Magobójca. Wrota Światów - ebook
To nie jego świat. Nie jego wojna... A jednak to on zadecyduje o jej wyniku.
Świat Elfów nie jest przychylny ludziom. Alberic, trzydziestoletni księgowy i zapalony szermierz, przekonuje się o tym na własnej skórze.
Gdy trafia do mistycznej krainy, natychmiast zostaje wciągnięty w wir walki i pojmany przez księcia Keledora. Wkrótce okazuje się jednak, że jego obecność w tym miejscu nie jest dziełem przypadku – ma przyjąć rolę, która odmieni los całego królestwa.
Na odległych, pogrążonych w mroku ziemiach Tailiann’a, Pierwsza Zabójczyni Gildii Czerwonej Żmii, snuje plan zemsty i bierze udział w misji mającej na celu zburzenie granic światów.
Alberic, wspierany przez Keledora i jego siostrę Inariel, ma szansę powstrzymać potężną inwazję. Ale by tego dokonać, potrzebuje czegoś więcej niż szermierczych umiejętności, dobroci serca i przenikliwego umysłu…
Musi stać się Magobójcą.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8373-865-9 |
| Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
którzy przyczynili się do jej powstania
i wspierali mnie w trakcie pracy nad nią:
Kochanej Żonie, Kindze –
która cierpliwie znosiła moją wenę twórczą.
Rodzicom, wspierającym mnie niezłomnie.
Grzegorzowi, który dzielnie tworzył ilustracje.
Jeremiaszowi, który swoim przykładem zmotywował mnie do systematycznej pracy.
Julii, Ruslanie, Grzegorzowi R. oraz wszystkim młodym ludziom, którzy na bieżąco czytali, recenzowali
i dopingowali mnie w procesie twórczym.ROZDZIAŁ 1
Dorodny trzyletni jeleń dostojnie wynurzył się z leśnej gęstwiny. Z łbem tuż przy ziemi, bez pośpiechu przeżuwał zielone źdźbła trawy, czujnie strzygąc uszami, a jego wilgotne nozdrza energicznie węszyły leśną ściółkę. Wyraźnie zaintrygowany liśćmi leśnej poziomki, lekko obrócił się, prezentując swoją imponującą sylwetkę. Nagłym, błyskawicznym ruchem poderwał do góry głowę zwieńczoną piękną koroną z poroża. Niemal w tym samym momencie, w którym spłoszony nagle zwierz rzucił się do ucieczki, jęknęła zwalniana cięciwa łuku. Szybka niczym myśl strzała wbiła się w ciało zwierzęcia ułamek sekundy później, za późno jednak, żeby ugodzić rogacza w serce. Jeleń rozpłynął się w leśnej gęstwinie.
– Idiota z ciebie… – Rozległ się po chwili ciszy męski głos, należący do rosłego ciemnowłosego mężczyzny, trzymającego w swoich rękach myśliwski łuk. – A ojciec powtarzał ci zawsze: „Albericu, pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł, nie przy podchodzeniu zwierzyny”. Trzeba było uważniej słuchać. – Człowiek, najwyraźniej zwany Albericem, kontynuował swój monolog. – Zresztą nie tylko słuchać, gdybym wiedział, że te jego mądrości okażą się kiedyś przydatne, nie przeszkadzałoby mi odmrażanie tyłka po lasach i wyciąganie pijawek z butów. – Mężczyzna był coraz bardziej zły. – Nie dość, że zmarnowałeś strzałę, to jeszcze trafiłeś biednego zwierzaka w bebechy. Staruszek by cię osobiście zabił, gdyby to zobaczył… co w obecnej sytuacji chyba byłoby lepszym wyjściem. – Alberic rozglądał się, próbując znaleźć ślady jelenich racic, które jak zaczarowane ginęły w miękkim kobiercu mchu i traw.
Nerwowo potarł ręką za długi już i drażniący go ciemny zarost i ruszył w kierunku, w którym, jak mu się wydawało, umknął chybiony jeleń.
*
Słońce świeciło wysoko ponad gęstą koroną drzew. Mężczyzna z trudem przedzierał się przez gąszcz. W jego ruchach widać było determinację i upór, które uważny (i nieco bardziej złośliwy) obserwator mógłby nawet nazwać desperacją. Kolejna gałąź, tonąca w obficie zalegającym igliwiu, trzasnęła pod dosyć ciężkim i niezgrabnym krokiem, czemu towarzyszyło stłumione warknięcie przedzierającego się przez gąszcz człowieka. To, co przed paroma minutami wydawało się dogodną ścieżką, przerodziło się w gęsty zagajnik, pełen kolczastych pędów, czepiających się ubrania i boleśnie drapiących dłonie, którymi Alberic starał się ochraniać twarz. Prychając i mamrocząc pod nosem, wydostał się w końcu na polanę poprzecinaną snopami światła słonecznego przedostającego się przez wysokie świerki.
Nagle zatrzymał się i zastygł bez ruchu. Na ściółce dostrzegł długo wyczekiwany ślad krwi, który nieomylnie mówił, że postrzelony rano jeleń przechodził właśnie tędy. W tym momencie myśli Alberica, skupione na okrutnym głodzie i na wielce prawdopodobnej perspektywie spędzenia na czczo kolejnego dnia, zostały rozproszone przez błysk złowiony kątem oka na skraju polany. Rozejrzał się nerwowo. Tygodnie spędzone w całkowicie obcej i wrogiej głuszy oraz dotkliwy głód i pragnienie wyostrzyły jego zmysły. Wyczuwał, że jest w tym lesie intruzem, i wiedział, że z pewnością nie jest to jego miejsce. Las wydawał się jego wrogiem. Gęste ostępy od wielu dni broniły się przed nim, mnożąc przeszkody niemal niemożliwe do pokonania. Człowiek niemający zbyt wielkiego doświadczenia w przetrwaniu w takim miejscu cierpiał głód i niewygody, pogrążając się w ogarniającej go beznadziei, przekonany, że wkrótce padnie łupem jakiegoś niebezpiecznego zwierzęcia bądź najzwyczajniej w świecie zginie z braku wody i pożywienia. Nie wiedział, gdzie jest, ani nawet w jakim kierunku powinien iść. Jedynym, co jeszcze pchało go naprzód i powstrzymywało przed wpadnięciem w rozpacz, była nadzieja na odnalezienie postrzelonej zwierzyny i dostanie się do jaśniejszej części lasu. Kilka dni temu z jakiegoś wyższego drzewa, na którym spędził noc w obawie przed dzikami, wypatrzył skalną ścianę i las brzozowy, który wydał mu się znacznie bardziej zachęcający.
Ostrożnie podszedł do błyszczącego w krzakach przedmiotu, instynktownie zacisnął dłoń na długiej rękojeści wiszącego przy pasie miecza. Nie zastanawiał się nad racjonalnością swojego zachowania – przeczucie podpowiadało mu, że coś tutaj było nie na swoim miejscu. Kiedy ostrożnie rozgarnął zarośla, nieprzyjemny zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Jego szeroko otwartym błękitnym oczom ukazał się człowiek, a przynajmniej coś, co dawno temu nim było, zanim stało się stertą bielejących w słońcu kości. Z pleców szkieletu odzianego w resztki skórzanego kaftana sterczały dwie długie strzały o śnieżnobiałych piórach, obok zaś leżały fragmenty zardzewiałej stali, które nie mogły być niczym innym, jak pozostałościami miecza i umbo tarczy.
Myśli Alberica szybko pobiegły w kierunku własnego ostrza wiszącego u pasa i nie mogły zignorować oczywistej analogii do kościotrupa leżącego w trawie. Odkąd znalazł się w tej kniei, był przekonany, że grozi mu coś więcej niż tylko nieujarzmiona przyroda: teraz jego podejrzenia zmaterializowały się w postaci białopiórych strzał, które dawno temu zakończyły żywot podobnego mu intruza. Kim był i czego tutaj samotnie szukał? Czy ów pechowiec był jakimś awanturnikiem, czy też w podobny sposób zabłądził w gąszczu tej przeklętej puszczy? Mężczyzna westchnął cicho i po krótkim namyśle wyciągnął zadziwiająco dobrze zachowane strzały z pleców szkieletu. Kto i dlaczego posłał je za tym nieszczęśnikiem? Dlaczego ich po wszystkim nie zabrał? Pytania kłębiły się w jego głowie, niczym targane jesiennym wiatrem zeschłe liście. Nagle jego uwagę przykuło żółte migotanie pośród porozrzucanych kości, to samo, które skierowało go tutaj chwilę wcześniej. Na paliczku palca prawej ręki szkieletu tkwił nietknięty upływem czasu lśniący pierścień. Człowiek odruchowo sięgnął po błyskotkę, ale po chwili z wahaniem cofnął dłoń. Pierścień był masywny i wykonany na podobieństwo lwiej głowy, opatrzonej jakimś dziwnym, nieznanym mu pismem. Doświadczenie podpowiadało mu, że jest to sygnet, a jego wykonanie oraz materiał – szczere złoto – świadczyły o wysokiej pozycji właściciela. Myśl o ograbieniu zwłok budziła w wędrowcy wstręt, z drugiej jednak strony szkoda mu było pozostawić klejnot – najprawdopodobniej jedyną wskazówkę w napotkanej zagadce – na zatracenie w kniei. Wzdrygnął się, zsuwając delikatnie pierścień z kości szkieletu. Puste oczodoły i pożółkłe zęby zdawały się uśmiechać krzywo, jakby drwiły z jego dylematów.
– Wybacz, kimkolwiek byłeś. – Lekko chropowaty, melodyjny głos człowieka wyrażał zadumę. – To również nie będzie ci potrzebne – dodał po chwili namysłu i wrzucił dwie białopióre strzały do swojego niemal pustego kołczana. – Zanim to wszystko się skończy, mogą się przydać – powiedział sam do siebie bezwiednie i zanurzył się w gęstwinie, obierając, jak mniemał, właściwą ścieżkę w stronę obiecujących skał. Nie zdawał sobie sprawy, jak prawdziwe miały wkrótce okazać się jego słowa…
*
Zazwyczaj spokojny i pogodny Keledor był dzisiaj wyjątkowo podenerwowany. Jego kroki, choć w tak charakterystyczny dla Elfów sposób lekkie i niemal zwiewne, były wyjątkowo energiczne. Jego zielony płaszcz powiewał za nim bezszelestnie, gdy szybko przemierzał leśne ścieżki prowadzące do _Ithern_ – zaklętej południowej granicy pradawnego elfiego królestwa _Fannē._ Uzbrojone patrole tego regionu nie były niczym niezwykłym i stanowiły wiekową tradycję szlachty _Fann_, „prawdziwego pierwszego ludu” – jak nazywali siebie Elfowie w swojej śpiewnej mowie. Tym razem doświadczony wojownik, jakim był żyjący od niemal dziewięciu wieków Keledor, nie prowadził żadnego oddziału, ani nie szkolił nielicznej elfiej młodzieży w sztuce wojennej. W kierunku nękanej zbyt często – jak na gust Elfów – przez ludzi granicy pchało Keledora jakieś dziwne przeczucie. Było to jedno z tych wyjątkowych i niepokojących przynagleń, o których zwykło się mówić, że drążą w kościach, a które (jak uczyło Elfa bogate życiowe doświadczenie) zwiastowało nadzwyczajne wydarzenia. Problemem, który nie dawał spokoju wojownikowi, była kwestia dotycząca natury mających nieuchronnie nadejść wypadków. Na skutek tych rozmyślań jasną twarz Elfa pokrywał cień, a zielone oczy lśniły złowróżbnie. Zbyt wiele razy w życiu Keledora bowiem znaczenie słowa „nadzwyczajne” przechodziło w „katastrofalne”.
Elf, podobnie jak większość swoich pobratymców, miał wobec _Ithern_ i wszystkiego, co się z nim wiązało, dość ambiwalentne uczucia. Szeroki na ponad trzydzieści mil pas oddzielający _Fannē_ od wszystkiego i wszystkich usiany był skomplikowaną siecią wyjątkowo potężnych iluzji, ślepych zaułków oraz niebezpiecznych pułapek. Ci, którzy nie byli Elfami, a zabłąkali się w ten buforowy teren, błądzili w nim przez całe dnie, szukając drogi pośród rozpadlin i skał, których w większości przypadków fizycznie tam nie było. Potęga tych wytworzonych przez Elfy iluzji była tak wielka, że ci, którzy mieli słabą wolę i podatny umysł, faktycznie kaleczyli się o omamy, które stawały się dla nich rzeczywistością, bądź omijali właściwą ścieżkę czy też przejście, widząc w tym miejscu groźną rozpadlinę lub skalną ścianę. Te przeszkody nie były jednak największym niebezpieczeństwem zwodniczej granicy. Stanowiły ją prawdziwe wąwozy i jary, głębokie niejednokrotnie na kilkanaście metrów i najeżone ostrymi skałami, przykryte magicznymi pozorami łatwego przejścia.
Nieliczni, którzy przypadkiem odnaleźli właściwy szlak przez skały i z radością witali równy grunt pod nogami, w większości przypadków ginęli – potrzaskani – na dnie zdradzieckiej studni czy parowu, z zastygłym na twarzy grymasem zdziwienia po tym, jak iluzoryczna ziemia rozstąpiła się pod nimi. Jeżeli jednak znalazłby się ktoś, kto przez wszystkie te pułapki przeszedłby bez szwanku, musiałby na końcu ulec ostatniej przeszkodzie na drodze do _Fannē_. Był nią _Fiene–ar–ean –_ mur najgłębszego strachu. Każdego, komu władca _Fannē_ nie udzielił pozwolenia na wkroczenie w jego granice, ogarniała w pewnym momencie straszliwa panika. W zależności od wrodzonej odwagi nieszczęśnik albo uciekał w popłochu na oślep, albo padał na ziemię, nie będąc w stanie się podnieść z grozy i rozpaczy. Silni dawali za wygraną i wracali skąd przyszli, a słabi pogrążali się w szaleństwie, kończąc swój żywot na jednej z wielu pułapek, które wcześniej ominęli.
Keledor doceniał kunszt _Ithern_ oraz fakt, że pozwalał królestwu trwać nieprzerwanie od stuleci, chroniąc przed jakąkolwiek niechcianą obecnością, nie wspominając o napaści. Z drugiej strony żal mu było tych wszystkich nieszczęśliwych istot, głównie ludzi, które umierały na tej granicy, jak zresztą słusznie w głębi serca podejrzewał – nie zdając sobie sprawy dlaczego. Elf, podobnie jak wszyscy jego współplemieńcy, żywił wobec rodzaju ludzkiego bardzo cierpkie uczucia. W zamierzchłej przeszłości ścieżki Elfów i ludzi krzyżowały się w harmonii, a obie rasy nie czyniły sobie nawzajem krzywdy i utrzymywały dość przyjazne stosunki. Jednakże dążenia ludzi zawsze pchały ich w kierunku destrukcji. Przy śmiesznej wręcz, zdaniem Elfów, długości pojedynczego ludzkiego życia rodzaj człowieczy miał zaskakujący pęd do władzy. Łatwo też ulegał namiętnościom, był niestały i zbyt często skłonny do zła. Lud Elfów boleśnie doświadczył w swojej historii mrocznej strony człowieczeństwa. Początki tragedii zawsze były niewinne – bandy ludzkich dzikusów, zbyt zagubione w niebezpiecznym świecie i pochłonięte walką o przetrwanie, nigdy nie stanowiły zagrożenia. Co więcej, „niecywilizowani” nierzadko daleko lepiej rozumieli naturę i respektowali odwieczny porządek, który _En–ii_, Stwórca, przeznaczył dla swoich stworzeń.
Bywało tak, że w swojej dobroci, chcąc ulżyć cierpieniu śmiertelników, Elfowie użyczali rodzajowi ludzkiemu nieco ze swojej wiedzy. Uczyli więc ludzi używać ognia, pomagali zrozumieć prawa przyrody, wreszcie w szczodrym geście użyczali ludziom sztuki pisma i innych nauk, licząc na to, że ci będą mądrze korzystać z otaczającego ich świata. Niestety dynamika rozwoju ludzkich społeczeństw zawsze wykraczała poza możliwości elfiego zrozumienia. Wraz z wiedzą przychodziły pycha i egoizm, a ze wzrostem liczebności rosła też ludzka agresja. Ludzie mnożyli się w zadziwiającym dla ludu _Fann_ tempie i tworzyli dziesiątki królestw, które z niczego rosły w potęgę, po czym upadały szybciej, niż dorastało jedno elfie pokolenie. Za każdym razem ludzi do wojny przeciwko Elfom pchały zazdrość i zawiść – o bogactwo, potęgę, a przede wszystkim – o nieśmiertelność. Ludzkie bowiem życie, płonące krótko niczym sucha słoma, było niczym wobec tysiącleci, jakie był w stanie przeżyć przeciętny Elf, nie zaznając nigdy chorób i fizycznej starości. Nic dziwnego więc, że wobec bezsensowności pogoni za tym, co dla nich nieprzeznaczone, ludzkie serca pogrążały się w goryczy i nienawiści. Relacje między dwoma gatunkami stawały się coraz chłodniejsze, potem przeradzały się w jawną wrogość, aż w końcu dochodziło do wojen. Wojen, których – w odczuciu Keldora – przegranymi zawsze byli Elfowie, niebędący w stanie tak szybko uzupełniać populacji. Z tego, co opowiadał Keledorowi jego ojciec Alador, Elfowie nękani przez ludzi byli w końcu zmuszeni opuścić swój poprzedni świat w poszukiwaniu nowego. Teraz ludzie także się tutaj zjawili, a lud _Fann_ postanowił nie popełniać więcej tego samego błędu. _Tra’a–n_ byli w oczach Elfów niebezpieczną plagą, wrogami – jeśli jeszcze nie w tej chwili, to w niedalekiej przyszłości, według rachuby Elfów.
Keledor postrzegał te sprawy podobnie jak większość ludu. Głęboko w jego sercu tkwiło jednak coś jeszcze – coś, do czego głośno nie chciał się przyznać, a co (jak podejrzewał) zaszczepił mu jego mądry ojciec. Było to przeczucie, że nie wszystko musi być zawsze takie samo, a ludzie nie są z natury złymi stworzeniami. Jakiekolwiek jednak by nie były sentymenty Keledora, nie powstrzymywały go one w przeszłości przed dobywaniem broni przeciwko ludzkim najeźdźcom, nierespektującym odwiecznego prawa wszystkich rozumnych stworzeń do życia w spokoju.
Keledor zręcznie minął szereg dołów i parowów, po czym zatrzymał się przed dużym owalnym głazem blokującym drogę między piętrzącymi się dookoła wysokimi i bardzo stromymi skałkami. Przyłożył do kamienia swoją szczupłą dłoń i wypowiedział słowo rozkazu. Głaz zamigotał i zaczął stawać się przezroczysty niczym mętne szkło. Elf przeszedł przez niego, jak przez obłok jesiennej mgły. Po kręgosłupie przebiegł mu zimny dreszcz, kiedy przekraczał niewidzialny _Fiene–ar–ean_, mur strachu. Kiedy znalazł się po drugiej stronie, głaz zadrgał i ponownie przybrał swoją twardą, szorstką postać. Keledor znajdował się teraz w _Ithern._
Elf odetchnął głęboko, po czym sprawdził swój ekwipunek. Za pomocą dużego palca stopy odzianej w miękki but zręcznie nałożył cięciwę na zgrabny, średniej długości cisowy łuk i przesunął kołczan tak, aby w razie konieczności szybko i wygodnie móc sięgnąć po jedną z dziesięciu białopiórych strzał. Łuk stanowił podstawową i bardzo często jedyną (poza poręcznym sztyletem) broń Elfów udających się na granicę. Keledor, bardziej niż w łucznictwie, kochał się jednak w szermierce i rzadko kiedy rozstawał się ze swoim niezawodnym mithrilowym mieczem, który otrzymał od swojego ojca. Elf dobył lśniące ostrze tylko po to, żeby po raz kolejny nasycić się perfekcją jego wykonania. Srebrna klinga lśniła gładką i nieskazitelną powierzchnią niczym zwierciadło. _Talrang_, takie imię bowiem nosił miecz Keledora, był jednym z bliźniaczych mieczy wykonanych przez legendarnego zbrojmistrza Maedrila u zarania dziejów Elfów, kiedy to lud _Fann_ walczył przeciwko demonom i sprzymierzonym z nimi Odszczepieńcami. Broń ta była jednym z niewielu zachowanych reliktów łączących lud Keledora z odległą i chwalebną przeszłością, niemym świadkiem równie licznych zwycięstw i legendarnych czynów, co gorzkich porażek i tragedii. Od zamierzchłych czasów zaszczyt władania _Talrangiem_ przysługiwał najbardziej zręcznym i szlachetnym wojownikom o czystym sercu, dlatego też fakt, że obecnie znajdował się on pod opieką Keledora, napawał Elfa poczuciem wzruszenia i dumy. Keledor przyjrzał się swojemu odbiciu w klindze, mając nadzieję, że tak jak był łudząco podobny do swojego rodzica z wyglądu, tak dorówna mu kiedyś jako godny i sprawiedliwy władca. Myśl o odpowiedzialności wyrwała go z zamyślenia i przypomniała mu, w jakim celu udał się do _Ithern_. Był tutaj po to, aby zadbać o losy królestwa.
*
Tropiciel Inadrael w skupieniu przyglądał się brzechwie strzały wydobytej z martwego samca _Bhunnu_ – królewskiego jelenia.
– Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego – odezwał się po chwili namysłu, podając zagadkowy przedmiot Eldraenowi, który tego dnia pełnił zaszczytną funkcję dowódcy patrolu.
– Brzechwa wygląda na jakiś metal – skomentował Ivril, najmłodszy z grupy.
Istotnie, wszystko wskazywało na to, że rzeczywiście był to metal, w dodatku lekki jak piórko. Tajemnicza strzała zdawała się nic nie ważyć, jeśli pominąć niezwykle ostry podwójny grot.
– Magiczna? – zapytał Eldraen z ostrą nutą, a jego ciemne oczy zwęziły się groźnie.
– Raczej pusta niczym trzcina. – Inadrael wzruszył ramionami.
Dowódca odwrócił się w kierunku powalonego rogacza i zacisnął ze złości zęby. Niewiele rzeczy drażniło Elfa tak mocno, jak źle strzelona zwierzyna, a ta piękna sztuka musiała naprawdę długo się męczyć, zanim padła z ręki strzelca, najwyraźniej niedoświadczonego. Eldraen nie mógł też zrozumieć, dlaczego ów niefortunny łucznik nie odnalazł rannego zwierzęcia. Odpowiedź na to pytanie nasuwała się sama – żaden noszący łuk Elf nie popełniłby takich błędów. Inadrael, niemal równie doświadczony jak dowódca, doszedł do tego samego oczywistego wniosku.
– A więc znów ludzie – westchnął.
Eldraen uśmiechnął się tak, jak uśmiechnąłby się kot (gdyby potrafił), wiedząc, że za chwilę zatopi swoje szpony w ciele niespodziewającej się niczego myszy.
– Nareszcie – szepnął tak cicho, że tropiciel ledwo go usłyszał. – Nareszcie…