- W empik go
Maigret i sobotni klient - ebook
Maigret i sobotni klient - ebook
Człowiek, który przychodzi do biura komisarza Maigreta od kilku już tygodni, za każdym razem decyduje się odejść bez słowa. Wreszcie jednak odwiedza Maigreta w jego domu. I tam opowie mu swoją historię życia - dziwną i zaskakującą.
Bo Leonard Planchon już od dwóch lat mieszka pod jednym dachem z żoną i... jej kochankiem. A teraz ma zamiar zabić ich oboje. I to właśnie wyznaje komisarzowi...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-6206-3 |
Rozmiar pliku: | 238 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są pewne wspomnienia, które uparcie, bez współudziału naszej woli tkwią w naszym umyśle, mimo że nie dotyczą żadnych ważnych wydarzeń, i nawet nie zdajemy sobie sprawy, kiedy nasza pamięć je zarejestrowała. Komisarz Maigret mógłby również po wielu latach zrekonstruować w najdrobniejszych szczegółach przebieg pewnego popołudnia, podczas którego właściwie nie zdarzyło się nic specjalnego.
Więc najpierw jego spojrzenie spoczęło na zegarze z czarnego marmuru, ozdobionego ornamentami z brązu, gdy wskazówki pokazywały szesnaście minut po szóstej, co oznaczało, że minęło już pół do siódmej. W innych biurach na Quai des Orfevres, począwszy od pokoju samego prefekta, a skończywszy na innych komisarzach, stały identyczne zegary ze świecznikami po bokach i od niepamiętnych czasów spóźniały się.
Dlaczego dziś, a nie kiedy indziej wpadła mu do głowy ta myśl? Zastanowił się, w ilu ministerstwach, w ilu urzędach tkwiły takie zegary z pięknym podpisem F. Ledent na bladym cyferblacie. Pomyślał o transakcjach, intrygach, o prezentach, które poprzedziły zapewne tak poważne zamówienia.
Pan F. Ledent nie żył zapewne już od pół wieku, a może i od wieku, biorąc pod uwagę styl zegarów.
Lampa z zielonym abażurem paliła się, gdyż był styczeń. W całym budynku były podobne lampy.
Przed nim stał inspektor Lucas i chował do żółtej teczki dokumenty, które Maigret podawał mu jeden po drugim.
— Czy Janviera pozostawić w „Crillon”?
— Nie na długo. Poślij innego inspektora, by go zluzował.
W ostatnich czasach powtarzały się regularnie kradzieże biżuterii w eleganckich lokalach i hotelach w okolicy Champs-Elysées i wywiadowcy pełnili w nich dyskretny dyżur.
Maigret nacisnął machinalnie jeden z guziczków na swym biurku. Stary woźny, Joseph, ze srebrnym łańcuchem na szyi, otworzył natychmiast drzwi.
— Nie ma do mnie nikogo więcej? — zapytał komisarz.
— Tylko ta wariatka...
To nie było ważne. Od miesięcy zjawiała się co najmniej parę razy na tydzień, siadała bez słowa w poczekalni i zabierała się do roboty na drutach. Nie zwracała się do nikogo, by ją zaanonsowano. Pierwszego dnia Joseph zapytał ją, do kogo chce się udać.
Spojrzała na niego z trochę złośliwym, nieco szelmowskim uśmiechem i odpowiedziała:
— Komisarz Maigret wezwie mnie, gdy będzie mnie potrzebował...
Joseph podał jej formularz. Wypełniła go pismem równym, jak gdyby ukończyła szkołę klasztorną. Nazywała się Clementine Pholien i mieszkała na ulicy Lamark.
Komisarz kazał przyjąć ją wtedy przez Janviera.
— Czy pani została wezwana?
— Komisarz Maigret jest obeznany ze wszystkim.
— Czy pan komisarz przesłał pani wezwanie?
Uśmiechnęła się, drobna, pełna wdzięku, mimo swego wieku.
— Nie miał potrzeby mnie wzywać.
— Czy pani ma mu coś do powiedzenia?
— Być może.
— Niestety, pan komisarz jest teraz bardzo zajęty.
— Nic nie szkodzi. Zaczekam.
Czekała na niego aż do siódmej wieczór, potem wyszła. Po kilku dniach zjawiła się znowu w tym samym wypłowiałym kapeluszu, usiadła na tym samym miejscu co poprzednio w oszklonej poczekalni. Na wszelki wypadek zasięgnięto o niej informacji. Przez długi czas prowadziła sklep pasmanteryjny na Montmartrze, obecnie pobierała przyzwoitą rentę. Jej bratankowie i siostrzenice próbowali kilkakrotnie umieścić ją w zakładzie dla umysłowo chorych, ale za każdym razem zwalniano ją ze względu na to, że nie była groźna dla otoczenia.
Gdzież ona wynalazła nazwisko Maigreta? Nie znała go z widzenia, gdyż komisarz przechodził kilka razy obok oszklonej poczekalni i nie rozpoznała go.
— No więc dobrze, mój stary Lucas, zamykamy, co?
Ze względu na sobotę kończono urzędowanie nieco wcześniej. Komisarz zapalił fajkę, podszedł do szafy, z której wyjął swój płaszcz, kapelusz i szalik.
Gdy przechodził obok szybek poczekalni, odwrócił na wszelki wypadek głowę. Na podwórzu otuliła go żółtawa mgła, która spłynęła tego popołudnia na Paryż.
Nie śpieszyło mu się. Z podniesionym kołnierzem, z rękami w kieszeni okrążył Pałac Sprawiedliwości, przeszedł pod dużym zegarem i wkroczył na Pont-au-Change.
Gdy był na środku mostu, odniósł wrażenie, że ktoś za nim idzie, i odwrócił się. W tej chwili wielu przechodniów przechodziło przez most w obydwu kierunkach. Wszyscy szli szybkim krokiem z powodu zimna. Był prawie pewien, że człowiek ciemno ubrany, idący za nim w odległości jakichś dziesięciu metrów, zrobił nagły półobrót.
Nie zwrócił na to zbytniej uwagi. Zresztą to było tylko takie niejasne wrażenie.
W kilka minut później wsiadł do autobusu na placu du Chatelet, usadowił się na platformie, by móc nadal pykać fajkę. Czyżby dziś smakowała mu bardziej niż kiedykolwiek? Byłby przysiągł, że tak. Być może powietrze nabrało odrębnego smaku z powodu mgły. Jakiś bardzo przyjemny smak.
Nie myślał o niczym szczególnym, wpatrując się z roztargnieniem na kołyszące się głowy współpasażerów.
Znowu znalazł się na chodniku; bulwar Richard-Lenoir był prawie pusty; z daleka zobaczył oświetlone okna swego mieszkania. Klatka schodowa przywitała go znanymi odgłosami przytłumionych rozmów, dźwięków radia, u dołu drzwi jaśniały pasma światła.
Nim zdążył nacisnąć guzik, drzwi otwarły się jak zwykle i pani Maigret, stojąc tyłem do światła, trzymała tajemniczo palec na ustach.
Spojrzał na nią z pytaniem w oczach, próbował zobaczyć, kto jest za nią.
— Tu jest ktoś... — szepnęła.
— Kto?
— Nie wiem... On jest dość dziwny...
— Co ci powiedział?
— Że musi koniecznie z tobą porozmawiać.
— Jak on wygląda?
— Trudno mi powiedzieć, ale czuć go wódką...
Z kuchni dochodził zapach omletu po lotaryńsku, który przygotowała na kolację.
— Gdzie on jest?
— Wprowadziłam go do salonu.
Pomogła mu zdjąć płaszcz, kapelusz i szalik. Wydawało mu się, że mieszkanie jest mniej oświetlone niż zazwyczaj, ale zapewne uległ jedynie złudzeniu. Wzruszył ramionami i pchnął drzwi do salonu, gdzie od miesiąca mieli zainstalowany odbiornik telewizyjny.
W kącie pokoju stał mężczyzna w płaszczu, trzymając kapelusz w ręku. Robił wrażenie przejętego i ledwo miał odwagę patrzeć na komisarza.
— Bardzo pana przepraszam, że przyszedłem aż do pańskiego mieszkania... — wymamrotał niewyraźnie.
Maigret z miejsca zauważył, że mężczyzna ma zajęczą wargę i nawet był zadowolony, że wreszcie ma przed sobą tego człowieka.
— Był pan już kilka razy na Quai des Orfevres, by się ze mną zobaczyć, prawda?
— Tak, wiele razy...
— Pan się nazywa... Zaraz... Planchon...
— Tak, Leonard Planchon...
Powtórzył jeszcze raz pokornie:
— Bardzo przepraszam...
Jego spojrzenie ślizgało się po ścianach salonu, zatrzymało się na półotwartych drzwiach, jak gdyby miał ochotę ponownie uciec. Ileż to już razy wychodził, nie zobaczywszy się z komisarzem?
Co najmniej z pięć razy. I to zawsze w sobotę po południu. Dlatego przezwano go sobotnim klientem.
Przypominało to trochę historię tej starej wariatki. Komisariaty policji, podobnie jak redakcje, przyciągają różnych ludzi, którzy zachowują się mniej lub bardziej dziwnie.
— Napisałem do pana przedtem... — mruknął.
— Niech pan siada.
Przez oszklone drzwi do jadalni było widać stół nakryty do kolacji i mężczyzna rzucił nań okiem.
— To jest pewnie pora pańskiej kolacji...
— Niech pan siada — powtórzył komisarz z westchnieniem.
Mimo że wrócił wcześniej do domu, trzeba będzie znowu podgrzewać jedzenie. Omlet będzie niedobry i przepadnie dziennik telewizyjny. Od kilku tygodni mieli zwyczaj oglądać z żoną telewizję podczas kolacji i w tym celu zmienili nawet swe miejsca przy stole.
— Więc powiada pan, że napisał pan do mnie?
— Co najmniej z dziesięć listów.
— I podpisywał się pan swoim nazwiskiem?
— Pierwsze listy były bez podpisu... Podarłem je... Tamte też podarłem... Dlatego zdecydowałem się przyjść do pana...
Maigret również poczuł zapach alkoholu, ale jego rozmówca nie był pijany. Bardzo nerwowy, tak. Jego złączone palce były tak zaciśnięte, że nadgarstki pobielały. Powoli odważył się podnieść wzrok na komisarza, w jego spojrzeniu było błaganie.
W jakim wieku mógł być? Trudno powiedzieć... Nie był ani młody, ani stary, robił w każdym razie wrażenie człowieka, który nigdy nie był młody Trzydzieści pięć lat?
Tak samo niełatwo było stwierdzić, do jakiej grupy społecznej przynależał. Jego ubranie było źle skrojone, ale z dobrego materiału, ręce miał spracowane, niemniej bardzo czyste.
— A dlaczego pan podarł te listy?
— Bałem się, że weźmie mnie pan za wariata...
Podnosząc oczy, dodał, jak gdyby chciał przekonać kogoś:
— Ja nie jestem wariatem, panie komisarzu: Błagam paṅa, niech mi pan uwierzy, że nie jestem wariatem...
Na ogół nie jest to zbyt dobrym znakiem, jeśli ktoś tak o sobie mówi, ale Maigret był prawie przeświadczony o tym. Słyszał, jak jego żona krząta się w kuchni, na pewno zdjęła omlet z ognia, ale już niewiele mogło go uratować.
— No więc dobrze, napisał pan do mnie wiele listów... Potem zjawił się pan na Quai des Orfevres... Zdaje się, że w sobotę, jeśli się nie mylę?...
— To jest jedyny dzień, w którym jestem wolny...
— A czym się pan zajmuje, panie Planchon?
— Jestem przedsiębiorcą malarskim... O! Takim zupełnie skromnym... W sezonie zatrudniam pięciu do sześciu robotników... Nic wielkiego!...
Z powodu zajęczej wargi trudno było zorientować się, czy on uśmiechał się nieśmiało, czy też robił jakieś grymasy. Jego niebieskie oczy były bardzo jasne, blond włosy miały rudy odcień.
— Ta pierwsza pańska wizyta datuje się sprzed dwóch miesięcy... Napisał pan na formularzu, że chce pan widzieć się ze mną osobiście... Dlaczego?
Bo mam tylko do pana zaufanie... Czytałem w gazetach...
— Rozumiem. Ale tamtej soboty, zamiast czekać, wyszedł pan po dziesięciu minutach...
— Bałem się...
— Czego?
— Wmówiłem sobie, że pan nie potraktuje mnie na serio... Że przeszkodzi mi pan w zrobieniu tego, co postanowiłem...
— I powrócił pan następnej soboty...
— Tak...
Maigret miał wtedy zebranie u prefekta. Gdy wrócił, poczekalnia była pusta.
— Ciągle pan się bał?
— Nie wiedziałem już...
— Czego pan nie wiedział?
— Czy będę jeszcze chciał pójść tak do końca...
Przejechał ręką po czole.
— To jest takie skomplikowane!... Widzi pan, są takie momenty, że tracę grunt pod nogami.
Któregoś razu Maigret posłał do niego Lucasa, ale on nie chciał zdradzić celu swej wizyty, twierdząc, że to jest osobista sprawa, i dosłownie uciekł.
— Kto panu dał mój adres?
— Szedłem za panem... Ubiegłej soboty chciałem już pana zaczepić na ulicy, ale doszedłem do wniosku, że to niewłaściwe miejsce na rozmowę, którą chciałem z panem odbyć... Biuro pańskie też nie nadawało się do tego celu... Może teraz pan to zrozumie...
— A skąd wiedział pan, że dziś wrócę do domu?
Nagle Maigret przypomniał sobie przechodnia na moście Pont-au-Change.
— Czy szedł pan za mną aż do autobusu?
— Tak... Wsiadłem potem do taksówki i przybyłem tu na parę minut przed panem...
— Ma pan jakieś kłopoty, panie Planchon?
— To więcej niż kłopoty.
— A ile wypił pan kieliszków przed przyjściem do mnie?
— Dwa... A może trzy?... Przedtem nie piłem w ogóle, najwyżej szklaneczkę wina do posiłku...
— A teraz?
— To zależy od dni... a właściwie od wieczorów, gdyż za dnia nie pijam nigdy... Jeśli przed chwilą wypiłem trzy koniaki, to tylko dlatego, by dodać sobie odwagi... Gniewa się pan na mnie?
Maigret palił fajkę, nie spuszczając oka z gościa, starając się wyrobić jakąś opinię o nim. Na razie nie doszedł do niczego. Planchon robił wrażenie człowieka egzaltowanego, ogarniętego jakąś pasją, przybitego depresją; wykazywał przy tym wyjątkową cierpliwość.
Ten człowiek musiał się na czymś sparzyć, ma mało znajomości wśród swoich, wszystko przeżywa w swoim wnętrzu. Od dwóch miesięcy odczuwa potrzebę mówienia. Sobota po sobocie starał się skomunikować z komisarzem i za każdym razem wycofywał się w ostatnim momencie.
— A może by pan tak spokojnie opowiedział mi swoją historię?
Planchon rzucił znowu okiem na salę jadalną.
— Wstydzę się, że przeszkodziłem panu w kolacji... To będzie długo trwało... Pańska żona będzie się na mnie gniewać... Niech pan posłucha!... Jeśli pan pozwoli, poczekam tu, aż zje pan kolację... Albo jeszcze lepiej, wrócę tu za godzinę... Tak będzie najlepiej! Wrócę za godzinę...
Chciał wstać, ale komisarz zmusił go, by ponownie usiadł.
— Nie, panie Planchon!... Jest pan wreszcie ze mną, tak?... Niech więc pan powie, co pana gnębi... Niech mi pan po prostu powie o tym wszystkim, co pan napisał do mnie w tych listach, które pan potem podarł.
Mężczyzna, wpatrując się w czerwony deseń dywanu, wymamrotał:
— Chcę zabić moją żonę...
Natychmiast podniósł wzrok na komisarza, który zadał sobie wiele trudu, by nie drgnąć.
— Ma pan zamiar zabić swoją żonę?
— Muszę!... Nie ma innego wyjścia... Nie wiem, jak mam to panu wytłumaczyć... Każdego wieczoru powtarzam sobie, że to musi nastąpić, że to jest niemożliwe, by pewnego dnia nie doszło do tego... Pomyślałem więc, że gdy powiadomię pana o tym...
Wyciągnął chustkę z kieszeni, wycierał nią okulary, szukając odpowiednich słów. Maigret zauważył, że guzik przy jego marynarce zwisa na końcu nitki.
Pomimo wzburzenia Planchon podchwycił spojrzenie Maigreta i uśmiechnął się lub uczynił grymas.
— Tak... Dochodzi jeszcze to... — rzekł kącikiem warg. — Ona nawet nie udaje...
— Czego nie udaje?
— Że dba o mnie... że jest moją żoną...
Czyżby teraz żałował, że tu przyszedł? Wiercił się na krześle, patrzył na drzwi, jak gdyby jednym susem chciał wyskoczyć z mieszkania.
— Zadaję sobie pytanie, czy postąpiłem słusznie... Jest pan jednak jedynym człowiekiem na świecie, do którego mam zaufanie... Wydaje mi się, że znam pana od lat... Jestem prawie pewien, że mnie pan zrozumie...
— Czy jest pan zazdrosny, panie Planchon?
Obydwa spojrzenia skrzyżowały się. Maigretowi wydawało się, że wyczytał w oczach Planchona całkowitą szczerość.
— Myślę, że już nie jestem... Byłem... Nie! Teraz to już jest poza mną...
— A mimo to chce pan ją zabić?
— Ponieważ nie ma innego rozwiązania... Powiedziałem sobie, że gdy powiadomię pana listem czy bezpośrednio... będzie to przede wszystkim bardziej szlachetne... Potem myślałem, że może po rozmowie z panem zmienię zamiar... Rozumie mnie pan? Nie! Tego nie może nikt zrozumieć, kto nie zna Renée... Proszę mi wybaczyć, jeśli plączę wszystko... Renée to moja żona... Moja córka ma na imię Isabelle... Ma siedem lat... Jest dla mnie wszystkim na tym świecie... Pan nie ma dzieci, prawda?
Rozejrzał się ponownie po pokoju, by przekonać się, że nie leżą tu zabawki, czy też inne drobiazgi, które wskazują na obecność dziecka w domu.
— Oni chcą mi ją również zabrać... Wszystko robią, by to osiągnąć... Nie kryją się z tym... Chciałbym, by się pan sam przekonał, jak oni mnie traktują... Myśli pan, że jestem trochę anormalny?
— Nie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.