- W empik go
Maigret na wakacjach - ebook
Maigret na wakacjach - ebook
W nadmorskim Sables-d’Olonne państwo Maigret mieli spędzić spokojne wakacje. Ale nagła choroba żony popsuła te plany. I komisarz Maigret od kilku dni odwiedza ją w szpitalu. By za którymś razem odkryć w kieszeni intrygujący list. Dotyczył jednej z pacjentek, która niedługo później zmarła. A śledczy instynkt podpowiada komisarzowi, że ta śmierć – wskutek powikłań po wypadku – ma swoje drugie dno...
„Pierwszy raz od dawna, może nawet pierwszy raz w życiu, Maigret miał wrażenie, że nie sam prowadzi grę, tylko ktoś inny manipuluje nim, jak chce".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-6205-6 |
Rozmiar pliku: | 310 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uliczka była wąska, z nierównym brukiem i chodnikami, z których trzeba było schodzić przy mijaniu się, jak to na wszystkich ulicach starej dzielnicy Sables-d’Olonne. Drzwi budynku na rogu były imponujące, dwuskrzydłowe, barwy głębokiej zieleni, bogato połyskujące, z dwoma wypolerowanymi miedzianymi kołatkami, jakie spotyka się jedynie na drzwiach prowincjonalnych adwokatów i w klasztorach.
Naprzeciwko stały dwa duże, lśniące auta, które sprawiały podobne wrażenie czystości i komfortu. Maigret je znał, obydwa należały do chirurgów.
„Też mogłem zostać chirurgiem” — pomyślał.
I mieć auto jak tamte. Może nie chirurgiem, ale faktem jest, że lekarzem omal nie został, że zaczął studia na medycynie, co wspominał czasem z nostalgią. Gdyby ojciec umarł trzy lata później...
Nim stanął na progu, wyciągnął z kieszeni zegarek — pokazywał trzecią. W tej samej chwili zabrzmiał słaby dzwon z kaplicy, a potem, ponad dachami małych domów miasteczka, ten mocniejszy — z Notre-Dame.
Westchnął i nacisnął dzwonek elektryczny. Westchnął tak, bo śmieszne było, że każdego dnia wyciągał zegarek o tej samej godzinie. Westchnął, bo nie mniej śmieszne było, iż dotarł tu dokładnie o trzeciej, jakby od tego zależały losy świata. Westchnął też, bo w czasie gdy czekał na szczęk drzwi — które dzięki naoliwionemu mechanizmowi otwierały się gładko, bez hałasu — on sam stawał się, jak w poprzednich dniach, kimś innym.
Choć nie fizycznie. Ramiona pozostawały masywne, jak to u komisarza Maigreta, sylwetka nie była mniej ciężka.
A jednak od pierwszego kroku w szerokim, jasnym korytarzu, odnosił wrażenie, że jest znów małym chłopcem, młodym Maigretem, który niegdyś, w rodzinnej wsi w Allier, o poranku, cichuteńko, wstrzymując oddech, ze spierzchniętymi rękoma i czerwonym nosem wchodził do zakrystii, by przebrać się do roli ministranta.
Atmosfera tutaj przypominała tamtą. Woń kadzideł zastępował łagodny zapach szpitalny — choć bardziej złożony, wyrafinowany, _wykwintny._ Pod nogami czuł miękkie linoleum, jakiego nigdy dotąd nie widział. Także ściany, malowane na olejno, były gładsze, o bieli bogatszej niż gdziekolwiek. Nawet wilgoć w powietrzu i nieskazitelność ciszy były z tych, jakie spotyka się jedynie w klasztorze.
Obrócił się w prawo, odruchowo, i skłonił niczym ministrant przed ołtarzem, wyszeptując:
— Dzień dobry, siostro.
Za okienkiem, w czystej do granic rejestracji siedziała zakonnica w kornecie, z księgą przed sobą, i z uśmiechem odezwała się do niego:
— Dzień dobry, panie Szóstka... Już dzwonię, by się dowiedzieć, czy może pan wejść na górę. Nasza droga chora czuje się coraz lepiej.
To była siostra Aurelia. Bez wątpienia w zwykłym świecie byłaby kobietą pięćdziesięcioletnią, ale pod białym czepkiem jej gładkie jak karmelek oblicze nie zdradzało wieku.
— Halo! — rzuciła przyciszonym głosem. — Siostra Maria od Aniołów? Pan Szóstka jest na dole...
Maigret nie czuł się urażony ani się nie niecierpliwił. Bóg wie, może ten codzienny rytuał był niezbędny. Na górze czekano na niego. Wiadomo było, że przychodzi dokładnie o trzeciej. Sam mógł wejść na pierwsze piętro.
Ale nie! To były maniaczki. Siostra Aurelia się uśmiechała, a on patrzył na schody pokryte czerwonym chodnikiem, gdzie miała się pojawić siostra Maria od Aniołów.
Także się uśmiechała, trzymając ręce w przepastnych rękawach szarego habitu.
— Pozwoli pan na górę, panie Szóstka?
Wiedział, co zaraz mu szepnie, jakby to był sekret albo sensacyjna nowina:
—Nasza droga chora ma się coraz lepiej...
Szedł na palcach. Mógłby się spłonić, gdyby przypadkiem pod jego ciężarem zatrzeszczał stopień schodów. Nawet mówiąc, odwracał nieco głowę przez zapach calvadosu, który pijał każdego dnia po śniadaniu.
Szerokie refleksy słońca znaczyły ukośne pasma na korytarzu jak na obrazach przedstawiających świętych. Czasem mijało go łóżko na kółkach z wiezioną na salę operacyjną chorą, której spojrzenie jeszcze wyłapywał.
Siostra Aldegonda niezmiennie wychodziła na próg sali, tej z dwudziestoma łóżkami, jakby akurat miała tam coś do roboty, i rzucała z pobożnym uśmiechem, kiedy ją mijał:
— Dzień dobry, panie Szóstka.
Kawałek dalej siostra Maria od Aniołów, stając z boku, otwierała drzwi oznaczone numerem sześć.
Siedząca na łóżku kobieta z osobliwym wyrazem na pobladłej twarzy patrzyła, jak wchodzi. Była to pani Maigret, która zawsze zdawała się mówić: „Mój biedny Maigret, jakiś ty zmieniony...”
Czemu nadal chodził na palcach, mówił nieswoim, przyciszonym głosem, obracał się ostrożnie, jakby w obawie, że stłucze porcelanę? Całował ją w czoło, dostrzegał pomarańcze i ciastka na nocnym stoliku, a na kołdrze robótkę na drutach, co go zaraz złościło.
— Znowu?
— Siostra Maria od Aniołów pozwoliła mi troszkę porobić...
Były i inne rytuały. Chociażby ukłony starszej pani z drugiego łóżka. Nie dało się mieć pokoju z jednym łóżkiem.
— Dzień dobry, panno Rinquet.
Obdarzała go przykrym, intensywnym spojrzeniem swych małych oczu. Jego wizyty złościły ją. Przez cały czas, gdy tam pozostawał, jej pomarszczona twarz zachowywała cierpki wyraz.
— Usiądź, mój biedaku... — prosiła żona.
To ona była chora. Ją trzeba było operować nagle, trzy dni po przybyciu do Sables, gdzie mieli spędzić wakacje. Ale to on był „biedakiem”.
Robiło się zbyt gorąco. Jednak za nic w świecie nie zdjąłby marynarki, skoro siostra Maria od Aniołów wchodziła co jakiś czas, Bóg wie po co; przesuwała szklankę z wodą, przynosiła termometr czy coś innego. I za każdym razem szeptała, zerkając na Maigreta: — Proszę wybaczyć...
A pani Maigret każdego dnia pytała: — Coś jadłeś?
Cóż, miała swoje racje. Co innego mógłby robić, niż jeść i pić? I prawda, że nigdy w życiu tyle nie pił.
Następnego dnia po operacji chirurg zalecił: — Proszę nie zostawać dłużej niż pół godziny...
I tak się przyjęło. Stało się rytuałem. Siedział pół godziny. Nie miał nic do powiedzenia. Obecność rozeźlonej starej panny przeszkadzała mu otwierać usta. Zresztą, co też opowiadał normalnie żonie, gdy był razem z nią? Przyszło mu to dziś do głowy. W sumie, nic. Czemu więc tak mu jej brakowało przez cały dzień?
A tutaj tylko czekał; czekał końca tej półgodziny. Po paru minutach pani Maigret, dla pozoru, brała swoją robótkę. Ponieważ musiała znosić dzień i noc obecność panny Rinquet, obchodziła się z nią oględnie. Gdy coś opowiadała, dorzucała szybko:
— Nieprawdaż, panno Rinquet?
I mrugała znacząco do Maigreta. Domyślał się, co to znaczyło. Kobiety nie cierpią okazywania słabostek, pani Maigret szczególnie — a obie były tutaj przykute do łóżek.
— Napisałam kartkę do siostry. Bądź tak dobry i zanieś ją na pocztę...
Wsunął do lewej kieszeni marynarki pocztówkę z widokiem kliniki, jej ładną białą fasadę i zielone drzwi.
Idiotyczny szczegół. Do lewej kieszeni? Czy prawej? To pytanie miało go męczyć tego wieczoru o jedenastej.
Od tylu lat, można rzec od zawsze, każda kieszeń miała ściśle określone przeznaczenie. W lewej kieszeni spodni woreczek na tytoń i chustka do nosa — stąd miał stale w chusteczkach okruchy tytoniu. Prawa kieszeń była na dwie fajki i drobniaki. W tylnej lewej wypchany zawsze zbędnymi papierami portfel, przez co jeden pośladek wydawał się większy od drugiego.
Nigdy nie nosił kluczy. Gdy je przypadkiem zabrał, gubił potem. Do marynarki nie wkładał prawie nic — oprócz pudełka zapałek do prawej kieszeni.
Dlatego, gdy miał do zabrania gazety czy listy, wsuwał je do lewej kieszeni.
Czy zrobił tak tego dnia? Prawdopodobnie. Siedział blisko okna o matowych szybach. Siostra Maria od Aniołów weszła dwa czy trzy razy, za każdym razem rzucając mu ukradkowe spojrzenie. Była bardzo młoda. Jej różowa twarz nie miała żadnej zmarszczki.
Głupiec mógłby sądzić, że się w nim podkochiwała — tak spieszyła, by odnaleźć go na schodach, i robiła się taka niezręczna, kiedy przebywał w tym pokoju.
Dobrze wiedział, że chodziło o coś innego, coś prostszego, naiwnego, coś dziewczęcego, i tyle.
Jak ten jej pomysł, by nazwać go panem Szóstką. W obawie przed ludzką ciekawością nie lubił, by jego nazwisko wykrzykiwano dookoła. Był przecież na wakacjach!
A tak naprawdę, czyż nie znosił wakacji? Przez cały rok wzdychał:
— Mieć wreszcie trochę świętego spokoju, parę godzin tylko dla siebie...
Godzin pełnych wolności, bez żadnych obowiązków, żadnych posiedzeń. W Paryżu, w biurze przy Quai des Orfevres, wydawało mu się to niewyobrażalnym szczęściem.
Czy tu brakowało mu pani Maigret?
Nie! Znał siebie. Zrzędził. Krzywił się. Ale w gruncie rzeczy wiedział, że z tymi jego wakacjami będzie tak, jak z innymi. Za pół roku, czy rok, będzie myślał: „O Boże! Jaki byłem szczęśliwy w Sables...”
I ta klinika, gdzie czuł się nieswojo, stanie się miejscem rozkoszy, z rozrzewnieniem wspomni tę prostoduszną i rumieniącą się twarz siostry Marii od Aniołów.
Nigdy nie wyciągał zegarka, zanim nie usłyszał pojedynczego uderzenia kaplicznego dzwonu, obwieszczającego wpół do czwartej. Udawał nawet, że go nie słyszy. Czy pani Maigret nabierała się na to? To ona musiała powiedzieć:
— Już czas, Maigret...
— Zadzwonię jutro rano — oznajmił, wstając, jakby to było coś nowego.
Dzwonił każdego rana. W pokoju nie było telefonu, ale z dołu odpowiadała mu siostra Aurelia:
— Nasza droga chora miała wyśmienitą noc...
I dorzucała czasem:
— Niedługo przyjdzie do niej ksiądz, dla towarzystwa.
Jego życie było chyba bardziej uregulowane niż więźnia we Fresnes. Wszelkie zobowiązania przerażały go. Klął na myśl, że musi o danej godzinie znaleźć się tu czy tam. Ułożył sobie w końcu rozkład, którego przestrzegał skrupulatniej niż niejeden pociąg.
W którym momencie dnia ten papier wsunięto mu do kieszeni — lewej kieszeni jego marynarki?
Była to zwykła kartka, błyszcząca i pokratkowana, zapewne wyrwana z zeszytu. Słowa skreślono ołówkiem, równymi literami, które zdawały się pismem kobiecym:
Przez litość proszę się zobaczyć z chorą z 15.
Podpisu nie było. Nic poza tymi słowami. Pocztówkę żony wsunął do lewej kieszeni. Czy ten papier już wtedy tam się znalazł? Możliwe. Nie musiał wsuwać ręki do dna kieszeni.
A potem, kiedy wrzucał pocztówkę do skrzynki, naprzeciwko hal?
Irytowały go zwłaszcza dwa krótkie słowa: _przez litość._
Dlaczego przez litość? Skoro ktoś chciał z nim rozmawiać, prościej było powiedzieć mu o tym. Nie był papieżem. Każdy mógł się do niego zwrócić.
Przez litość... To się zgadzało z tą ckliwą atmosferą, w której zanurzał się każdego popołudnia, z tymi wymazanymi jak od gumki uśmiechami sióstr, z ukradkowymi spojrzeniami siostry Marii od Aniołów.
Nie! Wzruszył ramionami. Z trudem wyobrażał sobie siostrę Marię od Aniołów wsuwającą mu kartkę do kieszeni. A tym bardziej siostrę Aldegondę, która umyślnie stawała na korytarzu, naprzeciw wspólnej sali, gdy on przechodził. Co do siostry Aurelii, zawsze oddzielało ją od niego okienko.
Nie, nie całkiem. Skojarzył pewien szczegół. Kiedy wychodził, opuściła rejestrację i odprowadziła go do samych drzwi.
A czemu by nie stara panna Rinquet, gdy był w pokoju? Otarł się też o jej łóżko. I minął doktora Bertranda na schodach.
Darował sobie myślenie o tym. Zresztą nie miało to znaczenia. Było wpół do jedenastej wieczorem, gdy znalazł liścik. Wszedł do swojego pokoju w hotelu Bel Air. I jak zwykle, nim się rozebrał, opróżnił kieszenie, kładąc całą zawartość na komodzie.
Podobnie jak w poprzednich dniach sporo wypił. Nie z własnej winy. I nie rozmyślnie. Po prostu tak miał ustawione życie w Sables.
Dla przykładu, musiał coś wypić, gdy o dziewiątej rano schodził na dół.
O ósmej Julie, niższa i ciemniejsza z dwu pokojówek, przynosiła mu kawę do łóżka. Czemu udawał, że śpi, choć budził się już o szóstej?
Jeden nawyk więcej. Wakacje to było wylegiwanie się. Przez trzysta dwadzieścia dni w roku i więcej, wstając każdego ranka, przysięgał: „Na wakacjach wynagrodzę to sobie!”
Pokój miał od strony morza. Był sierpień. Spał przy otwartych oknach. Zasłony ze starego czerwonego rypsu nie zachodziły na siebie i słońce z pluskiem fal o piasek plaży wybijało go ze snu.
W następnej kolejności była pani spod trójki, sąsiadka po lewej, obdarzona czworgiem dzieci w wieku od pół roku do ośmiu lat, które spały z nią razem w pokoju.
Przez całą godzinę trwały krzyki, lamenty i krzątanina — wyobrażał ją sobie, wpół ubraną, z bosymi nogami w starych pantoflach, z włosami w nieładzie, wojującą ze swą niecierpliwą gromadką, wpychającą jedno do kąta, a drugie na łóżko, policzkującą starsze, płaczące, szukającą bucika dziewczynki, rozpaczającą w końcu, że nigdy nie zapali maszynki, by podgrzać butelkę najmłodszego, a spirytusowe opary przenikały pod wspólnymi drzwiami aż do łóżka Maigreta.
Co do pary staruszków z prawej, była inna komedia. Gadali bez wytchnienia, głosem monotonnym, tak ściszonym, że nie sposób było odróżnić mężczyzny od kobiety i zdawało się wręcz, że recytują psalmy.
Trzeba było czekać, aż łazienka na piętrze będzie wolna, nasłuchując szumu wypuszczanej wody. Maigret miał też mały balkon. Przesiadywał tam w szlafroku, a widok był naprawdę cudowny — rozległa i olśniewająca plaża, morze pokryte niebieskimi i białymi mgiełkami. Widział pierwsze ustawiane, pasiaste parasole, pierwszych malców w czerwonych kostiumach.
Gdy schodził na dół, już ogolony, z resztkami mydła w uszach, palił swoją trzecią fajkę.
Co go zmuszało, by przechodzić tyłami? Nic. Mógł, jak inni, wyjść przez jasną salę jadalną, którą właśnie polerowała na błysk Germaine, gruba pokojówka o nieprawdopodobnych piersiach.
Ale nie. Otwierał drzwi jadalni gospodarzy, a potem kuchenne. Akurat pani Léonard, w okularach, omawiała z szefem kuchni menu. Pan Léonard niezmiennie wyłaniał się z piwnicy. O każdej chyba godzinie dnia widziało się go wychodzącego z piwnicy, a przy tym był dość trzeźwy.
— Piękny dzień, komisarzu...
Pan Léonard był w pantoflach i bez marynarki. W tle miał zielony groszek, świeżo oskrobane marchewki, pory, w wanienkach leżały ziemniaki. Mięsa krwawiły na białym blacie stołu, a sole i turboty czekały na oskrobanie.
— Szklaneczkę białego, komisarzu?
Pierwszą tego dnia. Białe wino gospodarza. A przy tym wyśmienity regionalny wyrób z zielonkawymi refleksami.
Maigret nie potrafił usiąść na piasku plaży pomiędzy matkami. Ruszył wzdłuż promenady Remblai, zatrzymując się od czasu do czasu. Spoglądał na morze, na różnobarwne sylwetki coraz liczniejsze w przybrzeżnych falach. Tak doszedł na wysokość centrum miasteczka, zawrócił na prawo i dotarł wąską ulicą na kryty rynek.
Krążył wśród straganów tak powoli, z taką powagą, jakby miał do wyżywienia czterdzieści osób. Przystawał głównie przed jeszcze trzepoczącymi się rybami i skorupiakami, wyciągał czubek zapałki w stronę homara, który chwytał go szczypcami.
Drugie białe wino. Skoro na wprost miał tam, o stopień niżej, małe bistro, stanowiące jakby przedłużenie rynku, od którego przyjmowało apetyczne zapachy.
Dalej przeszedł przed kościołem Notre-Dame, by potem kupić gazetę. Czy miał wracać do pokoju, by ją poczytać?
Powrócił na Remblai i usadowił się na tarasie, jak zwykle w tym samym miejscu. Jak zwykle też wahał się, gdy kelner oczekiwał na zamówienie. Jakby miał wypić coś innego!
— Białe wino...
Teraz miał okazję. Zdarzało się, że nie pijał go całymi miesiącami.
O jedenastej wszedł do kawiarni — zatelefonować do kliniki i usłyszeć siostrę Aurelię mówiącą swym pełnym namaszczenia głosem:
— Nasza droga chora miała wyśmienitą noc...
Miał wybranych kilka kącików, gdzie zasiadał o stałej godzinie. W sali jadalnej hotelu też miał swój kąt, przy oknie, naprzeciw stolika pary starych sąsiadów.
Pierwszego dnia, po kawie, zamówił szklankę calvadosu. Odtąd Germaine pytała go niezmiennie:
— Calvados, panie komisarzu?
Nie ośmielał się odmawiać. Czuł się rozleniwiony. Słońce przygrzewało. Były godziny, gdy asfalt Remblai rozmiękał na tyle, by pod stopami i oponami aut tworzyły się zagłębienia.
Wracał na górę, na sjestę — nie na łóżku, tylko w fotelu, który wyciągał na balkon i zasiadał z twarzą przysłoniętą gazetą.
_Przez litość proszę się zobaczyć z chorą z 15..._
Widząc, jak się zadomawia o określonej godzinie w danym kąciku, miało się wrażenie, że siedzi tam od lat, niczym popołudniowi gracze w karty. Podczas gdy minęło właśnie dziewięć dni, od kiedy przybyli tu z żoną. Pierwszego wieczoru jedli małże. Obiecywali sobie tę przyjemność już w Paryżu: zjeść pełen półmisek świeżo złowionych małży.
Zachorowali po nich oboje. Przeszkadzali sąsiadom spać. Nazajutrz Maigret czuł się lepiej, ale na plaży pani Maigret skarżyła się na nieokreślone bóle. A kolejnej nocy miała gorączkę. Myśleli jeszcze, że to nic...
— Nie pomyślałam. Małże nigdy mi nie służyły...
Rankiem cierpiała do tego stopnia, że musieli wezwać doktora Bertranda, który natychmiast zabrał ją do kliniki. Sporo ciężkich godzin, zamieszanie, bieganina w tę i z powrotem, nowe twarze, prześwietlenia, analizy.
— Zapewniam pana, doktorze, że to małże — powtarzała pani Maigret z nikłym uśmiechem.
Ale lekarze nie uśmiechali się, biorąc Maigreta na stronę. Ostre zapalenie wyrostka robaczkowego z groźbą zapalenia otrzewnej, do natychmiastowego usunięcia.
Podczas operacji przemierzał z końca w koniec długi korytarz, podobnie jak młody człowiek, którego żona rodziła, a on sam aż do krwi ogryzał paznokcie.
I tak stał się panem Szóstką.
W ciągu kilku dni nabiera się nowych nawyków — uczy się chodzić cichutko, kieruje słodkie uśmiechy do siostry Aurelii i siostry Marii od Aniołów. Nawet uczy się nieszczerego uśmiechu do wstrętnej panny Rinquet.
Po czym ktoś korzysta z tego, aby wsunąć mu do kieszeni głupi liścik.
A nade wszystko, kim jest chora z piętnastki? Pani Maigret to wiedziała, z pewnością. Znały się wszystkie, wcale się nie widząc. Doskonale poinformowane o drobnych sprawach innych. Zdarzało się jej rzucić coś do męża, dyskretnie, głosem cichym jak w kościele.
— Mówią, że pani z jedenastki taka grzeczna i spokojna. A jednak, biedaczka... Zbliż się...
I wymamrotała:
— Rak piersi...
Po czym kiwnęła w stronę łóżka panny Rinquet i zamrugała powiekami, co oznaczało, że i ta ma raka.
— Gdybyś widział śliczną dziewczynę przywiezioną na salę...
Na tę wspólną, bo w klinice były w sumie, jak w pociągach, trzy klasy: wspólna sala, jako trzecia klasa, potem pokoje o dwóch łóżkach i wreszcie, na szczycie hierarchii, te z jednym łóżkiem.
Czym się tu kłopotać? To wszystko było dziecinadą. W atmosferze kliniki było coś doprawdy infantylnego. Czy te siostry nie były takie właśnie?
Podobnie chore, ze swoimi zazdrościami, szeptanymi sekrecikami, słodyczami, które gromadziły jak skąpcy, wyczekujące kroków na korytarzach.
_Przez litość..._
Te dwa słowa zdradzały kobietę. Czemu chora z piętnastki potrzebowała go? Nie chciał brać tego na serio — zwracać się do siostry Aurelii o zgodę na wizytę u kogoś, czyjego nazwiska nawet nie znał.
Na plaży i w mieście słońca było zbyt wiele. W pewnych godzinach powietrze dosłownie drżało i gdy wchodziło się nagle w cień, przed oczami robiło się czerwono.
No, dalej! Koniec sjesty, czas złożyć gazetę, założyć marynarkę, zapalić fajkę i na dół.
— Do zobaczenia, komisarzu...
Takie grzeczności, bliskie błogosławieństw, miał cały dzień. Wszyscy byli grzeczni, uśmiechnięci. Tylko on stał się w końcu mrukiem. Jakaś ulewa czy kłótnia z kimś zrzędliwym zaraz by mu ulżyły.
Zielone drzwi i bicie na trzecią. Nawet nie miał kiedy wyciągnąć z kieszeni zegarka!
— Dzień dobry, siostro.
Czy nie powinien tu przyklękać...? I już siostra Maria od Aniołów czekająca na schodach.
— Dzień dobry, siostro.
I już pan Szóstką wchodził na palcach do pokoju pani Maigret.
— Jak się czujesz?
Wysiliła się na uśmiech, ale wyszło to tylko w połowie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.