- W empik go
Maigret i pan Charles - ebook
Maigret i pan Charles - ebook
Żona znanego notariusza, Gerarda Sabin-Levesque, bardzo się upiera, by rozmawiać z komisarzem Maigret. I ma ku temu powody. Bo jej mąż zaginął cztery tygodnie temu. Czemu jednak zwlekała z powiadomieniem policji tak długo?
I tu również były powody. Bo szybko wychodzi na jaw, że notariusz prowadził bujne życie nocne i potrafił zniknąć na kilka dni z poznaną w lokalu kobietą. Czyżby tym razem miało być inaczej? Tragicznie dla pana Charlesa - bo pod takim właśnie imieniem był znany w okolicznych barach...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-7676-3 |
Rozmiar pliku: | 324 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Komisarz Maigret, siedząc przy biurku, skąpanym w chłodnych jeszcze promieniach słońca marcowego, bawił się, nie jak w dzieciństwie klockami, tylko fajkami.
Miał ich pięć czy sześć na swoim biurku, i zanim zdecydował się nabić którąś z nich, wybierał starannie, w zależności od nastroju.
Siedział przygarbiony i patrzył przed siebie niewidzącymi oczyma. Właśnie teraz decydował o reszcie swojej kariery zawodowej. Nie było mu żal niczego, lecz doznawał uczucia pewnej melancholii.
Machinalnie, choć ze skupieniem, układał fajki na swej teczce do listów w ten sposób, że tworzyły figury o kształtach mniej lub więcej geometrycznych lub przypominających rysunek jakiegoś zwierzęcia.
Na biurku, po prawej stronie, piętrzył się stos papierów, ale Maigret nie miał ochoty zabierać się do czytania poczty porannej. Zaraz po przyjściu do pracy, parę minut przed dziewiątą zauważył leżące na biurku urzędowe wezwanie do prefekta policji, a takie wezwania na piśmie należały do rzadkości. Udał się więc od razu na Boulevard du Palais, zadając sobie w duchu pytanie, co też to może znaczyć?
Prefekt policji przyjął go od razu, serdecznie, z uśmiechem.
— Nie domyśla się pan, dlaczego pana wezwałem?
— Przyznam się panu, że nie.
— Niech pan siada, proszę. I zapali swoją fajkę.
Prefekt był młody, miał lat najwyżej czterdzieści. Wyższe wykształcenie. Elegancki, nawet z pewną przesadą.
— Jest panu na pewno wiadome, że dyrektor Biura Policji Kryminalnej przechodzi za miesiąc na emeryturę, po dwunastu latach pracy na tym posterunku. Rozmawialiśmy wczoraj z panem ministrem spraw wewnętrznych, kto obejmie po nim to stanowisko, i uzgodniliśmy ze sobą, że najlepiej będzie powierzyć je panu...
Prefekt spodziewał się niewątpliwie odczytać radość na twarzy rozmówcy. Zamiast tego Maigret tylko spochmurniał.
— To rozkaz? — zapytał tonem prawie opryskliwym.
— Nie, skądże. Ale powinien pan zrozumieć, że taka nominacja oznacza awans, najwyższy, na jaki może nasz pracownik liczyć.
— Wiem. Jednakże wolałbym zostać na czele Brygady Śledczej. Nie chciałbym, żeby pan zrozumiał moją odpowiedź niewłaściwie. Całe czterdzieści lat jestem w służbie czynnej w wydziale operacyjnym. Byłoby to dla mnie raczej przykre spędzać całe dnie za biurkiem, na studiowaniu akt i zajmowaniu się kwestiami natury mniej lub bardziej administracyjnej...
Prefekt nie mógł ukryć zdziwienia.
— Nie sądzi pan, że należałoby zostawić sobie jakiś czas do namysłu i dać mi odpowiedź po paru dniach? Może pan zechce naradzić się z żoną?
— Ona mnie zrozumie.
— I ja także rozumiem pana i nie chcę nalegać.
Widać było jednak, że ma pewien żal do Maigreta. Rozumiał go, ale nie całkiem. Maigret czuł potrzebę nawiązywania kontaktów osobistych z ludźmi, wobec których prowadzono dochodzenie, i nieraz zarzucano mu, że brał zbyt czynny udział w śledztwie, wykonując osobiście zadania, które zazwyczaj należały do inspektorów.
Teraz bawił się fajkami, czując pustkę w głowie. Ostatni układ fajek na biurku przypominał rysunek bociana.
Szyby okna migotały w słońcu. Prefekt odprowadził go do samych drzwi, a na pożegnanie uścisnął mu rękę po przyjacielsku. Jednakże Maigret zdawał sobie sprawę, że zwierzchnicy będą mieli mu za złe, iż nie przyjął proponowanego awansu.
Zapalił powolnym ruchem jedną ze swoich fajek i wypuszczał ustami niewielkie kłęby dymu.
W ciągu kilku minut miał zdecydować o swej przyszłości, co zresztą nie miało trwać długo, gdyż i tak za trzy lata będzie musiał przejść na emeryturę. Niech przynajmniej do stu diabłów pozwolą mu wykorzystać te trzy lata wedle jego własnego upodobania!
Trzeba oderwać się od biurka, oddychać świeżym powietrzem, poznawać różne światy, do czego dostarczała mu materiału każda nowa sprawa.
Potrzebne mu było napięcie prowadzonej cierpliwie w jego gabinecie walki z podejrzanym o przestępstwo, który milczał długo, ażeby po wielu godzinach wydobyć od niego dramatyczną spowiedź.
Maigret czuł się nieswojo. Obawiał się, że w końcu zmuszą go tym czy innym sposobem do przyjęcia nominacji. A tego nie chciał za żadną cenę, choć wiedział, że byłoby to coś w rodzaju buławy marszałkowskiej.
Ulokował wreszcie fajki na ich dawnym miejscu, choć uprzednio przestawiał je jak figury na szachownicy. Zerwał się z fotela w momencie, gdy usłyszał dyskretne pukanie do drzwi, łączących jego gabinet z pokojem inspektorów.
Nie czekając na odpowiedź, wszedł Lapointe.
— Przepraszam, że przeszkadzam, szefie...
— Nie przeszkadzasz mi ani trochę...
Minęło już prawie dziesięć lat od chwili, kiedy Lapointe zaczął pracować w Wydziale Śledczym Policji Kryminalnej; nazywano go wówczas „tym małym Lapointe”. Był wtedy wysoki i szczupły. Ostatnio trochę przytył. Ożenił się, miał dwoje dzieci. Ale w dalszym ciągu nazywano go „tym małym Lapointe”. Uchodził powszechnie za pupilka Maigreta.
— W naszym pokoju siedzi jakaś pani i pragnie zobaczyć się z panem osobiście, szefie. Nie chce mi nic powiedzieć. Siedzi na krześle sztywna jak drut i widać po niej, że zdecydowana jest postawić na swoim.
Takie wypadki zdarzały się często. Odkąd zaczęły ukazywać się w gazetach artykuły Maigreta, niektóre osoby koniecznie chciały zobaczyć się z nim osobiście i niełatwo było odwieść je od tego zamiaru. Byli i tacy, którzy niewiadomo jakimi sposobami zdobywali adres prywatny komisarza i przychodzili do niego do domu przy bulwarze Richard-Lenoir.
— Podała ci swoje nazwisko?
— Oto jej wizytówka.
Madame Sabin-Levesque
Boulevard Saint-Germain 207 bis
— Wydała mi się jakaś dziwna — mówił dalej Lapointe. — Siedzi i patrzy przed siebie, a ma przy tym jakiś nerwowy tik, tak że prawy kącik jej ust opada w dół. Nie zdejmuje rękawiczek, ale widać, że wciąż nerwowo zaciska palce.
— Wprowadź ją tu do mnie i zostań. Weź z sobą notes do stenografowania, na wszelki wypadek.
Maigret spojrzał na swoje fajki i westchnął z żalem. Chwila wytchnienia skończyła się.
Gdy nieznajoma weszła, Maigret wstał.
— Proszę, niech pani siada.
Popatrzyła na niego badawczo.
— To pan, na pewno pan jest komisarzem Maigret?
— Tak.
— Wyobrażałam sobie, że pan jest wyższy i tęższy.
Miała na sobie futro i odpowiedni kapelusz w kształcie toczka. Czyżby norki? Maigret nie znał się na futrach, gdyż żony komisarzy dzielnicowych zadowalają się najczęściej futerkiem z królika lub w najlepszym wypadku z muflonów czy piżmowców.
Pani Sabin-Levesque ogarniała spojrzeniem gabinet komisarza, jak gdyby zamierzała sporządzić tu inwentarz. Widząc, że Lapointe usadawia się przy biurku, z blokiem do notowania i z ołówkiem w ręku, zapytała:
— Ten młody człowiek ma tu zostać?
— No, tak.
— I będzie notował naszą rozmowę?
— Takie Są przepisy.
Spochmurniała, zmarszczyła czoło, a palce jej zacisnęły się na rączce krokodylowej torby.
— Sądziłam, że będę mogła przeprowadzić z panem rozmowę poufną.
Maigret nic nie odpowiedział. Obserwował tę osobę i wydała mu się, podobnie jak to zauważył Lapointe, co najmniej dziwna. Chwilami wzrok jej stawał się krępująco przenikliwy, chwilami zdawała się być nieobecna.
— Przypuszczam, że pan wie, kim ja jestem.
— Odczytałem nazwisko pani na wizytówce.
— Pan wie, kto jest moim mężem?
— Prawdopodobnie ma to samo nazwisko co i pani.
— Mój mąż jest jednym z najbardziej znanych notariuszy w Paryżu.
Wciąż ten nerwowy tik, powodujący drżenie i opadanie ku dołowi kącika ust. Wyraźnie z trudem panowała nad sobą.
— Proszę, niech pani mówi dalej.
— Wyszedł z domu i nie wrócił.
— W takim razie powinna pani zwrócić się nie do mnie, tylko gdzie indziej. Istnieje specjalny wydział, który zajmuje się odszukiwaniem osób zaginionych.
Uśmiechnęła się ironicznie, lecz niewesoło, i nie uznała za właściwe odpowiedzieć.
Trudno było odgadnąć jej wiek. Mogła mieć lat nie więcej niż czterdzieści, co najwyżej czterdzieści pięć, ale rysy twarzy miała ostre i oczy podpuchnięte.
— Pani piła — zapytał Maigret nagle — zanim pani tu przyszła?
— Interesuje to pana?
— Owszem, interesuje. Przecież to pani domagała się rozmowy ze mną, prawda? Powinna pani była spodziewać się pytań, zdaniem pani zapewne niedyskretnych.
— Wyobrażałam sobie pana inaczej. Myślałam, że pan wykaże więcej zrozumienia.
— Właśnie dlatego, że chciałbym wszystko zrozumieć, muszę wiedzieć niektóre rzeczy.
— Wypiłam dwa kieliszki koniaku dla kurażu.
— Tylko dwa?
Spojrzała na niego bez słowa.
— Kiedy widziała pani męża po raz ostatni?
— Prawie miesiąc temu. 18 lutego. Dziś mamy 21 marca...
— Zapowiadał, że gdzieś się wybiera, dokądś wyjeżdża?
— Nie wspominał ani słowa.
— I dopiero teraz pani daje znać, że mąż nie wrócił do domu?
— Byłam do tego przyzwyczajona.
— Do czego?
— Że on znikał na jakiś czas.
— I tak trwa od dawna?
— Od lat. Zaczęło się wkrótce po naszym ślubie. Piętnaście lat temu.
— I mąż nie podaje pani powodów, wyjaśniających te jego wyjazdy?
— Nie sądzę, żeby wyjeżdżał.
— Nie rozumiem.
— Zostaje w Paryżu lub w jego okolicach.
— Skąd pani wie?
— Bo wtedy, kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, kazałam go śledzić. Przez prywatnego detektywa. Potem przestałam, bo powtarzało się stale to samo.
Mówiła z pewnym wysiłkiem: wypiła na pewno więcej, niż tylko dwa kieliszki koniaku. I nie tylko dla dodania sobie odwagi, gdyż jej zniszczona twarz i wyraźny trud, jaki zadawała sobie, żeby zachować swobodę i pewność siebie, świadczyły, iż piła często i gruntownie.
— Czekam na dalsze szczegóły.
— Mój mąż taki już jest...
— Jaki?
— To... lekkoduch. Łatwo się zapala. Gdy spotka kobietę, która mu się spodoba, od razu postanawia spędzić z nią kilka dni. Jednakże dotychczas jego miłostki, jeśli tak można powiedzieć, nie przeciągały się nigdy ponad dwa tygodnie.
— Nie powie mi pani przecież, że zawierał znajomości na ulicy.
— Prawie. Przeważnie w lokalach nocnych.
— Bywał tam sam?
— Zawsze.
— Nie zabierał pani ze sobą?
— Od dłuższego czasu nie mamy ze sobą nic wspólnego.
— A jednak jest pani wyraźnie zaniepokojona.
— O niego.
— A nie o siebie?
W jej oczach odmalował się wyraz nieufności.
— Nie.
— Pani nie kocha już swego męża?
— Nie.
— A on panią?
— Jeszcze mniej.
— Jednakże mieszkacie państwo razem.
— Nasze mieszkanie jest duże. Każde z nas prowadzi inny tryb życia, nie mamy więc okazji natykać się na siebie.
Lapointe stenografował z nieustępującym wyrazem zdziwienia na twarzy.
— W jakim celu pani tu przyszła?
— Żebyście pomogli go odnaleźć.
— A dawniej nie była pani niespokojna?
— Miesiąc to kawał czasu. Nie zabrał ze sobą rzeczy, nawet małej walizeczki, nawet bielizny na zmianę. Nie wziął też żadnego ze swoich wozów.
— Macie państwo kilka samochodów?
— Dwa. Bentleya, którym mąż jeździ najczęściej, i fiata. Od czasu do czasu ten wóz jest do mojej dyspozycji.
— Pani prowadzi?
— Mam szofera. Vittorio jeździ ze mną.
— Często?
— Wychodzę prawie co dzień, po południu.
— Odwiedza pani swoje przyjaciółki?
— Nie mam żadnych przyjaciółek...
Komisarz Maigret rzadko kiedy stykał się z osobą tak zgorzkniałą i tak enigmatyczną.
— Chodzi pani po sklepach? Po wielkich magazynach?
— Wielkie magazyny wywołują we mnie odrazę.
— Więc co, jeździ pani na spacer? Do Lasku Bulońskiego, czy też gdzie indziej?
— Najczęściej chodzę do kina.
— Codziennie?
— Prawie. Kiedy nie jestem za bardzo zmęczona.
Jak to bywa z nałogowymi alkoholiczkami, czuła potrzebę silniejszej podniety, jakby smagnięcia biczem. Widać było po niej, że ten moment właśnie nastąpił. Można było po niej poznać, że wiele dałaby za to, żeby wypić teraz duży kieliszek koniaku — ale tego komisarz nie mógł jej zaproponować, chociaż w szafie ściennej stała butelka koniaku przygotowana ot, na wszelki wypadek. Maigretowi zrobiło się trochę jej żal.
— Staram się zrozumieć panią, pani Sabin.
— Sabin-Levesque — poprawiła.
— Dobrze, będę pamiętał. Czy mąż pani często urządzał sobie takie krótsze lub dłuższe... eskapady?
— Nigdy nie przeciągały się aż na cały miesiąc.
— Mówiła mi już pani.
— Mam niedobre przeczucie.
— Jakie przeczucie?
— Obawiam się, że stało mu się coś złego...
— Czy ma pani jakiś konkretny powód, żeby tak myśleć?
— Nie. Nie trzeba konkretnych powodów, żeby mieć złe przeczucia.
— Mąż pani, jak pani wspomniała, jest znanym notariuszem.
— Powiedzmy, jego kancelaria jest znana. Ma najlepszą klientelę w Paryżu.
— Jak więc mógł opuszczać co jakiś czas dobrze prosperujący notariat?
— Gerard sam pracuje niewiele. Odziedziczył kancelarię po swoim ojcu, a prowadzi ją głównie jego koncypient... Jego zastępca.
— Zdaje się, że pani źle się czuje.
— Ja stale źle się czuję. Jestem słabego zdrowia.
— A mąż?
— Mój mąż ma czterdzieści osiem lat, a zachowuje się jak młokos...
— O ile dobrze panią zrozumiałem, to śladów należałoby szukać w nocnych lokalach...
— I ja tak sądzę.
Maigret zamyślił się. Wydawało mu się, że zadawał pytania nie takie, jak należy, i że odpowiedzi, jakie otrzymywał, nie doprowadzą do niczego.
Mignęło mu przez myśl, czy ta kobieta nie jest pomylona lub co najmniej histeryczka. Wiele takich osób pojawiało się w jego gabinecie i niejedna z nich zabiła mu tęgiego klina.
Słowa, jakie wypowiadała, brzmiały normalnie, wydawały się na pozór sensowne. Jednakże komisarz Maigret nie mógł wyzbyć się wrażenia, że istnieje jakiś brak spójni między jej słowami a rzeczywistością.
— Jak pani sądzi: mąż mógł mieć przy sobie dużo pieniędzy?
— O ile wiem, przede wszystkim posługiwał się książeczką czekową.
— A rozmawiała pani już z tym koncypientem?
— Nie rozmawiam z nim nigdy.
— Dlaczego?
— Mój mąż zabronił mi, będzie już chyba ze trzy lata, wchodzić do kancelarii.
— Miał ku temu powody?
— Nie wiem.
— A więc z zastępcą notariusza jest pani w nie najlepszych stosunkach. Ale zna go pani chyba osobiście?
— Lecureur — tak się on nazywa — od samego początku odnosił się do mnie niechętnie.
— Czy ten pan pracował w kancelarii męża już wtedy, kiedy zmarł pani teść?
— Pracuje od dawna. Zaczął, mając dwadzieścia dwa lata.
— A może on wie coś bliższego o tym, gdzie może znajdować się pani mąż?
— Możliwe. Ale nawet gdybym zaczęła go wypytywać, nie zdradziłby się ani słowem.
Ten jej nieustanny tik, to drżenie warg zaczynało już denerwować Maigreta. Zdawał sobie sprawę, że indagacja jest dla tej kobiety męczarnią. Ale po co, w takim razie, przyszła do niego?
— Jaką intercyzę zawarliście państwo przed ślubem?
— Z zawarowaniem podziału majątkowego.
— Posiada pani majątek osobisty?
— Nie.
— Mąż daje pani tyle pieniędzy, ile pani potrzeba?
— Tak. Pieniądze nie mają dla niego znaczenia. Przypuszczam, że on musi być bardzo bogaty.
Maigret zadawał pytania bez określonego celu. Usiłował prowadzić poszukiwania we wszystkich możliwych kierunkach, ale wciąż jeszcze nie znajdował żadnej nici wiodącej.
— Pani jest zmęczona. To zrozumiałe. Może lepiej odłożyć dalszą rozmowę na później. Mogę przyjść do pani do domu, jeśli pani pozwoli.
— Proszę, jeśli pan sobie życzy...
Nie wstawała jednak i wciąż jeszcze miętosiła w ręku torebkę.
— Co pan o mnie myśli? — zapytała w końcu, ściszając nieco głos.
— Nic jeszcze nie myślę.
— Pan uważa mnie za trochę... zbzikowaną, co?
— Pani się myli.
— Moje szkolne koleżanki nazywały mnie wariatką i dlatego nie miałam nigdy serdecznych przyjaciółek.
— Jest pani bystra i inteligentna.
— Tak pan sądzi?
Uśmiechnęła się, przy czym znów wargi jej zadrżały.
— I co mi z tego?
— Nie czuje się pani nigdy szczęśliwa?
— Nigdy nie byłam. Nie wiem nawet, co to znaczy: być szczęśliwa...
Wskazała ruchem głowy Lapointe’a, który nie przestawał stenografować.
— Koniecznie ta rozmowa musi być zapisywana? Trudno mówić swobodnie, kiedy się wie, że każde słowo jest stenografowane.
— Jeśli pani chce powiedzieć mi coś poufnego, nie będzie to zanotowane.
Podniosła się z niejakim wysiłkiem. Ramiona jej zwisały, plecy miała nieco zaokrąglone, klatkę piersiową zapadniętą.
— Czy to konieczne, ta rozmowa dziś po południu?
Maigret zawahał się. Chciał dać jej jakąś szansę.
— Przyjdę do pani sam.
— O której godzinie?
— O tej, która pani będzie odpowiadała.
— Zazwyczaj pozwalam sobie po południu na małą sjestę. Czwarta godzina, dobrze?
— Doskonale.
— Mieszkam na pierwszym piętrze. Na prawo z bramy.
Nie wyciągnęła do niego ręki na pożegnanie. Wyprostowana, sztywnym krokiem, jak gdyby bała się, że może upaść, ruszyła w stronę drzwi.
— Dziękuję panu, mimo wszystko — szepnęła ledwo dosłyszalnie — że zechciał mnie pan przyjąć.
Po raz ostatni spojrzała wymownie na Maigreta, zanim wreszcie wyszła.
Maigret i Lapointe, gdy zostali sami, popatrzyli na siebie, jakby jeden czekał na drugiego, co też powie o tej dziwnej wizycie. Lapointe był kompletnie zbity z tropu, Maigret natomiast jakby z trudem tłumił uśmiech. Podszedł do okna, otworzył je, wrócił do biurka, nabił tytoniem fajkę, a wybrał jedną z większych.
Lapointe nie wytrzymał i zapytał:
— Co pan myśli o tym wszystkim, szefie?
Na podobne pytanie jego współpracownicy pozwalali sobie raczej rzadko, gdyż najczęściej Maigret odpowiadał mrukliwie: „Nic nie myślę”. Znali go przecież dobrze.
Lecz tym razem Maigret odpowiedział pytaniem na pytanie:
— O tej historii z zaginionym mężem?
— Nie, raczej o tej pani...
Maigret zapalił fajkę, usadowił się w pobliżu okna i spoglądając na skąpane w słońcu nabrzeże Sekwany, westchnął:
— Interesująca kobieta...
Tylko tyle. Nie próbował analizować swych wrażeń, a tym bardziej nie usiłował ubierać ich w słowa. Lapointe zorientował się, że komisarz sam jeszcze nie wie, co myśleć o tej dziwnej historii, i żałował już, że wyskoczył z tak obcesowym pytaniem.
— Ona jest chyba nienormalna — zaryzykował własną opinię.
Komisarz spojrzał na niego bez słowa.
Przez dłuższą chwilę stał przy oknie w milczeniu, zanim zapytał:
— Zjemy coś razem?
— Z przyjemnością, szefie. Zwłaszcza że moja żona wyjechała. Do siostry, do Saint-Cloud.
— To za kwadrans, dobrze?
Gdy Lapointe wyszedł z pokoju, Maigret zatelefonował do żony.
— To ty? — zapytała pani Maigret w słuchawce, jeszcze zanim się odezwał.
— Tak, to ja.
— Mogłabym założyć się, że chcesz mi zakomunikować, że nie przyjdziesz dziś do domu na obiad.
— I wygrałabyś.
— Gdzie będziesz jadł? W piwiarni Dauphine?
— Z Lapointe’em.
— Jakaś nowa sprawa?
Ostatnie poważne śledztwo Maigret zakończył przed trzema tygodniami, ale chętka wstąpienia do restauracji przy Place Dauphine wskazywała na to, iż zapalił się do jakiejś nowej roboty, która będzie wymagała natężenia aktywności. Jakby z nieba spadła okazja odegrania się na prefekcie policji i na ministrze spraw wewnętrznych, bo to przecież oni obaj wpadli na niewydarzony pomysł, żeby komisarza Maigreta posadzić wprawdzie w imponującym gabinecie, ale za to przy biurku, zawalonym stosem papierzysk.
— Zgadłaś.
— Nie czytałam nic takiego w gazetach.
— W gazetach nic jeszcze o tym nie było. I prawdopodobnie nie będzie.
— A więc — przyjemnej zabawy. Nawet dobrze się składa, bo obiad mamy dziś skromny, tylko rybkę...
Maigret odłożył słuchawkę, stał przez chwilę bez ruchu, po czym przesunął na dawne miejsce fotel, na którym siedziała nieznajoma. Zdawało mu się, że widzi ją znów przed sobą, z tym jej nerwowym tikiem i rozszerzonymi, błyszczącymi źrenicami. Znowu sięgnął po słuchawkę.
— Proszę połączyć mnie z mecenasem Demaison — polecił telefonistce.
Wiedział, że o tej porze zastanie go w domu.
— Mówi Maigret.
— A, dzień dobry. No i co, znów pan chce, żebym bronił przed sądem jakiegoś urwipołcia?
— Chwilowo jeszcze nie. Tym razem chciałbym poprosić pana, mecenasie, o pewne informacje. Zna pan notariusza nazwiskiem Sabin-Levesque mieszkającego przy bulwarze Saint-Germain?
— Gerarda? Oczywiście. Studiowaliśmy w tym samym czasie prawo.
— Co pan o nim sądzi?
— Znów się gdzieś zawieruszył? Świeża eskapada?
— Pan zna te jego nawyki?
— Tak jak wszyscy jego znajomi. Co jakiś czas traci głowę dla jakiejś ładnej kobietki i znika. Czasem na jedną noc, czasem na parę dni. Ma zdecydowany pociąg do dziewczynek lekkiego prowadzenia, nazwałbym je półprofesjonalistkami: do fordanserek, striptizerek, barmanek w nocnych lokalach...
— I często mu się to przydarza?
— O ile mi wiadomo, dziesiątki razy w ciągu roku...
— A jako rejent — czy ma opinię dobrego?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.