- W empik go
Maigret i porządni ludzie - ebook
Maigret i porządni ludzie - ebook
W Paryżu kończą się wakacje, ale upalne lato trwa w najlepsze, gdy komisarz Maigret zostaje wezwany do szacownej dzielnicy. A na miejscu okazuje się, że Renego Josselina, emerytowanego bogatego fabrykanta, zastrzelono we własnym mieszkaniu. Żona z córką były akurat w teatrze, a zięć, lekarz z zawodu, który grał wtedy w szachy z teściem, dostał telefon od pacjenta - jak się okazało fałszywy.
Maigret - pamiętając, że w tym towarzystwie musi działać bardzo delikatnie - szybko odkrywa, że nikt obcy niepostrzeżenie nie wszedł do kamienicy. I nikt z rodziny nie miał motywu, by zabić Josselina.
W dusznej, nie tylko od upału, atmosferze, przyjdzie Maigretowi zmierzyć się z najtrudniejszym chyba przypadkiem w jego karierze...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-7675-6 |
Rozmiar pliku: | 291 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamiast burczeć pod nosem i swoim zwyczajem po omacku szukać w ciemnościach dzwoniącego w środku nocy telefonu, Maigret odetchnął z ulgą.
Nie pamiętał już dokładnie snu, z którego go wyrwano, wiedział jednak, że było to coś nieprzyjemnego: usiłował wytłumaczyć komuś ważnemu — nie widział twarzy tej osoby — i bardzo z niego niezadowolonemu, że to nie jego wina, że trzeba zdobyć się na więcej cierpliwości, tylko kilka dni cierpliwości, bo on, Maigret, wyszedł z wprawy i czuł się bezsilny, nie mógł się odnaleźć. Trzeba mu jednak zaufać, to nie potrwa długo. I wolałby, żeby nie patrzono na niego tak ironicznie, tak karcąco.
— Halo...
Kiedy przykładał słuchawkę do ucha, pani Maigret uniosła się na łokciu i włączyła lampkę nocną.
— Maigret? — rozległ się głos w słuchawce.
— Tak, słucham.
Nie rozpoznał tego głosu, chociaż nie był mu obcy.
— Mówi-Saint-Hubert...
Komisarz policji, mniej więcej w jego wieku, znali się od lat. Zwracali się do siebie po nazwisku, nie byli na ty. Saint-Hubert był wysoki i chudy, rudowłosy. Poruszał się wolnym, dostojnym krokiem i bał się postawić kropkę nad i.
— Obudziłem pana?
— Tak.
— Przepraszam bardzo. Ale podejrzewam, że i tak za chwilę zadzwonią z Quai des Orfevres, żeby pana o wszystkim poinformować, bo zaalarmowałem prokuraturę i kryminalnych.
Maigret usiadł na łóżku i sięgnął po leżącą na nocnym stoliku fajkę, którą przed snem pozostawił tu, żeby dogasła. Rozglądał się, szukając zapałek. Pani Maigret wstała i przyniosła mu leżącą na kominku paczkę. Okno było otwarte w tę jeszcze ciepłą noc, upstrzoną światłami Paryża, z oddali dochodził szum samochodów.
Już pięć dni temu wrócili z wakacji, ale dopiero tej nocy obudzono ich w ten sposób. Dla Maigreta oznaczało to odzyskanie kontaktu z rzeczywistością, z rutyną.
— Słucham — szepnął, pociągając fajkę, gdy żona trzymała tuż nad cybuchem płonącą zapałkę.
— Jestem w mieszkaniu Renégo Josselina przy ulicy Notre-Dame-des-Champs 37, tuż obok klasztoru Małych Sióstr Ubogich... Właśnie odkryto zbrodnię, ale niewiele wiem, bo dotarłem tu dwadzieścia minut temu... Słyszy mnie pan?
Pani Maigret ruszyła do kuchni, żeby zaparzyć kawy, i Maigret porozumiewawczo mrugnął do niej okiem.
— Sprawa wydaje się bulwersująca, a niemal na pewno — delikatna... Dlatego pozwoliłem sobie zadzwonić. Obawiałem się, że mogliby tu przysłać któregoś z dyżurnych inspektorów...
Starannie dobierał słowa i łatwo było odgadnąć, że nie jest sam.
— Wiedziałem, że niedawno był pan na wakacjach.
— Wróciłem w zeszłym tygodniu.
Była środa, a właściwie czwartek, bo budzik na nocnym stoliku pani Maigret wskazywał drugą dziesięć. Wieczorem wybrali się we dwójkę do kina, nie tyle, żeby obejrzeć dość nijaki film, ile żeby wrócić do starych nawyków.
— Zamierza pan przyjechać?
— Muszę się tylko ubrać.
— Będę panu osobiście zobowiązany. Znam trochę Josselinów. Trudno było się spodziewać, że u takich ludzi dojdzie do dramatu...
Nawet fajka Maigreta wydzielała profesjonalną woń — wygaszonej wczoraj, a zapalonej w środku nocy, kiedy nagle ktoś wyrwał właściciela ze snu. Także kawa pachniała inaczej niż ta poranna. Do tego ten zapach benzyny wdzierający się przez otwarte okno...
Od tygodnia Maigret czuł się, jakby dreptał w miejscu. Jak nigdy dotąd spędzili w Meung-sur-Loire całe trzy tygodnie, a on nie miał kontaktu z Policją Kryminalną i nie zdarzyło się, jak to zwykle bywało, żeby ściągano go do Paryża z powodu jakiejś pilnej sprawy.
Zajmowali się urządzaniem domu i ogrodem. Maigret wędkował i grał w belotkę z miejscowymi, a od powrotu nie mógł przywyknąć do normalnego rytmu dnia.
Miał wrażenie, że i Paryż nie zapomniał jeszcze o wakacjach. Nie było tej typowej pourlopowej aury, ani deszczu, ani chłodnych poranków. Wielkie turystyczne autokary nadal woziły po ulicach cudzoziemców w kolorowych koszulach i choć wróciło już sporo paryżan, inni wyjeżdżali zatłoczonymi pociągami.
Budynek Policji Kryminalnej i całe biuro wydawały się Maigretowi nieco nierealne i chwilami zastanawiał się, co robi w tym miejscu, skoro prawdziwe życie toczy się tam, nad Loarą.
Zapewne z tego zagubienia wziął się jego sen, którego szczegóły na próżno usiłował sobie przypomnieć. Pani Maigret wróciła z kuchni z filiżanką kawy i od razu zrozumiała, że to nagłe wybudzenie nie tylko nie rozgniewało jej małżonka, ale wręcz podniosło go na duchu.
— Gdzie?
— Na Montparnasse... Ulica Notre-Dame-des-Champs...
Założył koszulę i spodnie. Właśnie sznurował buty, kiedy znów zadzwonił telefon. Tym razem z biura.
— Mówi Torrence, szefie... Właśnie poinformowano nas, że...
— Że na ulicy Notre-Dame-des-Champs doszło do zabójstwa...
— Już pan wie? Zamierza pan tam jechać?
— A kto jest w biurze?
— Dupeu właśnie przesłuchuje podejrzanego o kradzież biżuterii, jest też Vacher... Chwileczkę... Lapointe powinien przyjść lada chwila...
— Powiedz mu, żeby czekał na mnie na miejscu zbrodni.
Janvier wyjechał na urlop. Lucas wrócił wczoraj, ale jeszcze nie pojawił się w pracy.
— Mam zadzwonić po taksówkę? — zapytała chwilę później pani Maigret.
Pod domem czekał potem znajomy taksówkarz, co tym razem ucieszyło komisarza.
— Dokąd jedziemy, szefie?
Podał adres i nabił fajkę. Na ulicy Notre-Dame-des-Champs zauważył mały czarny samochód Policji Kryminalnej i stojącego na chodniku Lapointe’a, który palił papierosa i rozmawiał z posterunkowym.
— To na trzecim piętrze po lewej — oznajmił ten ostatni.
Maigret i Lapointe weszli w bramę bogatej, doskonale utrzymanej kamienicy i zobaczyli, że w dozorcówce pali się światło. Za tiulową firanką Maigret rozpoznał komisarza z VI dzielnicy. Mężczyzna przesłuchiwał dozorczynię.
Kiedy winda zatrzymała się na piętrze, otworzyły się drzwi mieszkania i Saint-Hubert wyszedł im naprzeciw.
— Prokurator pojawi się najwcześniej za pół godziny. Wejdźmy... Zaraz pan zrozumie, dlaczego zależało mi, żeby uprzedzić pana osobiście.
Znaleźli się w przestronnym przedpokoju, a potem Saint-Hubert pchnął uchylone drzwi do cichego salonu, w którym nie było nikogo oprócz leżącego bezwładnie w skórzanym fotelu mężczyzny. Dość wysoki, dość gruby, skulił się, a jego głowa opadła na bok. Miał szeroko otwarte oczy.
— Poprosiłem rodzinę, żeby przeszła do innego pokoju... Pani Josselin jest pod opieką lekarza rodzinnego, doktora Laure, który jest zarazem moim przyjacielem.
— Została ranna?
— Nie, nie było jej w domu, kiedy doszło do tego dramatu. Przekażę panu w kilku słowach to, czego zdołałem się dotąd dowiedzieć.
— Kto mieszka tutaj? Ile osób?
— Dwie...
— Wspomniał pan o rodzinie...
— Zaraz wszystko pan zrozumie. Państwo Josselin mieszkali sami, odkąd ich córka wyszła za mąż. Poślubiła młodego lekarza, pediatrę, doktora Fabre, który jest asystentem profesora Barona w Szpitalu Chorych Dzieci...
Lapointe robił notatki.
— Tego wieczoru pani Josselin poszła z córką do teatru de la Madeleine...
— A ich mężowie?
— René Josselin był przez jakiś czas sam w domu.
— Nie lubił teatru?
— Nie wiem, wydaje mi się raczej, że niechętnie wychodził wieczorami.
— Czym się zajmował?
— Od dwóch lat niczym. Wcześniej miał wytwórnię opakowań kartonowych przy ulicy Saint-Gothard. Wyrabiał pudełka, głównie luksusowe opakowania na perfumy. Ze względów zdrowotnych przekazał interesy...
— Ile miał lat?
— Sześćdziesiąt pięć czy sześć... Wczoraj wieczorem został więc sam. Potem przyszedł do niego zięć, nie wiem, o której. Panowie grali w szachy...
Na niskim stoliku Maigret zobaczył szachownicę z figurami rozstawionymi tak, jakby partię przerwano.
Saint-Hubert mówił cicho, a z sąsiedniego pokoju, którego drzwi były niedomknięte, dobiegały odgłosy krzątaniny.
— I kiedy panie wróciły z teatru...
— O której?
— Kwadrans po północy... Jak powiedziałem, kiedy wróciły, zastały Renégo Josselina w tej pozycji...
— Ile kul?
— Dwie... Obie w okolicy serca...
— Lokatorzy nie słyszeli?
— Najbliżsi sąsiedzi nie wrócili jeszcze z wakacji.
— Czy wezwano pana natychmiast?
— Nie. Najpierw zadzwoniły po doktora Larue, który mieszka dwa kroki stąd, przy ulicy d’Assas i który leczył Josselina. To jednak zajęło trochę czasu i dopiero dziesięć po pierwszej zadzwoniono do mnie z komisariatu, gdzie zgłoszono sprawę. Natychmiast się ubrałem i przybiegłem... Zadałem tylko kilka pytań, nie sposób było postąpić inaczej ze względu na stan pani Josselin...
— A zięć?
— Dotarł tutaj tuż przed panem.
— Co powiedział?
— Trudno go było znaleźć, w końcu okazało się, że jest w szpitalu, poszedł bowiem do dziecka z zapaleniem opon mózgowych, o ile dobrze pamiętam...
— Gdzie jest w tej chwili?
— Tam...
Saint-Hubert wskazał drzwi. Dobiegały zza nich szepty.
— Z tego, co zdołałem ustalić, nie doszło do kradzieży, nie znaleźliśmy śladów włamania... Josselinowie nie mieli wrogów. To porządni ludzie, prowadzili spokojne życie...
Ktoś zapukał do drzwi. To był Ledent, młody lekarz sądowy, którego Maigret dobrze znał. Przywitał się ze wszystkimi, podając rękę, potem postawił torbę na komodzie i otworzył ją.
— Dzwoniono do mnie z prokuratury — powiedział. — Zastępca prokuratora zaraz tu będzie.
— Zadałbym kilka pytań córce denata... — szepnął Maigret, który przez cały czas rozglądał się po pokoju.
Rozumiał odczucia Saint-Huberta. To miejsce było nie tylko eleganckie i komfortowe, ale też emanowało spokojem życia rodzinnego. Nie przypominało salonu na pokaz, ale pokój, w którym miło jest przebywać, gdzie każda rzecz miała swoje przeznaczenie i własną historię.
Na przykład w tym głębokim fotelu obitym płową skórą René Josselin na pewno siadał co wieczór, choćby po to, żeby oglądać telewizję, bo odbiornik, ustawiony w drugim końcu pokoju, znajdował się dokładnie w polu jego widzenia.
Fortepian przez całe lata służył dziewczynce, której portret wisiał na ścianie, a obok drugiego fotela, nie tak głębokiego jak ten przeznaczony dla głowy rodziny, stał uroczy stolik w stylu Ludwika XV.
— Czy mam ją poprosić?
— Wolałbym pomówić z nią w innym pokoju...
Saint-Hubert zapukał do drzwi, zniknął na chwilę, a potem wrócił do Maigreta, który zauważył leżącą w sypialni kobietę i pochylającego się nad nią mężczyznę.
Inna kobieta, młodsza od tamtej, podeszła do komisarza i powiedziała szeptem:
— Przejdźmy do mojego dawnego pokoju.
Był to wciąż pokój dorastającej dziewczyny, nadal pełen pamiątek, bibelotów, zdjęć, jakby wszyscy chcieli, by ta mężatka mogła w domu rodziców odnaleźć klimat dzieciństwa.
— Pan komisarz Maigret, o ile się nie mylę?
Skinął głową.
— Może pan tu palić fajkę... Mąż od rana do wieczora pali papierosy, naturalnie, nie przy łóżkach swoich małych pacjentów...
Była ubrana w dość strojną sukienkę, a przed pójściem do teatru odwiedziła zapewne fryzjera. Szarpała palcami chusteczkę do nosa.
— Woli pani stać?
— Tak... Przypuszczam, że pan również?...
Nie mogła wytrwać w jednym miejscu, kręciła się po pokoju, nie wiedząc, na czym skupić wzrok.
— Nie jestem pewna, czy zdaje pan sobie sprawę, jaki to wstrząs... Co dnia słyszy się o różnych zbrodniach — piszą o nich w gazetach, mówią w radio, ale nikt nie przypuszcza, że i jego może to spotkać... Biedny tata!
— Była pani mocno związana z ojcem?
— Był człowiekiem wyjątkowej dobroci... A ja byłam jego oczkiem w głowie... jedynym dzieckiem... Panie Maigret, musi pan się dowiedzieć, co się stało, musi nam pan to wyjaśnić... Nikt mnie nie przekona, że nie doszło do straszliwej pomyłki...
— Uważa pani, że morderca mógł pomylić piętra?
Spojrzała na niego jak ktoś, kto chwyta koło ratunkowe, zaraz jednak pokręciła głową.
— To niemożliwe... Zamek nie został wyłamany... Ojciec sam otworzył drzwi...
Maigret zawołał:
— Lapointe!... Możesz wejść...
Przedstawił Lapointe’a, który zaczerwienił się, widząc, że znalazł się w pokoju młodej dziewczyny.
— Pozwoli pani, że zadam kilka pytań. Która z pań — pani czy matka — zaproponowała dzisiejsze wyjście do teatru?
— Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że mama. Zawsze namawia mnie, żebym wychodziła z domu. Mam dwoje dzieci, starsze trzyletnie, młodsze zaledwie dwumiesięczne. Mąż albo przyjmuje w swoim gabinecie, a w tym czasie się z nim nie widuję, albo jest poza domem — w szpitalu lub u chorych. To człowiek bez reszty oddany pracy. Toteż od czasu do czasu, dwa, trzy razy w miesiącu, mama dzwoni i namawia mnie, żebym gdzieś z nią poszła: „Dziś wieczorem wystawiają sztukę, którą chciałam obejrzeć...”
— A mąż nie miał wolnego wieczoru?
— Nie przed wpół do dziesiątej. A to za późno. Poza tym, nie przepada za teatrem...
— O której pani tu przyszła?
— Około wpół do dziewiątej.
— Gdzie pani mieszka?
— Przy bulwarze Brune, niedaleko uniwersytetu...
— Przyjechała pani taksówką?
— Nie. Mąż podrzucił mnie samochodem. Miał okienko pomiędzy dwoma pacjentami.
— Wszedł na górę?
— Pożegnaliśmy się na ulicy.
— Czy miał tu potem przyjechać?
— Prawie zawsze tak się umawialiśmy, kiedy wychodziłam z matką. Paul — tak ma na imię mój mąż — przyjeżdża po zakończeniu wizyt domowych do ojca. Grali w szachy albo oglądali telewizję, czekając na nas.
— I tak było wczoraj wieczorem?
— Z tego, co mi powiedział, tak. Przyszedł tuż po wpół do dziesiątej. Zaczęli grać, ale musieli przerwać, kiedy mąż odebrał telefon...
— O której?
— Nie wiem, zdążył mi tylko wspomnieć, że wyszedł. A kiedy wróciłam z mamą z teatru, zastałyśmy ojca tam, gdzie i pan go zobaczył.
— Gdzie był wtedy pani małżonek?
— Natychmiast zadzwoniłam do domu, ale Germaine, nasza bona, powiedziała mi, że jeszcze nie wrócił.
— I nie przyszło pani do głowy, że należałoby powiadomić policję?
— Sama nie wiem... Mama i ja całkiem się pogubiłyśmy. Nie rozumiałyśmy, jak to się mogło stać... Potrzebowałyśmy kogoś, kto by nam doradził, i to ja pomyślałam, żeby zadzwonić do doktora Larue... Był przyjacielem taty, a równocześnie jego lekarzem...
— I nie zdziwiła pani nieobecność męża?
— W pierwszej chwili pomyślałam, że spóźnia się z powodu nagłego wezwania. Potem, kiedy doktor Larue już tu był, zadzwoniłam do szpitala. I tam go zastałam...
— Jak zareagował?
— Powiedział, że za chwilę będzie. Doktor Larue wezwał już policję... Nie jestem pewna, czy nie pomyliłam kolejności zdarzeń. Przez cały czas musiałam zajmować się mamą, wyglądała na półprzytomną, jakby nie wiedziała, gdzie jest...
— Ile ma lat?
— Pięćdziesiąt jeden. Jest znacznie młodsza od taty, który ożenił się dość późno, mając trzydzieści pięć lat...
— Zechce pani poprosić męża, żeby do mnie przyszedł?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.