki dla niej zrobiłem.
Wszystkie one są dla niej – wszystkie z wyjątkiem…
– Ten jest nowy. – Wskazuje na mały tatuaż, który kilka dni temu zrobiłem na piersi. Przedstawia wieloryba. To przez Jonaha. Uważał, że jest fajny. Mam to gdzieś, i tak nie jest większy od dwupensówki.
Krzywię się i mówię:
– Przegrałem zakład z Jo.
Patrzy na mnie z niezadowoleniem i mruczy coś.
– Co?
– Nic. Po prostu uważam, że traktujesz swoje ciało zbyt lekkomyślnie. – Wzrusza ramionami, jakby miała to gdzieś, ale wiem, że nie ma.
– Jakoś pozostałe dwadzieścia dwa ci nie przeszkadzały.
– Dlatego że miały związek ze m… – Gryzie się w język i posyła mi gorzki, wycofany uśmiech.
Wszystko to przypomina mitologię naszego związku pełną symboli i tego typu rzeczy, o których wiemy tylko my i nikt inny, a ja uwielbiam nosić na sobie jej znaki. Kiedyś zostawiała je w inny sposób, ale już tego nie robi. Zaciska usta, bierze się w garść i odchrząkuje.
– To dlatego, że pozostałe dwadzieścia dwa dotyczą osoby, która dba o twoje ciało.
Przewracam oczami. Nie chodzi mi o nią, ale o mnie, o nas i o to, co robimy z naszym życiem.
– I dlatego od trzech lat jaja mi puchną z braku seksu?
– BJ… – Patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Uprawiasz seks częściej niż którakolwiek ze znanych mi osób. Jeśli nadal puchną ci jaja, powinieneś pójść do lekarza.
Słysząc to, parskam śmiechem i ona też, chociaż to wcale nie jest śmieszne. Oboje tego nienawidzimy, ale ona umawia się z innymi, a ja pieprzę się z innymi, i tak to już jest, więc się śmiejemy.
Drzwi do pokoju otwierają się i staje w nich siostra Parks.
– Proszę, proszę. Czyż to nie najbardziej dysfunkcyjna para Londynu? – Bridget Parks splata ręce na piersiach i uśmiecha się od ucha do ucha. Jest dwa lata młodsza od Parks, ma piwne oczy, kręcone włosy i jest ładniejsza, niż jej się wydaje, ale i tak ma to gdzieś. Bridget jest najlepszą przyjaciółką mojej najmłodszej siostry.
– Bridget. – Parks kiwa głową i siada prosto. – Jak tam kolejny porywający wieczór z nosem w książkach?
– Uwielbiam, jak mówisz o edukacji, jakby była czymś złym – odgryza się Bridget, na co Magnolia mruży oczy.
– Jestem wykształcona – rzuca Parks z dumną miną.
– Masz licencjat – prycha z pogardą Bridget. – A wszyscy wiemy, że to ubrany w ładne słowo tytuł dla tych, którzy nie wiedzą, co zrobić ze swoim życiem. No i zostawiłaś w Imperial College mnóstwo kasy, żeby zapisali ci to na ładnym kawałku papieru.
– Tak, ale… – Teraz to ja mrużę oczy. – Najpierw się tam dostała…
Jej siostra wydyma usta.
– Dzięki pieniądzom taty…
– Uczelnie potrzebują nowych wydziałów. – Parks wzrusza ramionami, ignorując oskarżenia siostry. – To naturalna kolej rzeczy.
– Czyżby? – Bridget patrzy na nią wymownie.
– Powiedz mi, Bridget, jak to jest, kiedy człowiek nie ma w życiu niczego poza uniwerkiem, esejami i zaliczeniami? – Parks odwraca się w moją stronę. – Czy to nie smutne? Nie sądzisz, że to smutne?
– Mnie w to nie mieszaj – prycham.
– Cóż – zaczyna Bridget. – Widzę, że oboje wróciliście do… – wskazuje na łóżko Magnolii – punktu wyjścia. Może musimy o tym porozmawiać?
– Masz w tej materii tyle doświadczenia co ziemniak, Bridget…
– Uprawiam seks – warczy Bridget.
– Z kim?
– Z ludźmi.
– Z ludźmi? – Magnolia spogląda na nią krzywo. – W liczbie mnogiej? Poważnie? – Zerka na mnie. – Kupujesz to?
– A co ty wiesz o liczbie mnogiej? – odgryza się Bridget. – Jedyny facet, z którym spałaś, to on.
Policzki Parks płoną.
– Jeśli chodzi o stosunek z penetracją, to może i tak, ale…
– Ja pierdolę – jęczę.
Takie właśnie są. Od zawsze.
Mimo to Parks nikogo nie kocha tak bardzo jak siostrę, no, może z wyjątkiem mnie.
– BJ. – Bridget kiwa do mnie głową. – Znów bez koszulki? – Puszcza do mnie oko, ale nie bardzo jej to wychodzi. – Dzięki.
– To miało być mrugnięcie? – pyta Magnolia, dobrze wiedząc, że tak właśnie było. – Czy coś jest nie tak z twoimi soczewkami?
– Chryste, BJ. – Bridget ignoruje siostrę. – Czy mógłbyś wyświadczyć nam wszystkim przysługę i zrobić jej dobrze, żeby nie była taką zdzirą?
– Wierz mi, Bridget – rzucam z uśmiechem – próbuję.
Magnolia uderza mnie długą szczupłą ręką i wiem, że zabolało ją to bardziej niż mnie. Jej siostra wznosi z politowaniem oczy i wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Patrzę na Parks, a ona na mnie, i jest tak jak każdej nocy. Wpatrujemy się w siebie. Moje oczy są niemal tak duże i okrągłe jak jej. W ciszy wspominamy, czym byliśmy dla siebie, podczas gdy rzeczy, które robiliśmy w tym pokoju, odrywają się od ścian i tańczą wokół nas niczym duchy z innej epoki.
Zdarzyło wam się kiedyś, że ktoś patrzył wam w oczy, a wy widzieliście w nich to, jak bardzo go skrzywdziliście? To koszmarne uczucie. Ale wiecie co? Ona też mnie skrzywdziła.
Parks klaszcze dwa razy, a gdy gasną światła, jeszcze przez chwilę patrzy na mnie w ciemności, a ja kocham ją, gdy otacza nas mrok. Niech to szlag – kocham ją do szaleństwa w świetle czy bez niego.
Kładzie się i zagrzebuje w pościeli, tak że widać tylko jej głowę. Oboje gapimy się w sufit. Oddycha spokojnie. W Parks jest kilka rodzajów spokoju. Kiedy myśli, kiedy jest zmęczona, kiedy czuje się bezpieczna.
Ten spokój jest nieco inny, wyczuwam w nim gniew. Myślę jednak, że ona zawsze jest na mnie trochę zła.
Ale to nic. Rozumiem ją. Ja bez przerwy nienawidzę siebie za to, co zrobiłem; ta nienawiść nie jest czymś, co „przychodzi i odchodzi falami” – ona po prostu jest. A ja robię, co mogę, żeby ją zagłuszyć.
Parks radzi sobie z tym znacznie lepiej. Nawet oddech ma spokojny.
I wtedy pytam:
– Jaka pogoda, Parks?
Patrzy na mnie i usta drgają jej w uśmiechu.
– Dość ciepło – mówi, a zaraz potem wierci się i przysuwa do mnie. – A u ciebie, BJ?
Odwracam się na bok, twarzą do niej.
– Bezchmurne niebo.3
Magnolia
Zwykle budzę się przed BJ-em. Tak jest od zawsze.
Wiem to, bo znam go, odkąd byliśmy dziećmi. Henry i ja chodziliśmy razem do klasy w prywatnej szkole podstawowej Dwerryhouse od zerówki aż do siódmej klasy, kiedy poszliśmy do Varley.
Nie bardzo pamiętam BJ-a z czasów sprzed liceum, tylko tyle, że po prostu był.
Kiedy byliśmy dzieciakami – mogłam mieć wtedy jakieś siedem lat – nasze rodziny spędzały wakacje na Capri, na superwypasionym jachcie. Przybiliśmy do brzegu i rodzice poszli do małego nadbrzeżnego baru, a my bawiliśmy się na plaży i spadłam z molo. Cała pokaleczyłam się o ostrygi. Było mnóstwo krwi. To jedno z moich najżywszych wspomnień BJ-a z czasów, zanim poszliśmy do liceum – pamiętam, jak wskoczył do wody i mnie wyciągnął. Wtedy miał jasne włosy. „Mam cię”, powiedział, kiedy mnie złapał. Wyniósł mnie na brzeg. Założono mi dwadzieścia dwa szwy.
Pojechał ze mną do szpitala, chociaż nie wiedziałam, dlaczego to robi. Sto lat później powiedział mi, że już wtedy mnie kochał, ale ja nie zwracałam na niego uwagi, bo był tylko starszym bratem Henry’ego, a ja kochałam się w Christianie. Myślę, że dla nas wszystkich jest to teraz drażliwy temat.
W każdym razie Henry, Paili, Christian i ja chodziliśmy do jednej klasy i zawsze trzymaliśmy się razem. Nigdy nie spędzaliśmy czasu z ich braćmi; różnica wieku wydawała się nie do przeskoczenia. BJ i ja całowaliśmy się raz, kiedy miałam trzynaście lat. Graliśmy wtedy w butelkę na domówce u Hemmesów i choć pocałunek był w porządku, nadal traktowałam BJ-a jak starszego brata mojego najlepszego kumpla.
Tymczasem w liceum coraz trudniej było nie zwracać uwagi na Baxtera Jamesa Ballentine’a. Był piętnastoletnim ciachem, może nie najbystrzejszym, za to świetnie grającym w rugby (na tyle dobrze, że przyciągnął uwagę skautów londyńskich Harlequins i irlandzkiej Ulster Rugby, ale na treningu przed sezonem paskudnie zerwał ścięgno, co na dobre przekreśliło jego karierę). Pływał, grał w hokeja i był środkowym pomocnikiem, ale nie dlatego ludzie wiedzieli, kim jest. Znali go, bo emanował młodzieńczym seksapilem, miał potarganą grzywę jasnobrązowych włosów i krzywy uśmiech, na którego widok nauczycielki chętnie rzucałyby w niego bielizną, gdyby nie bały się, że stracą przez to pracę.
Sami zresztą wiecie, jak to jest, kiedy człowiek jest w liceum, a najseksowniejszymi rzeczami na świecie są niesforne włosy, szerokie ramiona i łyżwy.
On miał to wszystko.
A do tego to spojrzenie – jakby rozbierał cię oczami. I wiem, że może wydawać się to niestosowne, ale to wszystko dlatego, że nigdy tak na was nie patrzył, bo gdyby to zrobił, wiedzielibyście, o czym mówię, i już zawsze czekalibyście, żeby znowu tak na was spojrzał.
Nie można było mieszkać w Varley i nie wiedzieć, kim jest BJ Ballentine.
Nie można było mieszkać w Londynie i nie wiedzieć, kim on jest.
Był pierwszy tydzień szkoły po wakacjach – Ballentine’owie zabrali nas na dwa tygodnie na Kanary, bo Lily zawsze powtarzała, że po trójce dzieci człowiekowi jest wszystko jedno i dodatkowe sześć osób nie robi żadnej różnicy. Miałam czternaście lat i właśnie wtedy przestałam lubić Christiana, a zaczęłam lubić BJ-a i zastanawiałam się, czy może on też mnie lubi. Ale przecież był BJ-em Ballentine’em, więc pewnie mogłam tylko pomarzyć.
Stałam przy szafce z Paili, kiedy podszedł do mnie i oparł się ręką o drzwiczki, tak jak niegrzeczni chłopcy w filmach dla nastolatków. Tyle że on nie był niegrzecznym chłopcem. Może lubił tak o sobie myśleć, ale nie był. Nigdy nie zapomniał o urodzinach matki, a gdy wracał na weekend do domu, zawsze przywoził jej kwiaty. Jego ulubionym filmem jest _Mary Poppins_, a tytułowa bohaterka była również jego pierwszą miłością. Ja byłam drugą.
Już wtedy miał szerokie, barczyste ramiona i wszystko w nim krzyczało, że to niegrzeczny chłopiec, tyle że to była ściema. Kiedy zmarł jego dziadek, zaczął zabierać babcię na cotygodniowe randki. Właściwie nadal to robi.
Oprócz Henry’ego ma jeszcze trzy siostry – w tym dwie młodsze – ale był wobec nich okropnie nadopiekuńczy i ani Allison, ani Madeline nie miały w szkole chłopaków, bo nikt nie chciał zadzierać z braćmi Ballentine’ami.
Przeczesał włosy palcami i spojrzał na mnie z tą dziwną, nowo odkrytą pewnością siebie. Jak gdyby obudził się tego ranka i uświadomił sobie, że jest największym ciachem na świecie.
– Hej, Parks – rzucił i skinął głową.
– Hej – odparłam i spojrzałam mu w oczy, bo wyczytałam w magazynach dla dziewczyn, że tak właśnie trzeba.
– Chcę zabrać cię na randkę – oznajmił.
– O – bąknęłam tylko i zamrugałam kilka razy. – Czemu?
Roześmiał się swobodnie i myślę, że gdybyśmy w tamtej chwili zajrzeli za kurtyny niebios, zobaczylibyśmy, jak prządki losu supłają nici naszego życia w radosny, nieubłagany, niemal niewykonalny sposób. Powiedziałam „supłają”, nie „splatają”, bo nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek zdołamy je rozsupłać. W każdym razie nie będzie to takie proste.
– Mogę? – zapytał. – W ten weekend?
– Nie. – Zacisnęłam usta.
Paili spojrzała na mnie, jakbym oszalała, a BJ spochmurniał.
Pokręciłam głową.
– Moi dziadkowie urządzają w Four Seasons przyjęcie z okazji rocznicy ślubu. Nie mogę nie przyjść. Babcia powiedziała, że zabierze mi telefon, jeśli nie pójdę…
– Cholera. – Roześmiał się. – Też miałem tam iść. Z rodzicami.
– Och. – Oblałam się rumieńcem.
– No to jak, pójdziesz ze mną?
Pokiwałam głową, ale czułam się w obowiązku dodać:
– Będzie nudno.
W oczach błysnął mu uśmiech, który zwiastował kłopoty.
– Sprawię, że będzie fajnie.
I dotrzymał słowa. Sprawił, że było fajnie. Z nim wszystko jest fajne.
Poszliśmy na przyjęcie; nasi bliscy nie posiadali się z radości, widząc nas razem. Zupełnie jakby miały spełnić się ich marzenia o połączeniu dwóch idealnych rodzin. Uznali, że to przeznaczenie, coś, co dawno temu zostało zapisane w gwiazdach. „Wyobraźcie sobie ten ślub!” i inne gadki. Przyznacie, że jak na pierwszą randkę to dość spora presja dla pary nastolatków niebędących dziećmi saudyjskich szejków. Jestem pewna, że kilka razy słyszałam, jak matka wspominała coś o zaręczynach, ale nawet mi to nie przeszkadzało, bo przepadłam w chwili, gdy spojrzał na mnie, kiedy schodziłam z marmurowych schodów.
BJ z trudem przełknął ślinę i popatrzył na mnie tak, jak patrzy teraz, tyle że teraz jest gorzej, bo przecież widział mnie nagą.
– O, ja cię – rzucił. Po czym uśmiechnął się nieśmiało i spuścił wzrok.
Tamtej nocy przy stoliku w Trinity Square, kiedy pijany wujek Tim wznosił toast za moich dziadków („Za Linusa i Annorę, moich trzyjaciół i peściów, którzy nieusannie mnie inspirują”), pomyślałam, że BJ jest słodki, kiedy tak bezmyślnie bawi się moją ręką, ale mniej więcej w połowie zorientowałam się, że mam na kolanach pełno okruchów chleba, i wybuchłam śmiechem. Czułam się, jakbym odkryła sekret, o którym nikt nie wiedział. Pamiętam, że leciało _I’ll Be Seeing You_ Billie Holiday, mój dziadek wstał i poprosił babcię do tańca, a chwilę później BJ podał mi rękę i gdy wstałam, milion okruchów chleba posypało się na podłogę. Widząc to, zaczął się śmiać, wziął mnie za rękę, przyciągnął do siebie – uwielbiam, kiedy mnie do siebie przyciąga – i zaczął tańczyć, tak jak potrafią tańczyć chłopcy z dobrych, bogatych rodzin, którzy dorastając, chodzą na gale i królewskie wesela. Tamtego wieczoru tanecznym krokiem podbił moje serce.
Zwykle kiedy budzę się wcześniej, mówię mu, że robię to, by pomedytować nad urokami życia, ale tak naprawdę chcę na niego popatrzeć. Myślę, że on również jest jednym z uroków życia. Może tego nie wiecie, ale bolesne rzeczy również mogą być piękne.
Kiedy tak patrzę na niego, jak śpi z głową odchyloną do tyłu, lekko wyprężoną szyją i wysuniętą szczęką, myślę o wszystkich rzeczach, które zrobiłabym dla niego, gdybyśmy wciąż robili dla siebie różne rzeczy. W pewnej chwili unosi powieki i patrzy na mnie przez kilka sekund.
– O czym myślisz?
– O Billie.
Zmęczony trze oko i delikatnie się do mnie uśmiecha.
– Uwielbiam ją.
To, o czym naprawdę rozmawiamy, zawisa w powietrzu.
– Ja też.
BJ wkłada zwężane spodnie z bawełnianego dżerseju od Thoma Browne’a – inne niż te, w których spał, ale nie próbujcie się w tym doszukiwać czegokolwiek. To nie tak, że ma tutaj całe mnóstwo ubrań – ma tylko jedną szufladę. Albo dwie. A może trzy. Tak naprawdę to nie są nawet jego szuflady, są moje, ale – dla wygody – pozwalam, żeby trzymał w nich swoje rzeczy. Dresy, koszulki, bieliznę i takie tam, a także wodę perfumowaną Ombre Leather Toma Forda, którą nigdy, przenigdy nie spryskuję poduszek, kiedy on nie zostaje na noc. Należy również wspomnieć, że trzymam w tych szufladach swoją drukarkę etykiet, więc tak naprawdę wcale nie należą do niego. W każdym razie wkłada koszulkę, a ja szlafrok i schodzimy do jadalni na śniadanie.
Moja rodzina spogląda na nas znad stołu.
– BJ. – Ojciec podnosi wzrok znad acai bowl i kiwa głową na powitanie.
– BJ – mówi mama i uśmiecha się, jak gdyby nie spotykała go przy śniadaniu siódmy dzień z rzędu.
– BJ – rzuca niechętnie Marsaili. Nasza Mars nie jest wielką fanką drugich szans.
– Mnie nikt nie widzi? – Siadam naburmuszona.
Moja siostra uśmiecha się szyderczo.
– Wręcz przeciwnie… widzimy aż za dużo. Co masz na sobie? To bielizna?
– Nie, Bridget. To byłoby okropnie niestosowne.
Bridget macha ręką.
– A to jest…
– Miłe dla oka, Bridget, jeśli mam być szczery – kończy BJ. Uśmiecham się zadowolona, ale Mars wydaje się zła.
Ojciec zerka na BJ-a, udając, że wkurzył go ten komentarz.
Kiedy byliśmy dziećmi, BJ bał się tego spojrzenia, ale teraz straszny z niego chojrak, więc tylko się uśmiecha. Tata go lubi. Czasami udaje, że jest inaczej, a przynajmniej stara się, żeby tak to wyglądało, i zgrywa ojca nielubiącego chłopaka, z którym sypia jego córka – ale przecież my już ze sobą nie sypiamy. Nawet jeśli, technicznie rzecz biorąc, śpimy w jednym łóżku. No i chociaż jest moim ojcem, wcale go tak nie traktuję.
– Harleyu. – Uśmiecham się do niego krzywo. – Jak podróż?
– Magnolio – rzuca i wzdycha. – Tyle razy prosiłem cię, żebyś zwracała się do mnie „tato”.
– A ja tyle razy prosiłam, żebyś zachowywał się jak ojciec. – Uśmiecham się promiennie, podczas gdy BJ kopie mnie pod stołem i robi minę mówiącą „zamknij się”.
– Magnolio. – Marsaili patrzy na mnie wymownie.
Zdenerwowany ojciec wierci się na krześle.
– W porządku.
– Z kim pracowałeś?
Ojciec sięga po połówkę marakui.
– Z Chance’em.
– Jakim Chance’em? – pyta Bridget.
– Chance’em Postmanem. – Przewracam oczami. – To taki raper, idiotko.
– Nie bądź wulgarna – upomina mnie Mars.
Marsaili to jedyny odpowiedzialny dorosły, jakiego znam.
Ta drobna Szkotka pokonała kiedyś Jonaha w siłowaniu się na rękę.
Jest bezwzględnie opiekuńcza i agresywnie matkująca, co na przestrzeni lat okazało się przydatne, zwłaszcza że nasi rodzice niespecjalnie przykładali się do wychowywania dzieci. Brakowało nam matczynej i ojcowskiej opieki. I gdybym miała wystawić rodzicom oceny – co często próbuję robić – dałabym im obojgu niedostateczne.
Moja mama potrafiła wyjechać z Fergie (tą z rodziny królewskiej, nie z Black Eyed Peas) na babski weekend, który trwał cały tydzień. Co do ojca, prawdopodobnie ominęło go kilka najważniejszych momentów mojego życia, bo był wtedy z Black Eyed Peas.
Buszka wchodzi do pokoju, powłócząc nogami, i stawia przede mną talerz czerwonego barszczu.
– Mogłabyś? – Patrzę na nią jak na wariatkę. – To wart dwa tysiące funtów wykańczany piórami satynowy szlafrok.
Moja babcia Rosjanka. Ma jakieś pięćdziesiąt tysięcy lat, pije wyłącznie bieługę i żywi się kiszonkami. Mama przywiozła ją tu w odwiedziny, kiedy wyszła za mąż za ojca, a ona, nie wiem czemu, nie chciała wrócić.
Mój wujek Aleksiej troszczy się o nią dużo bardziej niż mama. On i jego rodzina urządzili jej pokój w swoim domu przy ulicy Ostożenka. Ładnie tam… to część kompleksu Noble Row z widokiem na Kreml i sobór Chrystusa Zbawiciela, ale ona uparcie mieszka z nami. Nie chce zamieszkać w domu starców, więc Marsaili musi ją codziennie wozić na warsztaty dla seniorów, bo kiedy jest w domu w godzinach pracy, przeszkadza ojcu w komponowaniu. Zaklina się, że miała udział w stworzeniu wielkiego przeboju dla One Direction.
– Dobrze ci zrobi. – Wskazuje talerz i siada obok mnie.
– To ohydne i grozi zatruciem.
Gromi mnie wzrokiem.
– Wstydzisz się tego, że jesteś Rosjanką?
– Nie wstydzę się tego, że jestem z Rosji. – Poklepuję ją po ręce. – Nie jestem z Rosji. To ty jesteś z Rosji. Ja jestem z Kensington.
Patrzę błagalnie na mamę, ale ona pożera wzrokiem BJ-a. Zresztą wcale się jej nie dziwię. Dziś rano jego usta wyglądają wyjątkowo namiętnie, wydają się lekko obrzmiałe, jakby ktoś całował je całą noc – chociaż wcale tak nie było – więc patrzę na nie i wgryzam się w truskawkę.
BJ widzi to i tłumi uśmieszek.
– Wszystko okej, Parks?
Ignoruję go.
– To dziedzictwo. – Buszka przesuwa talerz niebezpiecznie blisko mnie.
– Zimny burak i rosół wołowy to nasze dziedzictwo? – wtrąca Bridget.
Ojciec nie odrywa wzroku od telefonu, ale widzę, że się krzywi.
Buszka z przekonaniem kiwa głową.
– I specjalny składnik. – Puszcza oko.
– To wódka – oświadcza Marsaili. – Wyjaśnijmy tę tajemnicę od razu, jeśli ktoś jeszcze nie wie.
– Super. – BJ przysuwa talerz i wącha jego zawartość. – Coś jak rosyjska krwawa mary?
Zjada łyżkę, uśmiecha się do Buszki i unosi kciuki, a gdy ta odwraca się zadowolona, udaje, że się krztusi. („Wołowina”, szepcze zduszonym głosem).
– A więc… – Marsaili odchrząkuje znacząco. – Dziś rano pisali o was w gazetach.
– Ooo! – rzucam śpiewnie. – I jak, ładnie wyglądałam?
– Bo tylko to się liczy… – Bridget przewraca oczami.
– Bardzo szczupło, kochanie. – Mama kiwa głową. – Głęboko wycięty dekolt wygląda fenomenalnie. W tym tygodniu noś bluzki hiszpanki.
Pstrykam palcami, żeby dać jej do zrozumienia, że zakodowałam.
– Jesteś za chuda. Zjedz barszcz – domaga się Buszka.
– _Magnolia Parks i BJ Ballentine, para, która wiecznie schodzi się i rozstaje, urządziła scenę w hotelu Dorchester, gdy pojawił się w nim jeden z wielu byłych kochanków Parks (nazwiska nie ujawniono)…_
– Jak wielu oznacza tutaj wielu? – pyta ojciec, podnosząc wzrok znad telefonu.
– Kilku – podpowiada Bridget.
– Naprawdę napisali, że nazwiska nie ujawniono? – pytam ucieszona. – Brooks się wścieknie.
Mars ignoruje moje słowa i czyta dalej:
– _Zazdrosny Ballentine aż rwał się do bójki, jednak sytuacja została opanowana, nim doszło do rękoczynów._
– Nieźle. – BJ wzrusza ramionami.
– Rwał się do bójki? – zastanawiam się na głos.
– Jest jeszcze kilka zdjęć, na których wyglądacie, jakbyście byli razem… – ciągnie Mars.
– Bo są – wtrąca Bridget.
Kręcę nieznacznie głową, a BJ ciska w nią kawałkiem bajgla.
– Wiązanie traumatyczne! – ogłasza ni stąd, ni zowąd moja siostra.
– Że co? – pyta ojciec.
– To coś, czego nie próbowaliśmy zgłębić, szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego ta dwójka jest, jaka jest – paple dalej, a ja wzdycham z rezygnacją. – Wiązanie traumatyczne!
– Niby jakiej traumy doświadczyli? – docieka ojciec.
BJ i ja patrzymy na siebie przez chwilę.
Bridget głośno wyraża opinię na temat tego, jak bardzo jest to niezdrowe. Uważa, że wie wszystko, bo jest na trzecim roku psychologii w CamBridget. Tymczasem padła ofiarą własnego żartu, bo chociaż mam tylko głupi licencjat, wiem, że w najlepszym wypadku jesteśmy niedopasowani.
– Wy dwoje – odzywa się matka. – W piątek w Harrodsie jest prezentacja mojego nowego zapachu. Przyjdziecie, prawda?
– Mówiąc „wy dwoje”, masz na myśli jeden – wskazuję na siebie, a zaraz potem na BJ-a – dwa? Umówmy się, że on nie jest jedynym kandydatem do numeru dwa w tym pokoju.
Bridget mnie ignoruje.
– Nazwałam cię Dwójeczką, Bridget. Zupełnie jak kupę.
Zmęczona podnosi wzrok.
– Żart, który trzeba tłumaczyć, Magnolia, jest kiepski.
– Przyjdziemy – zapewnia mamę BJ.
– Każę ochronie ją zatrzymać. – Wskazuję na siostrę, a ta ciska we mnie kawałkiem jabłka. – Będę miała siniaka! – Wydymam usta.
– Bo jesteś niedożywiona – odgryza się.
Buszka przesuwa talerz w moją stronę, mówiąc:
– Barszcz.