- W empik go
Maigret w pensjonacie - ebook
Maigret w pensjonacie - ebook
Po odkryciu, że Emile Paulus – jeden ze sprawców napadu na bar – zaszył się w pensjonacie panny Clement, policja obserwuje ten lokal. I te rutynowe czynności doprowadziłyby w końcu do aresztowania Paulusa, gdyby inspektor Janvier nie został tam postrzelony podczas kolejnego wieczornego dyżuru.
Komisarz Maigret decyduje się wtedy zamieszkać w pensjonacie. I chociaż szybko udaje mu się wykryć obecność tam Paulusa, sprawy to wcale nie zamyka...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-6195-0 |
Rozmiar pliku: | 289 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
o tym, jak Maigret spędził wieczór kawalerski i jak go zakończył w szpitalu Cochin
Dlaczego nie wpadnie pan do nas na kolację? Czym chata bogata, tym rada!
Poczciwy Lucas dodał:
— Gwarantuję panu, że żona będzie w siódmym niebie.
Biedny, zacny Lucas! Przecież to nieprawda, albowiem jego żona, która przejmowała się byle drobnostką i była po prostu jak na torturach, kiedy na kolacji byli goście, z pewnością zasypałaby go wymówkami.
Obaj wyszli razem z Quai des Orfevres koło siódmej, kiedy słońce jeszcze przygrzewało, i wylądowali w „Piwiarni Dauphine”. Zajęli miejsce w swoim kąciku. Pierwszy aperitif wypili, obserwując tępym wzrokiem przechodniów, jak ludzie, którzy przed chwilą skończyli swoją dniówkę. Następnie Maigret, zupełnie mechanicznie, zadzwonił monetą w spodeczek, by przywołać kelnera, i zamówił drugą kolejkę.
Oczywiście, te szczegóły są bez znaczenia. Szczegóły, które się wyolbrzymia przez samo ich opowiadanie, w rzeczywistości są nikłe. Niemniej Maigret był przekonany, że Lucas sobie pomyślał: „Żona wyjechała i szef od razu zamawia sobie na to konto drugi kieliszek”.
Przed dwoma dniami pani Maigret została wezwana do Alzacji do łoża siostry, którą czekała operacja.
Czyżby Lucas sobie wyobrażał, że Maigreta wytrąciło to z równowagi? Albo że czuje się nieszczęśliwy? W każdym razie zapraszał go na kolację i mimo woli wkładał w to zaproszenie zbyt wiele serca. Poza tym przyglądał mu się w jakiś dziwny sposób, jak gdyby mu współczuł. A może to wszystko istniało jedynie w bujnej fantazji komisarza?
Jakby przez ironię losu, przez te dwa dni nie było ani jednej pilnej sprawy, która zatrzymałaby go w biurze po siódmej wieczór. Ostatecznie, mógłby nawet wychodzić o szóstej, choć zazwyczaj cudem tylko udało mu się wracać do domu punktualnie na kolację.
— Nie. Skorzystam z okazji i pójdę do kina — odpowiedział.
Niechcący powiedziało mu się „skorzystam z okazji”, choć nie odzwierciedlało to wcale jego myśli.
Z Lucasem pożegnali się koło Chatelet. Lucas zbiegł po schodach do metra, Maigret stanął, niezdecydowany, na środku chodnika. Niebo przybrało barwę różową. Ulice wydawały się różowe. Był to jeden z tych pierwszych wieczorów, kiedy czuje się wiosnę w powietrzu.
Co by tu zjeść? Ponieważ był sam, ponieważ mógł pójść, gdzie chciał, z powagą zadawał sobie to pytanie. Na myśl przychodziły mu rozliczne kuszące restauracyjki, jak gdyby wybierał się na hulankę. Najpierw zrobił kilka kroków w stronę placu Zgody, ale zaraz odezwały się w nim skrupuły, że niepotrzebnie oddala się od domu. W oknie jednej z garmażerii zobaczył przyrządzone ślimaki; skorupki były po brzegi wypełnione masą z pietruszki i masła i miały kolor zielonkawy.
Pani Maigret nie lubiła ślimaków. Jadał je rzadko, toteż postanowił dziś je sobie zafundować, „skorzystać z okazji”. Zawrócił zatem i skierował kroki do restauracji w pobliżu Bastylii, która słynęła z tego specjału.
Wszyscy go tu znali.
— Jedno nakrycie, panie Maigret?
Kelner patrzył nań z odrobiną zdziwienia, z odrobiną wyrzutu. Samotny gość nie mógł dostać dobrego stolika. Posadzono go w przejściu, przy kolumnie.
Prawdę mówiąc, nie obiecywał sobie niczego nadzwyczajnego. W gruncie rzeczy nie miał ochoty nawet i na kino. Po prostu nie wiedział, co począć z sobą. Mimo wszystko, czuł jakieś nieokreślone rozczarowanie.
— Jakie wino dla pana?
Nie śmiał zamówić zbyt drogiego wina, również tylko dlatego, by nie wyglądało, że korzysta z okazji.
I w trzy kwadranse później, kiedy już w niebieskawym świetle rozbłysły latarnie, na powrót znalazł się, wciąż sam, na placu Bastylii.
Było jeszcze zbyt wcześnie, by iść spać. Miał dość czasu w biurze, by przeczytać wieczorne gazety od deski do deski. Nie miał też ochoty zabierać się do książki, która trzymałaby go bez snu do późnej nocy.
Zaczął iść wielkimi bulwarami, zdecydowawszy się ostatecznie na kino. Dwa razy stawał przed afiszami, które nie potrafiły go jakoś zachęcić. Stojąca koło kina kobieta przyglądała mu się natarczywie i o mało się nie zaczerwienił, bo zdawało mu się, że odgadła, iż jest chwilowo kawalerem.
Czyżby i ona czekała na to, że skorzysta z okazji? Przeszła koło niego, odwróciła się i im większe okazywał zażenowanie, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że to jakiś nieśmiały klient. Mijając go, szepnęła nawet parę słów i pozbył się jej dopiero przeszedłszy na drugą stronę ulicy.
Nawet kino miało w sobie coś zakazanego, kiedy miał tam wejść sam. Wstąpił do baru i wypił calvados. Ale i tu jakaś kobieta rzuciła w jego kierunku obiecujący uśmiech.
Tysiące razy stał tak przy kontuarze, oparty łokciami, i nigdy nie miał takiego wrażenia.
W końcu, dla świętego spokoju, wybrał maleńkie kino w podziemiu, w którym dawano jedynie aktualności.
O wpół do jedenastej znowu wałęsał się po ulicy. Zatrzymał się w tym samym barze, wypił jeszcze jeden calvados, jak gdyby już sobie stwarzał tradycję, po czym nabijając fajkę, ruszył wolno w stronę bulwaru Richard-Lenoir.
W sumie, przez cały wieczór miał wrażenie, że nie jest na swoim miejscu, i choć nie zrobił niczego karygodnego, odczuwał gdzieś w głębi jakby wyrzuty sumienia.
Wchodząc na górę po schodach, wyjął z kieszeni klucz. Spod drzwi nie sączyło się światło, z kuchni nie płynęły na powitanie zapachy. Własnoręcznie musiał przekręcić kontakt. Przechodząc przed kredensem, postanowił coś wypić. Dziś mógł to zrobić spokojnie, nie rzucając pytającego spojrzenia w stronę żony.
Zaczął się rozbierać, nie zaciągnąwszy firanek. Podszedł do okna i rozpinał szelki, kiedy odezwał się dzwonek telefonu.
Był pewien w tym momencie, że jakieś nieprzyjemne wydarzenie tłumaczy niepokój, jaki odczuwał przez cały wieczór.
— Halo!...
Szwagierka nie umarła, bo w słuchawce nie usłyszał głosu żony, a telefon dzwonił z Paryża.
— To pan, szefie?
A zatem Policja Kryminalna. Poznał gruby głos Torrence’a, który w słuchawce nabierał dźwięku dzwonu.
— Bardzo się cieszę, że pan wrócił do domu. Dzwonię już czwarty raz. Telefonowałem do Lucasa, który powiedział mi, że pan poszedł do kina. Ale nie wiedziałem, do którego...
Torrence stracił zupełnie głowę i nie wiedział, od czego zacząć.
— To ma związek z Janvierem...
Reakcja odruchowa? Bo Maigret nieświadomie przybrał ton burkliwy, by zapytać:
— Czegóż ten Janvier chce?
— Przed chwilą odwieziono go do szpitala Cochin. Dostał kulę w same piersi.
— Co ty pleciesz?
— W tej chwili pewnie już leży na stole.
— Skąd dzwonisz?
— Z Quai. Ktoś musiał tu zostać. Zrobiłem, co należy, na ulicy Lhomond. Lucas złapał taksówkę i pojechał do Cochin. Zawiadomiłem także panią Janvier, która chyba również powinna tam być.
— Już lecę.
Miał właśnie powiesić słuchawkę, jedną ręką zapinał szelki, ale po namyśle rzucił jeszcze pytanie:
— To Paulus?
— Nic nie wiadomo. Janvier był sam na ulicy. Zajął posterunek o siódmej. Młody Lapointe miał go zmienić o siódmej rano.
— Wysłałeś ludzi do domu?
— Jeszcze tam są. Informują mnie na bieżąco przez telefon. Nic nie znaleźli.
Maigret musiał dojść aż do bulwaru Voltaire, zanim znalazł taksówkę. Ulica Saint-Jacques była prawie zupełnie pusta, tylko tu i ówdzie w bistro paliło się światło. Pośpiesznie wszedł pod sklepioną bramę Cochin. Uderzyła weń fala woni charakterystyczna dla wszystkich szpitali, jakie widział w życiu.
Po co otacza się atmosferą tak ponurą, tak posępną chorych i rannych ludzi, których usiłuje się utrzymać przy życiu, i tych, którzy za chwilę umrą? Po co to światło, ubogie i zarazem okrutne, które spotkać można jedynie tutaj i w niektórych lokalach administracyjnych? I czemu już od samej bramy przyjmują cię osoby o sennym wyglądzie?
Mało brakowało, a kazano by mu okazać legitymację. Dyżurny lekarz wyglądał jak smarkacz i nosił biały czepek na bakier, z fantazją.
— Budynek C. Zaraz ktoś tam pana zaprowadzi...
Gotowało się w nim ze zniecierpliwienia. Wściekły na wszystkich, miał w tej chwili pretensję do towarzyszącej mu pielęgniarki o to, że miała wymalowane usta i ondulowane włosy.
Słabo oświetlone podwórka, schody, długi korytarz i w głębi korytarza trzy sylwetki. Droga między nim a tymi sylwetkami wydawała mu się bez końca, podłoga bardziej śliska niż wszędzie indziej.
Mały Lucas wyszedł parę kroków na jego spotkanie z miną zbitego psa.
— Przypuszczają, że się wyliże — rzekł bez wstępów cichym głosem. — Już trzy kwadranse minęło, jak jest na sali operacyjnej.
Pani Janvier, z zaczerwienionymi oczyma, w kapeluszu źle nałożonym, patrzyła na niego, jak gdyby chciała go ubłagać, jak gdyby on coś mógł — i nagle wybuchła płaczem.
Trzeciej osoby nie znał. Był to mężczyzna z długimi wąsami, który dyskretnie trzymał się na uboczu.
— To sąsiad — wyjaśnił Lucas. — Pani Janvier nie mogła zostawić dzieci bez opieki, poprosiła sąsiadkę, a jej mąż zaproponował, że będzie jej towarzyszyć.
Mężczyzna usłyszał te słowa, skłonił się i uśmiechnął do Lucasa, na znak podziękowania.
— Co mówi chirurg?
Stali pod drzwiami sali operacyjnej i rozmawiali szeptem. Na drugim końcu korytarza pielęgniarki biegały tam i z powrotem, niby mrówki, zawsze trzymając w rękach jakieś przedmioty.
— Kula nie drasnęła serca, tylko utkwiła w prawym płucu.
— Czy Janvier mówił coś?
— Nie. Kiedy pogotowie policyjne przyjechało na ulicę Lhomond, był nieprzytomny.
— Panie komisarzu — pytała pani Janvier, po której wyraźnie znać było ciążę — jak pan myśli, uratują go?
— Nie ma żadnych obaw, aby go nie uratowano.
— Widzi pan, nie bez racji nie mogłam spać zawsze, kiedy spędzał noc na dworze!
Mieszkali na przedmieściu, w domku, który Janvier postawił trzy lata temu ze względu na dobro dzieci. Był bardzo dumny ze swojego ogródka.
Wymieniali bez większego przekonania urywki zdań, rzucając trwożliwe spojrzenia ku drzwiom, które wciąż jeszcze się nie otwierały. Maigret wyjął z kieszeni fajkę, następnie wsunął ją z powrotem, przypomniawszy sobie, że palenie było tu wzbronione. Darował sobie zejście na dół.
W obecności pani Janvier nie chciał wypytywać Lucasa, co właściwie zaszło. Tym bardziej nie chciał zostawiać jej samej. Obok Lucasa — jego prawej ręki — Janvier był zawsze jego ulubionym inspektorem. Zaczął pracować z Maigretem jako chłopak, jak teraz Lapointe, i jeszcze niekiedy zdarzało się, że komisarz nazywał go małym Janvier.
Nareszcie drzwi się otworzyły. Ale to tylko ruda pielęgniarka wybiegła do drugiej sali, nie racząc nawet na nich spojrzeć, następnie wróciła pośpiesznie z jakimś przedmiotem w ręku, którego nie mogli rozpoznać. Nie śmieli też zatrzymać jej w przejściu, zapytać, w jakim stadium jest operacja. Wszyscy czworo przyglądali się tylko jej twarzy, wszyscy czworo byli rozczarowani, kiedy nic w niej nie zdołali wyczytać, poza zaaferowaniem zawodowym.
— Myślę, że gdyby z nim stało się coś złego, ja też bym umarła — rzekła pani Janvier, która stała tak samo, jak oni — choć było tu dla niej krzesło — jak gdyby bała się, że straci cenne sekundy, wstając wówczas, gdy drzwi ostatecznie się otworzą.
Nagle powstał ruch. Podwójne odrzwia rozwarły się. Pojawiły się nosze. Maigret ujął panią Janvier pod rękę, nie pozwalając jej wybiec naprzód. Przez chwilę ogarnął go lęk, gdyż z oddalenia zdawało mu się, że twarz Janviera jest przykryta prześcieradłem. Kiedy jednak nosze na kółkach podjechały bliżej, zobaczył, że tak nie jest.
— Albert... — krzyknęła jego żona, wstrzymując łkanie.
— Pst... — szepnął chirurg, który nadchodził, ściągając gumowe rękawiczki.
Janvier miał oczy otwarte i musiał ich poznać, gdyż na ustach pojawił mu się lekki uśmiech.
Transportowano go do jednego z pokojów, a jego żona z Lucasem i sąsiadem szła za noszami, gdy tymczasem Maigret w niszy okiennej rozmawiał z lekarzem.
— Będzie żył?
— Nie ma powodu, aby nie żył. Okres rekonwalescencji potrwa długo, jak to bywa przy wszystkich ranach płuc, i trzeba będzie podjąć środki ostrożności, ale w praktyce żadnego niebezpieczeństwa nie ma.
— Czy wydobył pan kulę?
Chirurg na chwilę wrócił na salę operacyjną i zaraz pojawił się znowu z watą zaplamioną krwią. W wacie znajdował się kawałek ołowiu.
— Zabieram to ze sobą — rzekł Maigret. — Zaraz prześlę panu pokwitowanie. Nic nie mówił?
— Nie. Pod działaniem narkozy wybąkał wprawdzie parę słów, ale ja byłem zbyt pochłonięty operacją, by zwracać na to uwagę.
— Kiedy będę go mógł przesłuchać?
— Jak przestanie działać narkoza. Jutro, najprawdopodobniej koło południa. Czy to jego żona? Proszę jej powiedzieć, że może być spokojna. Niech nie próbuje go odwiedzać wcześniej niż jutro. Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, zarezerwowaliśmy dla niego osobny pokój i pielęgniarkę. Pan wybaczy, że się pożegnam, ale jutro od siódmej rano mam operacje.
Pani Janvier nalegała, by pozwolono jej zobaczyć się z mężem. Kazano jej zaczekać na korytarzu, nim go ułożą w łóżku, po czym dopuszczono ją do chorego dosłownie na chwilę.
Cichym głosem pani Janvier przekazała parę rad pielęgniarce, która wyglądała na lat pięćdziesiąt i przypominała mężczyznę w przebraniu.
Wyszedłszy ze szpitala, nie bardzo wiedzieli, co robić. Taksówki nie było w pobliżu.
— Gwarantuję pani, że wszystko będzie dobrze — zapewniał Maigret. — Doktor nie widzi żadnych powodów do obaw. Niech pani tu zajrzy jutro koło południa, nie wcześniej. Ja będę się dowiadywać systematycznie o stan zdrowia chorego i będę do pani telefonował. Proszę zająć się dziećmi...
Pieszo musieli iść aż do ulicy Gay-Lussac, gdzie w końcu znaleźli taksówkę. Mężczyzna z wąsami wziął Maigreta na bok.
— O nią niech pan będzie spokojny. Proszę liczyć na moją żonę i na mnie.
Dopiero wówczas, kiedy został na chodniku sam z Lucasem, zadał sobie Maigret pytanie, czy pani Janvier ma pieniądze. Zbliżał się właśnie koniec miesiąca. Nie chciał, aby musiała codziennie jeździć pociągiem i metrem, a taksówki kosztują drogo. Zaraz jutro zajmie się tą sprawą.
Wreszcie zwrócił się do Lucasa, zapalił fajkę, którą od dłuższego czasu trzymał w ręku, i zapytał:
— Cóż ty o tym wszystkim myślisz?
Do ulicy Lhomond mieli dwa kroki, udali się więc w kierunku pensjonatu panny Clément.
Ulica, o tej porze pusta, wyglądała jak najbardziej prowincjonalnie. Domki, jedno- i dwupiętrowe, były wciśnięte między czynszowe kamienice. Jednym z nich był domek panny Clément. Wchodziło się doń po trzech schodkach. Tabliczka informowała:
_Pokoje umeblowane, miesięcznie._
Obok wejścia stało dwóch policjantów z V komisariatu, gawędząc ze sobą. Zasalutowali komisarzowi.
Nad drzwiami, jak również w oknach po prawej stronie oraz na drugim piętrze paliło się światło. Maigret nie potrzebował naciskać dzwonka. Ktoś już za drzwiami czatował, gdyż otwarły się one, a inspektor Vacher spojrzał na komisarza pytającym wzrokiem.
— Wyliże się — oświadczył Maigret.
Z pokoju położonego po prawej stronie drzwi rozległ się podniesiony głos kobiecy:
— A nie mówiłam panu?
Głos był dziwny, dziecinny i zarazem wesoły. W drzwiach stanęła kobieta, bardzo wysoka, bardzo tęga i wyciągnęła kordialnie rękę, po czym oświadczyła:
— Bardzo mi miło pana poznać, panie Maigret.
Wyglądała jak niebywałych rozmiarów dziecko, o cerze różowej, o kształtach nieokreślonych, z ogromnymi niebieskimi oczyma, z włosami jasnoblond, w sukience cukierkowatego koloru. Kto by spojrzał na nią, nigdy by nie powiedział, że przeżyła coś tragicznego. Uważałby, że wszystko jest w najlepszym porządku na tym najlepszym ze światów.
Przyjęła ich w zacisznym salonie. Na stole stały trzy kieliszki do likieru.
— To ja jestem panna Clément — rzekła. — Udało mi się ułożyć lokatorów do łóżka, ale, oczywiście, mogę ich zawołać, kiedy pan zechce. Tak więc pański inspektor nie zmarł?
— Kula przeszyła prawe płuco.
— W dzisiejszych czasach chirurdzy reperują to w mgnieniu oka.
Maigret był trochę zaszokowany. Tym razem wszystko wyobrażał sobie zupełnie inaczej: i dom, i właścicielkę. Vauquelin i Vacher, dwaj inspektorzy, których Torrence wysłał na miejsce natychmiast po zawiadomieniu o wypadku, wyraźnie bawili się, widząc jego zdumienie. Vauquelin bardziej poufały od Vachera mrugnął nawet do komisarza, wskazując oczyma tęgą kobietę.
Musiała mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu, ale wyglądała tak, jakby w ogóle nie miała wieku. Podobnie mimo imponującej tuszy, zdawała się nie mieć wagi. I było w niej tyle żywiołowości, że patrząc na nią, spodziewałeś się, że na przekór okolicznościom, zaraz wybuchnie wesołym śmiechem.
W tym przypadku chodziło o sprawę, którą Maigret nie zajmował się osobiście. Nie zajrzał na miejsce. Pracował w swoim gabinecie, na podstawie dokumentacji, powierzając Janvierowi odpowiedzialność za wszystkie poczynania. Inspektor był tym zachwycony.
Na Quai nikt nigdy nie przypuszczał, że ta sprawa, którą ochrzczono „aferą Bociana”, grozi choćby najmniejszym niebezpieczeństwem.
Przed pięciu dniami, koło godziny wpół do trzeciej nad ranem, dwóch mężczyzn weszło do małego nocnego lokalu przy ulicy Campagne-Premiere na Montparnasse, do „Bociana”.
Twarze mieli zamaskowane czarnymi chustami, jeden z nich trzymał w ręku rewolwer.
W tym momencie w lokalu znajdowali się już tylko właściciel, kelner, który miał na imię Angelo, i babka klozetowa, która właśnie przed lustrem zakładała kapelusz.
— Kasa! — rzucił rozkazująco jeden z zamaskowanych.
Właściciel nie stawiał oporu. Wyłożył na kontuar utarg z wieczoru i w kilka chwil potem złodzieje odjechali ciemną limuzyną.
Maigret przesłuchiwał nazajutrz rano babkę klozetową, baryłeczkę ze śladami dawnej piękności.
— Czy będzie go pani mogła rozpoznać?
— Nie widziałam jego twarzy, jeżeli panu o to chodzi. Ale zapamiętałam sobie, że na spodniach miał nitkę, i poznałabym materiał.
W samej rzeczy, idiotyczny szczegół. Na dwie godziny przed napadem jeden z klientów, którzy siedzieli przy kontuarze, udał się do toalety, by umyć ręce i przyczesać się.
— Pan wie, jak to jest. Człowiek rzuci okiem na jakiś szczegół i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Ja, podając mu ręcznik, spojrzałam na białą nitkę na spodniach, na wysokości kolana, po lewej stronie. Nitka miała dobre dziesięć centymetrów długości i utworzyła wyraźny wzór. Nawet pomyślałam sobie, że podobny do ludzkiego profilu.
O mało nie zdjęła mu tej nitki i jeżeli tego nie zrobiła, to tylko dlatego, że młody mężczyzna szybko wyszedł.
Był to bowiem młody mężczyzna. Wyraziła się: smarkacz. Ostatnimi czasy parę razy widziała go w barze. Któregoś wieczoru nawiązał znajomość z dziewczyną, która stale przesiadywała w „Bocianie”, i ona zabrała go ze sobą.
— Zajmiesz się tym, Janvier, dobrze?
W trzy godziny później, dłużej to nie potrwało, jeden ze złodziejaszków został zidentyfikowany. Wystarczyło, że Janvier odszukał dziewczynę, niejaką Lucette, która mieszkała w pobliskim hoteliku.
— Całą noc spędził ze mną.
— U siebie?
— Nie. Tutaj. Był zaskoczony, kiedy dowiedział się, że jestem z Limoges, bo on sam stamtąd pochodzi, a jego rodzice do dziś tam mieszkają. Nazywa się Paulus. Dałabym mu najwyżej osiemnaście lat, ale w rzeczywistości ma dziewiętnaście i pół.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.