- W empik go
Maigret podróżuje - ebook
Maigret podróżuje - ebook
W paryskim hotelu George V mieszkają ci, których świat zalicza do elity. Chociażby pułkownik David Ward – który zostaje znaleziony martwy w wannie w swym pokoju. Albo hrabina Louise Paverini, podobno jego kochanka, która po próbie samobójczej trafia do szpitala i stamtąd niespodziewanie ucieka. Samolotem do Nicei.
I teraz komisarz Maigret musi ruszyć jej śladem, poznając przy okazji ten ekstrawagancki światek, szokujący go coraz bardziej z każdym spotkanym milionerem...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-6202-5 |
Rozmiar pliku: | 310 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O tym, co się działo w hotelu George V,
podczas gdy w Paryżu padał deszcz,
Maigret spał, a pewna liczba osób robiła,
co mogła.
Sprawy, które początkowo wydają się tak banalne, że nie przywiązuje się do nich większej wagi, najgorzej zatruwają człowiekowi życie. Można je porównać z chorobami bez wyraźnych objawów, skrycie atakującymi organizm. Gdy w końcu zaczyna się je traktować poważnie, często jest za późno...
Tak mówił któregoś wieczoru Maigret do inspektora Janviera, gdy wracali razem przez Pont-Neuf na Quai des Orfevres.
Jednak tej nocy Maigret nie zastanawiał się nad toczącymi się wypadkami — pogrążony we śnie w mieszkaniu na bulwarze Richard-Lenoir, u boku pani Maigret.
A gdyby nawet spodziewał się jakichś problemów, to na pewno nie z hotelu George V — bo paryskie gazety częściej wspominały o nim w rubrykach towarzyskich niż w kronice wypadków — a raczej przez córkę posła, którą niedawno musiał wezwać do biura i poradzić jej, by zaniechała pewnych ekscentrycznych wybryków. Choć padło to ojcowskim tonem, przyjęła te rady źle. Ale w końcu obchodziła właśnie osiemnaste urodziny.
„Zwykły z pana urzędas i już ja pana załatwię!”
O trzeciej nad ranem zaczął padać drobny, ledwo dostrzegalny deszcz i ulice szybko zalśniły wilgocią, dodał też blasku latarniom, tak jak łzy dodają go oczom.
O wpół do czwartej na trzecim piętrze hotelu George V zabrzęczał dzwonek w pokoju, gdzie drzemali pokojówka i służący. Oboje jednocześnie otworzyli oczy. Mężczyzna pierwszy zauważył, że zapaliła się żółta lampka, i rzucił:
— To na Julesa — powiedział.
Oznaczało to wezwanie dla kelnera, który ruszył z butelką duńskiego piwa dla jednego z gości.
A tych dwoje dalej drzemało na krzesłach. Jednak po dłuższej ciszy dzwonek znów wzywał Julesa, akurat gdy ten sześćdziesięciolatek, zawsze mający nocny dyżur, wracał z pustą tacą.
— No już! Idę! — mruknął zrzędliwie.
Bez pośpiechu ruszył do pokoju 332, gdzie nad drzwiami paliła się lampka; zapukał, odczekał moment i nie słysząc nic, delikatnie otworzył drzwi. W ciemnym salonie nie było nikogo. Smuga światła wpadała z pokoju obok, stąd docierało słabe, jednostajne pojękiwanie, podobne do skargi chorego dziecka czy zwierzęcia.
Mała hrabina wierciła się na łóżku, z wpół przymkniętymi oczami, otwartymi ustami, przyciskając ręce w okolicy serca.
— Kto tam? — jęknęła.
— Kelner, pani hrabino.
Znał ją dobrze, podobnie jak ona jego.
— Umieram, Jules... Nie chcę tak. Zawołaj szybko lekarza. Chyba jest jakiś w hotelu?
— Nie o tej porze, pani hrabino, ale zaraz sprowadzę pielęgniarkę...
Przed jakąś godziną podał do tego apartamentu butelkę szampana, butelkę whisky, wodę sodową i kubełek z lodem. Butelki i szklanki stały nadal w salonie, a kieliszek od szampana leżał przewrócony na nocnym stoliku.
— Halo! Proszę szybko pielęgniarkę...
Panna Rosay, dyżurna telefonistka, bez zdziwienia wcisnęła wtyczkę do jednego z gniazd centralki, potem do drugiego.
Jules usłyszał odległe brzęczenie, a później zaspany głos:
— Słucham... Pielęgniarka dyżurna.
— Może pani zaraz przyjść do pokoju 332?
— Umieram, Jules...
— Nie umrze pani, zobaczy pani, hrabino...
Czekał, nie wiedząc, co robić. Zapalił lampy w salonie i wtedy odkrył, że butelka po szampanie jest pusta, a ta z whisky jeszcze w trzech czwartych pełna.
Hrabina Paverini wciąż jęczała, przyciskając ręce do piersi.
— Jules...
— Tak, pani hrabino...
— A jak dotrą za późno...
— Panna Genévrier już tu idzie...
— Gdyby dotarli za późno, powiedz, że sama się otrułam, ale że nie chcę umierać...
Pielęgniarka z grzeczności zapukała cicho do drzwi i weszła — miała szare włosy i szarą cerę. Ściskała w dłoni butelkę z jakimś brązowym płynem, a kieszenie jej wypychały kartoniki z lekarstwami.
— Powiedziała mi, że zażyła truciznę...
Panna Genévrier uważnym wzrokiem obrzuciła pokój, dostrzegła kosz na papiery i gdy wyłowiła buteleczkę po lekach, wczytała się w nalepkę.
— Niech telefonistka wezwie doktora Frere’a. Pilnie!
Zdawało się, że teraz, gdy pojawił się ktoś przy hrabinie, ta poddała się losowi, nie próbując nic mówić, a jej pojękiwanie stało się cichsze.
— Halo! Proszę szybko zadzwonić po doktora Frere’a... Nie, nie dla mnie! To pielęgniarka tego chce...
Takie wypadki są na tyle częste w luksusowych hotelach Paryża, że gdy wzywa się nocą pogotowie policyjne, z reguły słychać pytanie: „Prochy...?” Czyli samobójstwo przez otrucie.
— Potrzebuję trochę gorącej wody.
— Gotowanej?
— Wszystko jedno, byle była gorąca.
Panna Genévrier zbadała puls hrabiny, odwinęła jej górną powiekę.
— Ile połknęła pani tych pastylek?
Dziecięcy głosik odparł:
— Nie wiem... nie pamiętam... Nie dajcie mi umrzeć...
— To jasne, moja droga. A teraz proszę to wypić...
Przytrzymała ją ramieniem i podsunęła szklankę do ust.
— Jakieś gorzkie?
— Proszę pić...
Niedaleko, przy alei Marceau, doktor Frere ubrał się pospiesznie, chwycił swoją torbę i opuścił śpiący dom, aby wsiąść do stojącego przy chodniku auta.
W marmurowym holu hotelu George V było pusto — poza nocnym recepcjonistą, czytającym gazetę za swym mahoniowym kontuarem, i portierem, który nie robił nic.
— Idę do 332 — rzucił lekarz, mijając ich.
— Wiemy...
Telefonistka musiała już ich poinformować.
— Wezwać karetkę pogotowia?
— Zobaczę.
Doktor Frere znał większość apartamentów w tym hotelu. Jak wcześniej pielęgniarka, zapukał lekko w drzwi, wszedł, odłożył kapelusz i ruszył do sypialni.
Jules, który przyniósł właśnie dzbanek z gorącą wodą, wycofał się w kąt.
— Otrucie, doktorze... Dałam jej...
Wymienili kilka krótkich słów w fachowych żargonie, a tymczasem hrabinie, przytrzymywanej ramieniem pielęgniarki, zrobiło się niedobrze i zwymiotowała.
— Jules!
— Tak, doktorze...
— Niech zadzwonią do Szpitala Amerykańskiego w Neuilly po karetkę.
Nie było w tym nic wyjątkowego. Telefonistka, ze słuchawką przy uchu, połączyła się z nocnym dyżurem w Neuilly.
— Nie wiem dokładnie, skarbie... Chodzi o hrabinę Paverini, lekarz jest w tej chwili u niej...
W pokoju 332 zadźwięczał telefon. Jules odebrał, po czym oznajmił: — Karetka będzie tu za dziesięć minut.
Lekarz, po zrobieniu chorej zastrzyku, chował do torby strzykawkę.
— Czy mam ją ubrać?
— Wystarczy owinąć ją kocem. Jeśli znajdzie pani jakąś walizeczkę, proszę włożyć trochę rzeczy. Pani lepiej się w tym orientuje ode mnie...
Kwadrans później dwóch sanitariuszy zniosło małą hrabinę na dół i ulokowało w karetce, podczas gdy doktor Frere wsiadł do swojego auta.
— Będę tam jednocześnie z wami.
Znał tych sanitariuszy, podobnie jak oni jego. Znał też pielęgniarkę w izbie przyjęć, której rzucił kilka słów, i dyżurnego młodego lekarza. Ludzie ci mówili mało i raczej swoim żargonem, przyzwyczajeni do tego.
— Czterdziesty pierwszy jest wolny...
— Ile było tabletek?
— Nie pamięta. A buteleczka była pusta.
— I wymioty?
Ta pielęgniarka była mu równie znana jak tamta w hotelu. Gdy zajęła się wszystkim, on mógł wreszcie zapalić papierosa.
Płukanie żołądka. Puls. Nowy zastrzyk.
— Teraz można pozwolić jej zasnąć. Niech pani bada puls co pół godziny.
— Oczywiście, doktorze.
Zjechał na dół windą, taką samą jak w hotelu, zostawił wskazówki dyżurnej w izbie przyjęć, która je zapisała.
— Zawiadomił pan policję?
— Jeszcze nie.
Spojrzał na biało-czarny zegar. Czwarta trzydzieści.
— Proszę połączyć mnie z komisariatem przy Berry.
Tam właśnie, pod lampą, stało kilka rowerów. Wewnątrz dwóch młodych policjantów grało w karty, a brygadier szykował sobie na maszynce spirytusowej kawę.
— Tak... Komisariat na ulicy Berry... Jaki doktor? Frere...? Zrozumiałem, słucham... Jedną chwilę...
Brygadier wziął do ręki ołówek i zanotował na skrawku papieru wysłuchane informacje.
— Tak, tak... Powiem, że pan podeśle raport... Czy ona zmarła...?
Gdy odłożył słuchawkę, rzucił do tamtych, patrzących na niego:
— Prochy... George V.
Dla niego oznaczało to zwyczajnie więcej pracy. Westchnął i znów podniósł słuchawkę.
— Główna...? Tu komisariat z Berry... Tak, Marchal. Co tam u was...? Tu spokój... Rozróba? Nie, już ich u nas nie ma... Jeden znał jakichś ważnych, rozumiesz? Musiałem zadzwonić do komisarza i kazał wypuścić.
Chodziło o bójkę w nocnym kabarecie przy ulicy Ponthieu.
— No, ale mam coś innego... Prochy... Notujesz? Hrabina... Tak, hrabina... Prawdziwa czy lipna, kto to wie! Paverini... Już literuję... Hotel George V... Apartament 332... Doktor Frere... Szpital Amerykański w Neuilly... Tak, coś tam mówiła... Chciała umrzeć, potem się jej odechciało... Stara śpiewka...
O piątej trzydzieści inspektor Justin z VIII dzielnicy przesłuchał nocnego portiera w hotelu George V, robiąc kilka zapisków w notesie, a potem kelnera Julesa i na koniec ruszył do Szpitala Amerykańskiego w Neuilly, gdzie usłyszał, że hrabina śpi i że jej życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo.
O ósmej rano wciąż jeszcze padało, ale niebo zaczęło się przejaśniać, gdy Lucas, trochę zakatarzony, zasiadał w biurze przy Quai des Orfevres, gdzie czekały na niego nocne raporty.
Po kilka urzędowych zdań na każde zajście: rozróba przy ulicy Ponthieu, kilkanaście zatrzymanych prostytutek, kilku pijaków, bójka na noże na ulicy Flandre i parę jeszcze drobnych zdarzeń, nic nadzwyczajnego.
Sześć wersów zajmowała notka o usiłowaniu popełnienia samobójstwa przez hrabinę Paverini, z domu La Serte.
Maigret dotarł o dziewiątej, trochę niespokojny z powodu córki posła.
— Szef mnie nie wzywał?
— Jeszcze nie.
— I nic ważnego w raportach?
Lucas chwilę się zawahał, ale w końcu uznał, że samobójcza próba, nawet w hotelu George V, nie jest rzeczą wartą uwagi.
— Nic...
Nie przypuszczał, że popełnia spory błąd, który skomplikuje życie Maigreta, a także całej Policji Kryminalnej.
Gdy na korytarzu rozległ się dzwonek, komisarz zabrał kilka teczek, opuścił biuro i z innymi kierownikami wydziałów ruszył do samego szefa. Na odprawie komisarze po kolei składali sprawozdania, on jednak ani słowem nie wspomniał o hrabinie Paverini, bo nic o tym nie wiedział.
O dziesiątej był już z powrotem w biurze, z fajką w ustach, i zabierał się do raportu o napadzie z bronią w ręku sprzed trzech dni, którego sprawców, jak liczył, niedługo aresztuje dzięki alpejskiemu beretowi pozostawionemu na miejscu zbrodni.
W tym samym czasie niejaki John T. Arnold, w hotelu Scribe na Grands Boulevards, po śniadaniu, w piżamie i szlafroku, podniósł słuchawkę telefonu.
— Halo... Proszę mnie połączyć z pułkownikiem Wardem w hotelu George V...
— Już łączę, panie Arnold.
Był on stałym gościem hotelu, mieszkającym tu niemal cały rok.
Telefonistki z obu hoteli, podobnie jak z innych, doskonale się znały, chociaż nigdy się nie widziały.
— Halo, kochana, dasz mi pułkownika Warda?
— Dla pana Arnolda?
Obaj panowie mieli zwyczaj telefonowania do siebie parę razy dziennie, a telefon o dziesiątej rano był już tradycją.
— Podobno nie dzwonił jeszcze po śniadanie... Mam mimo to łączyć?
— Poczekaj, zapytam.
Wtyczka powędrowała w inną dziurkę centralki.
— Pan Arnold? Pułkownik nie dzwonił jeszcze po śniadanie... Czy mam go budzić?
— Nie zostawił żadnej wiadomości?
— Nic mi nie mówiono.
— A jest już dziesiąta?
— Tak, nawet dziesięć po dziesiątej.
— To dzwonimy...
Wtyczka w inne miejsce.
— Dzwoń do niego, kochana... Nawet jak będzie marudził...
Cisza na linii. Telefonistka z hotelu Scribe zdążyła już załatwić trzy inne rozmowy, nawet jedną z Amsterdamem.
— Halo, kochana, zapomniałaś o moim pułkowniku?
— Dzwonię bez przerwy. Nie odpowiada.
Kilka minut później kolejny telefon.
— Wybacz, kochana, mówiłam mojemu klientowi, że pułkownik nie odpowiada. Ale on się upiera, że to niemożliwe, bo zawsze czeka o dziesiątej na jego telefon, niby bardzo ważny...
— To będę dzwonić dalej.
Po kolejnej nieudanej próbie:
— Poczekaj, kochana, zapytam w recepcji, czy on nie wyszedł.
Cisza.
— Nie. Na tablicy nie ma jego klucza. Co mam dalej robić?
Tymczasem John T. Arnold w swym apartamencie tracił cierpliwość.
— I co, zapomniała pani o mnie?
— Ależ nie. To pułkownik nie odpowiada. A w recepcji mówią, że nie wychodził i że nie mają jego klucza.
— Niech tam kogoś do niego poślą.
Tym razem to nie Jules, a Włoch Gino miał służbę na trzecim piętrze — apartament pułkownika Warda był pięć pokoi dalej niż ten hrabiny Paverini.
Gino wrócił do recepcji.
— Nikt się nie odzywa, a drzwi są zamknięte.
Portier polecił swemu pomocnikowi:
— Idź zobacz...
Ten udał się na górę, zapukał, wołając delikatnie:
— Pułkowniku Ward...
Wreszcie wyjął z kieszeni klucze i otworzył drzwi.
W środku rolety były opuszczone, a na stoliku stała zapalona lampa. W sypialni też paliło się światło, łóżko przygotowane było do spania, podobnie piżama.
— Panie pułkowniku...
Na krześle leżało ubranie, a na dywanie — skarpetki i para butów, jeden podeszwą do góry.
— Panie pułkowniku!
Drzwi do łazienki były przymknięte. Pomocnik portiera zapukał i otworzył je, po czym zawołał tylko:
— Och...!
Mógł od razu zatelefonować, ale wolał jak najprędzej opuścić ten apartament, zamykając za sobą drzwi, i bez czekania na windę zbiegł schodami.
Trzech czy czterech gości otaczało portiera, który wertował rozkład lotów transatlantyckich linii. Pomocnik szepnął do ucha swemu szefowi:
— Nie żyje...
— Poczekaj...
Gdy pojął znaczenie tych słów, rzucił:
— Co ty mówisz?
— Nie żyje... Leży w łazience...
Portier zwrócił się po angielsku do gości, prosząc, by poczekali chwilę. Przeszedł hall i pochylił się do lady recepcji.
— Pan Gilles jest u siebie?
Gdy otrzymał potwierdzenie, podszedł i zapukał do drzwi po lewej stronie.
— Proszę mi wybaczyć, panie Gilles... Posłałem właśnie René do pułkownika... On chyba zmarł, w łazience.
Pan Gilles, w prążkowanych spodniach i czarnej marynarce, obrócił się do swojej sekretarki:
— Proszę wezwać szybko doktora Frere’a. Może być na wizytach. Gdzieś go znajdą...
Pan Gilles zdawał się wiedzieć to, czego policja była jeszcze nieświadoma. Portier, pan Albert, także.
— I co pan o tym sądzi, Albercie?
— Pewnie to samo, co i pan...
— Wie już pan o sprawie hrabiny?
Słyszał wystarczająco.
— Zaraz tam pójdę.
Nie miał jednak ochoty iść sam, zabrał jednego z tych wystrzyżonych i pod krawatem młodych pracowników recepcji. A przechodząc koło portiera, który wrócił już na swoje miejsce, rzucił:
— Powiedzcie pielęgniarce. Niech przyjdzie zaraz pod numer 347.
Hall nie świecił pustką, jak w nocy. Trójka Amerykanów ciągle debatowała nad wyborem samolotu. Nowo przybyła para wypełniała w recepcji druki. Kwiaciarka była przy swoim stoisku, podobnie dziewczyna od gazet i agent od biletów do teatru. W fotelach parę osób czekało na kogoś, a między nimi szefowa wielkiego domu mody, z dużym pudłem na suknie.
Na górze, w drzwiach do łazienki apartamentu 347, dyrektor nie odważył się zerknąć drugi raz na otyłe ciało pułkownika, leżące w osobliwej pozycji, z głową pod wodą i jedynie mocno wystającym brzuchem.
— Wezwijcie...
Nie dokończył, bo w tej chwili zadzwonił telefon w pokoju, i pospieszył tam.
— Pan Gilles?
Głos telefonistki.
— Udało się nam znaleźć doktora Frere’a u jednego z pacjentów przy ulicy Franciszka Pierwszego. Ma zaraz przyjść.
Młody recepcjonista zapytał wtedy:
— Kogo mam wezwać?
Policję, ewidentnie. W takim jak ten wypadku było to konieczne. Pan Gilles znał komisarza z tej dzielnicy, ale nie przepadali za sobą. Jego ludzie z komisariatu wykazywali często brak taktu, co w hotelu tej klasy co George V było krępujące.
— Połączcie się z Policją Kryminalną.
— Z kimś konkretnie?
— Z dyrektorem.
Zdarzało im się spotkać na proszonym obiedzie, choć nigdy nie zamienili ze sobą więcej niż parę słów. Dobre na początek.
— Halo!... Pan dyrektor Policji Kryminalnej? Proszę wybaczyć, że niepokoję, panie Benoit... Tu Gilles, szef hotelu George V... Coś się u nas stało... Właśnie odkryłem...
Miał kłopot, jak to przedstawić.
— Na nieszczęście dotyczy to ważnej osobistości... To pułkownik Ward... Tak, David Ward... Jeden z ludzi obsługi właśnie znalazł go martwego, w wannie... Nie, nie wiem nic więcej... Wolałem od razu zwrócić się do pana. Czekam też na przybycie lekarza... Nie potrzebuję chyba mówić, jak zależy tu nam...
Na dyskrecji, rzecz jasna. Unikać za wszelką cenę najścia reporterów i fotografów.
— Nie... Oczywiście... Obiecuję, że niczego nie pozwolę dotykać... Zostanę tu, aby osobiście tego dopilnować... Jest i doktor Frere... Chce pan z nim rozmawiać?
Doktor, nic jeszcze nie wiedząc, zabrał podaną mu słuchawkę.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.