- W empik go
Maigret i hurtownik win - ebook
Maigret i hurtownik win - ebook
Ktoś strzela do Oscara Chabuta, gdy ten opuszcza dom schadzek na ulicy Fortuny. Spotykał się tam z różnymi kobietami od lat. I dobrze o tym wiedziała jego żona, Jeanne.
„Każdy mógł to zrobić. Czyjś mąż lub kochanek. Są jeszcze zazdrośnicy na tym świecie" – odpowiada lakonicznie pani Chabut komisarzowi, gdy ten szuka podpowiedzi, kto chciałby zabić majętnego hurtownika win.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-6203-2 |
Rozmiar pliku: | 334 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zabiłeś ją, żeby potem okraść, zgadza się?
— Nie chciałem jej zabijać. A dowód mam taki, że to był pistolet-zabawka.
— Wiedziałeś, że miała dużo pieniędzy?
— Nie miałem pojęcia, ile. Pracowała całe życie, jeszcze po osiemdziesiątce, to powinna mieć oszczędności.
— Ile razy prosiłeś ją o pieniądze?
— Nie wiem. Dużo. Gdy przychodziłem ją odwiedzić, wiedziała dlaczego. Była moją babką. Dawała mi zwyczajowo pięć franków. Rozumiecie to? Co może z pięcioma frankami bezrobotny?
Maigret był poważny, ociężały i trochę przygnębiony. Trafiła mu się jedna z tych banalnych spraw, brudnych zbrodni, jakie zdarzają się prawie każdego tygodnia — niespełna dwudziestolatek napada na starą kobietę dla rabunku. Różnica była jedynie taka, że Théo Stiernet zabił własną babkę.
Spokojniejszy od innych, lepiej odpowiadał na pytania niż można było przypuszczać. Chłopak dosyć otyły, powolny, o okrągłej twarzy, niemal bez zarostu, o wyłupiastych oczach i grubych wargach, tak czerwonych, że na pierwszy rzut oka wyglądały jak umalowane.
— Pięć franków, jak grzecznemu chłopczykowi w niedzielę!
— Jej mąż nie żyje?
— Od prawie czterdziestu lat. Sama prowadziła długi czas sklepik z pasmanterią na placu Saint-Paul. Ale jakieś dwa lata temu już było jej ciężko i musiała porzucić handel.
— Co z twoim ojcem?
— Jest w Bicêtre, u wariatów.
— A matkę jeszcze masz?
— Długo już się z nią nie widziałem. Ciągle jest pijana.
— A bracia, siostry?
— Mam jedną siostrę. Porzuciła dom, jak miała piętnaście lat, i nie wiadomo, co się z nią stało.
Mówił to bez żadnych emocji.
— Skąd wiedziałeś, że twoja babka trzymała pieniądze w domu?
— Nie dowierzała bankom, tak samo jak kasie oszczędnościowej.
Była dziewiąta wieczorem. Zbrodni dokonano dzień wcześniej o tej samej porze, w starym domu przy ulicy Roi-de-Sicile, gdzie Joséphine Ménard zajmowała dwa pokoje na trzecim piętrze. Lokatorka z czwartego spotkała Stierneta na schodach, akurat gdy wychodził z mieszkania. Znała go dobrze. Powiedzieli sobie dobry wieczór.
Około wpół do dziesiątej inna sąsiadka, pani Palloc, z drugiej strony korytarza, chciała zajrzeć do starej kobiety, jak to często robiła.
Zdziwiło ją, że nie usłyszała odpowiedzi na pukanie. Drzwi nie były zamknięte na klucz i przekręciła gałkę. Joséphine Ménard leżała martwa na podłodze — skurczona, z pękniętą czaszką i zmasakrowaną twarzą.
Już o szóstej rano odnaleziono Théo Stierneta śpiącego na peronowej ławce, na Gare du Nord.
— Kiedy wpadłeś na pomysł, żeby ją zabić?
— Nie myślałem o tym. To ona mnie zaatakowała i się przestraszyłem.
— Wycelowałeś w nią ten pistolet-zabawkę?
— Tak. Ale nawet nie drgnęła. Może zorientowała się od razu, że to tylko zabawka. „Wynoś się, łobuzie! — powiedziała. — Jeżeli myślisz, że mnie zaskoczyłeś...” Złapała z okrągłego stołu nożyczki i ruszyła z nimi na mnie. Powtarzała: „Idź sobie! No idź, bo inaczej będziesz tego żałował do końca życia...”
Choć niewysoka, wątłej budowy, musiała być nerwowa.
— Ogarnął mnie strach. Pomyślałem, że tymi rozłożonymi nożyczkami zaraz mi wyłupi oczy. Rozejrzałem się dokoła, szukając czegoś do obrony. Przy piecu stał pogrzebacz, to złapałem go.
— Ile razy ją uderzyłeś?
— Nie wiem. Nie upadała. Cały czas wpatrywała się we mnie.
— Twarz jej krwawiła?
— Tak. Ja nie chciałem, żeby cierpiała. Nie myślałem wcale. Dalej uderzałem.
Maigret zdawał się słyszeć głos prokuratora przed ławą przysięgłych: „To znaczy, Stiernet, że znęcałeś się bestialsko nad swoją nieszczęsną ofiarą...”
— A kiedy już upadła?
— Patrzyłem na nią, nic nie rozumiejąc. Nie chciałem jej zabić. Przysięgam. Niech mi pan uwierzy.
— Zachowałeś jednak dosyć zimnej krwi, żeby przeszukać szuflady.
— Nie tak od razu. Najpierw ruszyłem do drzwi. I wtedy przypomniałem sobie, że zostało mi wszystkiego frank i pięćdziesiąt centymów w kieszeni i że wyrzucono mnie z hoteliku, bo zalegałem trzy tygodnie z opłatą.
— I wtedy zawróciłeś?
— Tak. Ale nie przeszukiwałem mieszkania, jak pan sądzi. Otworzyłem tylko kilka szuflad. Znalazłem starą portmonetkę, wsunąłem ją zaraz do kieszeni. A potem trafiłem na kartonowe pudełko, tam były dwa pierścionki i kamea.
Te dwa pierścionki i kamea leżały właśnie na biurku Maigreta obok jego fajek, a do tego wytarta portmonetka.
— Nie trafiłeś na zaskórniaki?
— Nie szukałem ich. Spieszyłem się, żeby wyjść i już jej nie oglądać. Te jej oczy ciągle wpatrywały się we mnie, jakby pytały, co tu robię. Na schodach natknąłem się na panią Menou. Wszedłem zaraz do baru na jedną brandy. Na ladzie leżały też kanapki, zjadłem trzy.
— Byłeś głodny?
— Tak myślę. Zjadłem, wypiłem kawę i zebrałem się do wyjścia. Nie śpieszyło mi się zbytnio, bo miałem tylko osiem franków i dwadzieścia pięć centymów w portmonetce.
„Nie śpieszyło mi się zbytnio!”
Mówił tak, jakby to było najnaturalniejsze w świecie i Maigreta tak to zaskoczyło, że nie mógł oderwać spojrzenia od jego twarzy.
— Dlaczego wybrałeś ten dworzec, Gare du Nord?
— Nie wybierałem. Trafiłem przypadkowo. Bo zrobiło się zimno.
Był piętnasty grudnia. Wiatr północny hulał, zawiewał drobnymi jak pył płatkami śniegu, które zamarzały na chodniku.
— Chciałeś dostać się do Belgii?
— Z tymi kilkoma frankami, które mi zostały?
— To jakie były twoje plany?
— Najpierw się przespać.
— Liczyłeś się, że możesz być zatrzymany?
— Nie myślałem o tym.
— A o czym myślałeś?
— O niczym.
Policja znalazła zaskórniaki, owinięte w szary papier, na spodzie oszklonej szafy. Dwadzieścia dwa tysiące franków.
— Co byś zrobił, gdybyś znalazł tamte pieniądze?
— Nie wiem.
Drzwi się otwarły i wszedł Lapointe.
— Dzwonił właśnie inspektor Fourquet. Chciał z panem rozmawiać, ale wyjaśniłem, że jest pan zajęty.
Fourquet był przydzielony do bogatej XVII dzielnicy burżuazji, gdzie zbrodnie były rzadkością.
— Na ulicy Fortuny, dwieście metrów od parku Monceau, zabito kogoś. Z jego dokumentów wynika, że jakaś gruba ryba, zamożny hurtownik win.
— I nie wiadomo nic więcej?
— Wydaje się, że szedł w stronę swojego wozu, gdy trafiły go cztery kule. Świadków nie było. Ulica nie jest ruchliwa, a wtedy akurat nie było nikogo.
Maigret przeniósł wzrok na Stierneta i wzruszył ramionami.
— A jest Lucas?
Ruszył do drzwi i dostrzegł Lucasa w swoim pokoju.
— Mógłbyś przyjść na chwilę?
Stiernet wybałuszał oczy to na jednego, to na drugiego, z miną, jakby go to wcale nie obchodziło.
— Weź go na przesłuchanie, od zera, i spisz zeznanie. Jak już podpisze, zaprowadzisz go do aresztu. A ty, Lapointe, chodź ze mną.
Włożył swój ciężki, czarny płaszcz, okręcił szyję wełnianym szalikiem w marynarskim granacie, zrobionym właśnie na drutach przez panią Maigret. Przed wyjściem nabił jeszcze fajkę, zerkając ostatni raz na zabójcę, i zapalił już na korytarzu.
Chociaż wieczór był wczesny, niewielu ludzi było na ulicach, a ostry północny wiatr ciął im twarze i przenikał najcieplejsze ubrania. Obaj z inspektorem wsiedli do małego, czarnego wozu Policji Kryminalnej i w rekordowym czasie przemierzyli sporą część Paryża.
Na ulicy Fortuny posterunkowi wstrzymali ruch i nie pozwalali ciekawskim zbliżać się do ciała, które zajmowało chodnik. Czterech czy pięciu mężczyzn krążyło tam.
Fourquet, jeden z nich, podszedł do Maigreta.
— Właśnie dotarł komisarz dzielnicowy. I lekarz też.
Maigret uścisnął rękę komisarza, dobrze mu znanego, eleganckiego i sympatycznego mężczyzny.
— Znał pan Oscara Chabut?
— A powinienem?
— To osobistość tutaj, najbogatszy hurtownik win w Paryżu. Wina Moines. Widzi się tę nazwę na ciężarówkach, na plakatach. Ma swoje barki i wagony-cysterny.
Osobnik leżący na chodniku był korpulentny, ale nie otyły Zbudowany jak gracz w rugby. Lekarz wyprostował się, wytrzepując spodnie, aż do kolan pokryte puszystym śniegiem.
— Zgon nastąpił w jakieś dwie czy trzy minuty po strzałach. Autopsja powie nam coś więcej.
Maigret przyglądał się zastygłym oczom, niebieskim, tak jasnym, że niemal bladoszarym, i twarzy — mocno topornej, o silnych szczękach, które zaczynały się zapadać.
Kamionetka ekipy śledczej zatrzymała się na skraju chodnika i specjaliści zaczęli wyciągać swój sprzęt, jakby mieli zamiar kręcić tu ujęcia do filmu czy telewizji.
— Zawiadomiliście biuro prokuratora?
— Tak. Mieli zaraz wysyłać zastępcę i sędziego śledczego.
Maigret poszukał wzrokiem Fourqueta i dostrzegł go niedaleko, jak dla rozgrzewki walił się po bokach swymi długimi ramionami.
— Który to jego samochód?
Na skraju chodnika parkowało pięć czy sześć wozów, wszystkie z tych drogich. Do Chabuta należał czerwony jaguar.
— Zajrzeliście do schowka na rękawiczki?
— Tak. Słoneczne okulary, przewodnik Michelina, dwie widokówki z Prowansji, buteleczka pastylek od kaszlu.
— Musiał wychodzić z jakiegoś domu.
Ulica była krótka i Maigret, rozglądając się, poznał osobliwy budynek, przed którym ciągle leżały zwłoki. Był w stylu z początku wieku, z rzeźbionymi kamieniami dookoła okien i arabeskami. Maigret miał też wrażenie, że okratowane okienko w okutych, dębowych drzwiach wejściowych akurat się poruszyło.
— Chodź ze mną, Lapointe.
Stanął przy progu, nacisnął dzwonek. Minęła dłuższa chwila, nim uchyliły się odrzwia. Pokazało się jedynie oko i ramię kobiety stojącej w nieoświetlonym korytarzu.
— O co chodzi?
Maigret rozpoznał ten głos.
— Dobry wieczór, Blanche.
— Czego pan chce ode mnie?
— Komisarz Maigret. Nie pamięta mnie pani? Wprawdzie ostatni raz widzieliśmy się z dziesięć lat temu...
Pchnął drzwi, nie czekając na zaproszenie.
— Wchodź — rzucił do Lapointe’a. — Jesteś za młody, by kojarzyć panią Blanche, jak wszystkim jest znana.
Jakby znalazł się w znajomym wnętrzu, Maigret przekręcił kontakt, zapalając światło, i pchnął podwójne drzwi, które otworzyły się na rozległy salon. Aż pęczniał od dywanów, tapet, różnobarwnych poduszek i lamp, których blask łagodziły jedwabne abażury.
Pani Blanche wyglądała na pięćdziesiątkę, choć miała z sześćdziesiąt lat. Była mała i grubawa, ale przy tym dla wielu byłaby osobą wytworną. Ubrana w sukienkę z czarnego jedwabiu, zdobną dwoma sznurami pereł.
— Jak zawsze uczynna i dyskretna, co?
Poznał ją jakieś trzydzieści lat temu, gdy przemierzała jeszcze bulwar de la Madelaine. Ładniutka, słodka, zawsze z ujmującym uśmiechem, który tworzył na jej policzkach dwa dołki.
Później została współwłaścicielką apartamentu przy ulicy Notre-Dame-de-Lorette, gdzie zawsze można było liczyć na ładne panienki.
Wspinała się coraz wyżej po drabinie. Teraz miała już na własność ten przybytek, gdzie przygodne pary znajdowały luksusowe schronienie, z szampanem i whisky najlepszych marek.
— Jak to się stało? — spytał komisarz, podczas gdy ona sama trzymała godnie fason.
— Tu się nic nie stało. Nie wiem, co zaszło na zewnątrz. Widziałam tylko bieganinę tam i z powrotem.
— Nie słyszała pani strzałów?
— To były strzały? Myślałam, że to z samochodu.
— Gdzie pani wtedy była?
— Prawdę mówiąc, dojadałam kolację w kuchni. Małą bułkę z szynką. Bo obiadów nie jadam.
— Kto jest teraz w domu?
— Nikt. A dlaczego?
— Z kim był Oscar Chabut?
— A kto to jest Oscar Chabut?
— Lepiej, żeby pani okazała dobrą wolę, bo inaczej będę zmuszony zabrać panią na Quai des Orfevres.
— Znam moich klientów tylko z imienia. Prawie wszyscy to ważni ludzie.
— I oglądała ich pani tylko przez uchylone drzwi albo judasza.
— Dom jest dobrze prowadzony. Nie przyjmuję byle kogo. Dlatego ci z obyczajówki zostawiają nas w spokoju.
— Ale zerkała pani przez judasza, gdy Chabut wychodził?
— Skąd takie przypuszczenie?
— Lapointe, zabierz panią na Quai, gdzie zapewne okaże się bardziej rozmowna.
— Ja nie mogę opuścić domu. Powiem wszystko, co wiem. Przypuszczam, że ten Chabut to gość, który wychodził jakieś pół godziny temu.
— To stały klient? Często przychodził?
— Od czasu do czasu.
— Raz na miesiąc? Raz na tydzień?
— Raczej na tydzień.
— Zawsze z tą samą osobą?
— Nie, nie zawsze.
— A ta dzisiejsza była nowa?
Zawahała się i skwitowała to wzruszeniem ramion.
— Nie widzę powodu, czemu mam się przez nią pakować w kłopoty. Przychodziła tu ze trzydzieści razy do roku.
— A telefonowano do pani, by zapowiedzieć taką wizytę?
— Wszyscy to robią.
— O której oni przybyli?
— Około siódmej.
— Razem czy osobno?
— Razem. Od razu poznałam ten czerwony wóz.
— Zamawiali coś do picia?
— Szampan był przygotowany w wiaderku z lodem.
— Gdzie jest ta kobieta?
— No... ona wyjechała...
— Po tym, jak Chabut został zastrzelony?
Odczytał zawahanie w jej oczach.
— Ależ skąd!
— Czyli wyszła stąd pierwsza?
— Zgadza się.
— Nie wierzę pani, Blanche.
W czasie swej kariery sporo miał do czynienia z takimi domami i znał już panujące tam zwyczaje. Wiedział, że zawsze pierwszy wychodził mężczyzna, pozostawiając swą towarzyszkę, by się odświeżyła i pomalowała.
— Niech mnie pani zaprowadzi do pokoju, który zajmowali. A ty, Lapointe, pilnuj korytarza, żeby nikt nie wyszedł. To gdzie oni przebywali?
— Na pierwszym. Różowy pokój.
Ściany pokrywała boazeria, poręcze schodów były rzeźbione, a dywan pod nogami miękki, bladoniebieski, na każdym stopniu pod miedzianym prętem.
— Jak zobaczyłam, że pan się pojawił...
— Bo stała pani na warcie przy judaszu?
— To normalne, nie? Chciałam widzieć, co się dzieje. No więc gdy rozpoznałam pana, od razu przyszło mi do głowy, że będę miała kłopoty...
— I znała pani jego nazwisko.
— Tak.
— A jego towarzyszki?
— Tylko jej imię, przysięgam. Anne-Marie. Ale mówiło się na nią Igiełka.
— Dlaczego?
— Bo taka wysoka i chuda, ma długie nogi i ramiona.
— I gdzie jest teraz?
— Mówiłam panu, że wyszła pierwsza.
— A ja nie wierzę pani.
Pchnęła szeroko drzwi na pokój cały obity pluszem, służąca zmieniała akurat pościel na łóżku z baldachimem. Na okrągłym stoliku o jednej nodze stała butelka szampana i dwa kieliszki — na jednym, do połowy pełnym, widać było szminkę.
— Sam pan widzi...
— Nie ma jej ani w tym pokoju, ani w łazience, to widzę. Ile ma tu pani jeszcze pokoi?
— Osiem.
— Któreś z nich są zajęte?
— Nie. Moi klienci zjawiają się zwykle późnym popołudniem albo jeszcze później. Oczekuję ich do dziewiątej. Musieli widzieć tę grupkę na ulicy i...
— Proszę mi pokazać inne pokoje.
Na pierwszym piętrze były cztery, wszystkie urządzone mniej lub bardziej w stylu Drugiego Cesarstwa, z ciężkimi meblami i tapetami w podobnych kolorach.
— Jak pan widzi, nikogo.
— Dalej.
— Czemu ona miałaby wchodzić wyżej?
— Chcę tam zerknąć mimo wszystko.
Dwa pierwsze pokoje były faktycznie puste, ale w trzecim, na wyściełanym krześle, przykrytym granatowym pokrowcem z weluru, siedziała młoda dziewczyna, cała zesztywniała.
Jakby odetchnęła i zaraz wstała. Wysoka i chuda, niemal bez piersi i bioder.
— A to kto? — dociekał komisarz.
— Czeka na klienta, ma być o dziewiątej.
— Zna ją pani?
— Nie.
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Wyglądała najwyżej na dwadzieścia lat, w jej postawie widać było pewność siebie.
— Chyba on zabierze się stąd, gdy sprawdzi wszystko... To policjant, prawda?
— Komisarz Maigret.
— Serio?
Popatrzyła na niego ciekawie.
— Pan osobiście zajął się tą sprawą?
— Jak pani widzi.
— On nie żyje?
— Tak.
Obróciła się do pani Blanche i powiedziała z wyrzutem:
— Dlaczego pani skłamała, że jest tylko ranny?
— Skąd mogłam wiedzieć? Nie zbliżałam się do niego.
— Kim pani jest, panienko?
— Anne-Marie Boutin. Jestem jego osobistą sekretarką.
— Często przychodziła z nim pani tutaj?
— Średnio raz na tydzień. Zawsze we środę, bo tego dnia powinnam być na kursie angielskiego.
— Chodźmy — mruknął Maigret.
Zrobiło mu się niedobrze od tych wszystkich pastelowych barw i przydymionych świateł, które nadawały twarzom zamglony, mętny obraz.
Zatrzymali się w salonie, nikt jednak nie siadał. Docierały do nich głosy i kroki przechodniów z ulicy, gdzie zacinał zimny, północny wiatr, podczas gdy dom był przegrzany, jak cieplarnia. I jak w cieplarni rosły tu wielkie rośliny w chińskich wazach.
— Wie pani coś o śmierci swego pracodawcy?
— Tylko to, co ona mi powiedziała — odparła Igiełka, wskazując na panią Blanche. — Ktoś go postrzelił i leżał tam ranny. A dozorczyni z domu obok wybiegła zaraz i to ona zatelefonowała na policję. Dotarli kilka minut później.
Komisariat był o dwa kroki stąd, przy alei de Villiers.
— On zmarł wkrótce po strzale?
— Tak.
Widział, że dziewczyna stała się bardziej blada, ale nie płakała. Wyglądało, jakby za chwilę miała dostać szoku. Ciągnęła swoje jakby bezwiednie:
— Chciałam wyjść, ona mi jednak nie pozwalała.
— Dlaczego? — zwrócił się Maigret do pani Blanche.
— Bo wpadłaby w ręce pana kolegów, którzy właśnie przybyli. Wolałam ją zatrzymać, żeby mój dom był z daleka od tego wszystkiego. Gdyby dziennikarze wmieszali się w to, mogłabym zamykać interes.
— Niech mi pani opowie dokładnie, co pani widziała. Gdzie był ten, który strzelił?
— Pomiędzy dwoma samochodami, na wprost drzwi.
— Dobrze go pani widziała?
— Nie. Latarnia jest dość daleko. Odróżniałam tylko sylwetkę.
— Był wysoki?
— Raczej nieduży, szeroki w ramionach, ubrany na ciemno. Strzelił trzy czy cztery razy, nie liczyłam. Pan Oscar złapał się za brzuch, chwiał się przez moment i upadł do przodu.
Maigret widział, że choć dziewczyna zdawała się przejęta, nie okazywała żadnych oznak rozpaczy.
— Kochała go pani?
— Co pan chce przez to powiedzieć?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.